Nowy Napis Co Tydzień #124 / Szanowni Państwo, z uwagi na zaistniałą sytuację… [fragment]
Dzień XX.xx.2020
Nie wiem, który dzień kwarantanny właśnie się kończy. Nie pierwszy. Pierwszy dzień był wyraźnym punktem, wiązały się z nim pewne informacje. Mówiło się o zamknięciu uniwersytetów, kin i teatrów. O końcu świata, wyraźnym i namacalnym. To było ekscytujące! Miało pewne zabarwienie.
Wciąż nie skończył nam się papier toaletowy. To musi być gdzieś blisko początku. Na wykresie liczby dni wciąż są pojedyncze. Jeszcze nie powinno mi się tak mieszać. Jeszcze wszystko powinno być namacalne, wyraźne. Teraz pijemy sobie herbatki, uczymy się języków, słuchamy muzyki i cieszymy się tą chwilą „relaksu”. To jest dobry czas na medytację. Wchłaniajmy oferowane nam chwile wolnego tak długo, aż zaczną wychodzić porami skóry.
Wcale nie odpoczywamy. Tylko przetracamy minuty, godziny, dni. Tracimy w cholerę dużo czasu, aż chce się krzyczeć, ale i tak nic nie robimy. Bo po co, skoro można obejrzeć odcinek „RuPaul’s Drag Race”.
A przecież nie ma wolnego. Dzień jest napakowany całym mnóstwem „powinno”. Jest też sporo „musisz”. Powinnam poćwiczyć, poczytać książkę. Powinnam wycisnąć do ostatniej kropelki to sankcjonowane formalnie prawo do alienacji (kiedyś marzyłam o takiej szansie). Zresztą zadania na studia same się nie zrobią. Muszę zdać. Muszę czytać teksty na zajęcia, a nie przerywać w połowie. Muszę więcej odzywać się na konwersatoriach online, bo inaczej zniknę, wtopię się w tło i nie tylko inni zapomną, ale również ja przestanę pamiętać o tym, że studiuję. Milczenie, niewyrażanie swojej opinii, rozmywanie się w wirtualnej przestrzeni – to uwypukla moje uczucie intelektualnej niższości, które tak długo próbowałam (być może nieudolnie) ukryć.
Mama: Pamiętaj, po przyniesieniu zakupów do domu przecieraj wszystko roztworem wody i octu. Koniecznie pięćdziesiąt na pięćdziesiąt. Potem przetrzyj wódką.
Mama: Ubrania, w których byłaś na zewnątrz, wkładaj do kwarantannowej szafy. Tej, która stoi w salonie. Skażone ubrania trzeba odizolować od reszty.
Mama: Podłogę przecieraj chlorem.
Mama: Domowa śluza będzie działała tak długo, jak długo będziesz pamiętała o zasadach. Samo mycie rąk po powrocie do domu nie wystarczy. Nie wystarczy.
Dzień XY.XX.2020
Mama pracuje w szpitalu.
Jest lekarzem i leczy ludzi.
Ma biały fartuch i stetoskop. Na stopach drewniane łapcie, które robią klap, klap. Mama pracuje w szpitalu i leczy ludzi.
Ludzie umierają na małych, metalowych łóżkach. Lekarze chodzą wokół nich jak mrówki, opakowani w swoje białe pancerzyki. Twarze zasłaniają im przyłbice, przyłbice-szubienice. Włosy ukryte pod plastikowym czepkiem, dłonie szczelnie zamarynowane w rękawiczkach. Ta czerwona skóra to od wypitej malinowej herbaty, nie od dotyku lateksu pomieszanego z talkiem. To alergia, więc jest czas.
Moja mama jest lekarzem na okulistyce. Wciąż przygotowuje się przed naszym Inferno. Myje okna w mieszkaniu, a podłogę wyżera falą chloru, czuć u nas ocet zmieszany z zapachem wódki.
Szpital też żyje zakaźnym swędem dezynsekcji. Po korytarzach przebiegają zasapani ludzie. Tutaj ucieczka jest ciągła, ucieczka przed spotkaniem. Odhacza się każdą minutę, którą udało się przeżyć samemu, tuli się do piersi te wyizolowane, bezpieczne sekundy. Pamiętając o tym, by nie dotykać ścian.
W budynku K zgony są tylko pod osłoną nocy. Wszystko przebiega sprawnie, bez niepokojenia nieboszczyka. Wymazy z gardła mają aż 36% wykrywalności wirusa. „On był chory na gorączkę nerwową i od tego zmarł, nie doszukujecie w tym działania wirusa”. „Tak, miał dwadzieścia pięć lat”.
Dzień XV.XG.2020
Zamknięcie uniwersytetów było dla nas prostym wyrazem początku końca świata. Zdaję sobie sprawę, że brzmi to melodramatycznie, ale my upijaliśmy się naszą przesadą. Z ekscytacją mówiliśmy sobie, że wreszcie naszemu pokoleniu nadano sens – będziemy świadkami jakiejś ogólnoświatowej tragedii, a to gwarantuje cel, bo co jak co, ale śmierć (jak na wojnie) powinna wpływać na ludzi motywująco. Już nie jesteśmy pokoleniem pustym, oddelegowanym tylko do powolnego rozpływania się w depresji oraz innych chorobach cywilizacyjnych. Epidemia cywilizacyjna nie jest, wręcz przeciwnie – odnosi się raczej do średniowiecza, do dżumy, czarnej śmierci. Wszyscy myśleli, że jako mieszkańcy Zachodu jesteśmy już ponad wszelkimi epidemiami, które może istnieją jeszcze gdzieś w Kongo, ale u nas nie mają racji bytu. A jednak.
To nie jest realne: te śmierci we Włoszech czy Hiszpanii, o których czytamy tylko w internecie, sama choroba, przezroczysta, niewidzialna, zaczepiona w ludzkich oddechach, pokrywająca twarze i dłonie. Ale zamknięcie Uniwersytetu jest prawdziwe. Namacalne. To nie choroba jest dla nas doświadczeniem granicznym, ale fakt, że jutro już nie odwiedzimy Białej Willi. Że brama została zamknięta.
Kolega wyciąga telefon. Zaczyna nagrywać nasze krótkie sprawozdania z „początku”. Jest lekko, zabawnie. Kręci się w głowie od adrenaliny i alkoholu, od nieokreśloności naszych przyszłych doświadczeń. Rysująca się przed nami kwarantanna jest jeszcze ekscytująca. Ciekawa.
Siostra: O zamknięciu Uniwersytetu dowiedziałam się na zajęciach. Na grupie facebookowej naszego wydziału ktoś napisał, że zamykają Uniwersytet. Najpierw myślałam, że to żart, przecież u nas często piszą posty, które za chwilę okazują się fejkiem. Chwilę później usłyszałam o oficjalnym oświadczeniu rektora. Zawieszamy Uniwersytet. Teraz jestem tutaj.
Ja: Zajęcia były nudne, chyba spałam. Koleżanka szturchnęła mnie, powiedziała, że koniec z Uniwersytetem. Myślałam, że to mi się tylko śniło. Ale po zajęciach wszyscy o tym rozmawiali. Buzowało niepewnością, każdy miał nadzieję, że to tylko dziwne zgrywy, nic więcej. Ale rektor nie słynie z poczucia humoru. No i zamknęli.
Dzień 1X.0X.2020
Siostra: Chciałabym ci powiedzieć, że boję się, że już zawsze będziemy sami. Ale ja się tego nie boję, ja to wewnętrznie wiem. Ta świadomość rozpycha się we mnie, wpasowuje się między komórki mózgu, po czym pozostaje, statyczna i pewna. Kwarantanna obnażyła nasze wyalienowanie, zerwała strup small talków i nagle okazało się, że nie mamy do kogo zadzwonić, bo telefon oznacza zbyt wiele. A pisanie z ludźmi staje się nużące. Rozprasza świadomość, że powinno się odezwać, powinno się rozmawiać, ale jak? Kiedy jedynym sposobem jest udawanie – udawanie przez kamerkę czatu, że jest się obok, udawanie, że jakoś wyrwie się z ogólnego marazmu, snucie planów, o których nawet się nie myśli.
Ja: Mi to odpowiada. Ta świadomość, że nie tylko ja jestem sama, że to doświadczenie ogólnoglobalne. Nikt do mnie nie przychodzi, bo nie może przyjść. Nikt ze mną nie rozmawia, bo ja nie lubię pisać, a ludzie nie lubią dzwonić. Jestem sama z przyczyn wyższych. Pomaga mi to spać w nocy. Wreszcie nie czuję się samotna.
Siostra: Potrzebuję miłości. Chcę mieć tego człowieka, który zamknięty w innym mieszkaniu jest samotny nie tylko z przyczyn uniwersalnych, ale również dlatego, że jesteśmy od siebie oddzieleni. Koniec kwarantanny wiąże się dla niego z możliwością spotkania nie z dowolnym człowiekiem, ale ze mną. Pisuje dla mnie wiersze. Dobre, głębokie wiersze, które o czymś mówią i coś diagnozują. Czasem do mnie dzwoni i rozmawiamy całą noc, aż zacznę czuć dojmujący ucisk w głowie od niewyspania.
Ja: Jestem sama i mam tego świadomość. Kiedy miałam osiemnaście lat, to był mój wybór, który teraz powoli przestaje mieć znamiona wyboru, stając się faktem. Nie jestem pewna, czy chciałabym z kimś być – prawdopodobnie nie, być może tak. To dla mnie coś, do czego tęskni, co jednocześnie jednak brzydzi mnie w sposób nieopisywalny. Wiem, że powinnam chcieć – mam prawie dwadzieścia trzy lata, a jeszcze nigdy nie byłam w związku, całowałam się tylko raz (czego naprawdę nie chcę pamiętać).
Ja: Teraz jednak, w stanie zwieszenia, nie muszę się zastanawiać, nie muszę myśleć, nie muszę starać się ani rozpaczliwie przełamywać wewnętrznych barier. Nikt mnie teraz nie pokocha, nikt mnie nawet nie zobaczy. Ja nie pokocham nikogo, bo nikogo nie poznam. Dostaję więc chwilowe rozgrzeszenie z mojej samotności.
Dzień Xc.G6.2020
Pamiętam, jak my, jako dwudziestokilkulatkowie, studenci, trybiki w akademickiej maszynie Uniwersytetu Warszawskiego, z nadzieją mówiliśmy: „Gdyby tylko był czas. Ach, gdyby był czas! Wtedy byśmy dopiero tworzyli! Siedzielibyśmy w domu (bo zwykle mieszkalnego życia ma się niewiele ponad dwie godzinny dziennie, oczywiście nie licząc snu) i czytalibyśmy, pożeralibyśmy Agambena za Schmittem, wraz z literackim deserem w postaci Henry’ego Jamesa. Dobra praca zaliczeniowa zajmuje tydzień. Gdyby obdarzono nas tymi wolnymi tygodniami… Zrobilibyśmy wszystko”.
Nie muszę chyba mówić po raz kolejny, że we współczesnym słowniku wszystko jest synonimem niczego.
Dzienniki pandemiczne dostępne są w e-sklepie Instytutu Literatury.