Nowy Napis Co Tydzień #129 / „Tygodnik Wojenny”
[1] Trzynastego – niedziela, Warszawa
O stanie wojennym dowiadujemy się z radia. Nie ma w nas strachu, jest zaciekawienie. Spodziewaliśmy się podobnej sytuacji już od kilku tygodni. Myśleliśmy, że nastąpi to jednak po świętach Bożego Narodzenia. Panowało przekonanie, że kiedy, jak kiedy, ale nie przed świętami. Uważnie obserwowaliśmy wysokie gremia PZPR, a także słuchaliśmy wypuszczanych przez nie plotek. Co tydzień bywaliśmy zarówno w Stowarzyszeniu Dziennikarzy Polskich, jak również na Uniwersytecie Warszawskim, gdzie zbierało się środowisko dawnej opozycji KOR czy ROPCiO. Na spotkaniach z działaczami NSZZ „S” reprezentowany był cały przekrój społeczny. Jednak najważniejszą zapowiedzią stanu wojennego było wyprowadzenie na ulice pod koniec października Terenowych Grup Operacyjnych Wojska Polskiego. Nadzorowały one fabryki oraz sklepy. Z końcem listopada przemianowane zostały na Wojskowe Grupy Operacyjno-Kontrolne. Liczne zapowiedzi komunistycznej soldateski nie pozostawiały wątpliwości co do ich zamiarów. Rzecznik rządu uzasadniając wyprowadzenie grup operacyjnych, mówił między innymi: „Zagrożenie życia wewnętrznego kraju stawia rząd przed koniecznością podejmowania działań ostrych i niepopularnych […]”
„Tygodnik Solidarność”
Po wysłuchaniu pierwszych relacji Radia Wolna Europa poszliśmy z moją żoną Joanną do redakcji „Tygodnika Solidarność”. Redakcja nie była zagrożona. Żadnego ataku ZOMO. Żadnej obecności funkcjonariuszy SB. Komentujemy, nieco ironicznie, ten brak reakcji SB na nasz jakże „antykomunistycznie zaangażowany” zespół. Piszę w cudzysłowie, bo podczas tych kilku miesięcy pracy w „TS” zdążyłem się przekonać, jak niekiedy szokująco lewicowe poglądy czy też życiorysy mieli moi koledzy. Dotyczyło to również moich współpracowników, często byłych dziennikarzy komunistycznych, niegdyś funkcjonujących w mediach czy w aparacie władzy jeszcze z okresu stalinizmu. Tymczasem wymieniamy informacje o pierwszych internowanych z redakcji. Raptem kilka osób: Wanda Falkowska, Małgorzata Łukasiewicz, Maciej Cisło, Jan Dworak, Waldek Kuczyński, Tadeusz Mazowiecki, Józek Ruszar, Krzysztof Wyszkowski.
Po krótkiej wizycie, liczeniu obecnych (kilka osób nie „znalazło” czasu, aby przyjść tego dnia do redakcji), idziemy z Joanną na miasto, by spojrzeć, co się dzieje. A dzieje się wiele. Pod Uniwersytetem Warszawskim ZOMO rozbiło tłum ludzi. Podobnie pod Politechniką. Wiadomo już, że służby obstawiły największe zakłady w Warszawie. Między innymi Fabrykę Samochodów Osobowych, Hutę, Ursus, Zakłady im. Kasprzaka i Róży Luksemburg. Rozbito tłumek zgromadzony przed Teatrem Dramatycznym, mieszczącym się w Pałacu Kultury i Nauki, gdzie poprzedniego dnia, aż do późnej nocy odbywał się Kongres Kultury Polskiej.
Plac Zbawiciela
Wojna! Wojna! Wojna! – wykrzykuje szalona kobieta, biegając 13 grudnia wokół warszawskiego placu Zbawiciela. Ludzie wchodzą i wychodzą z kościoła pw. Najświętszego Zbawiciela. Zgnębieni. Bez wzroku. Chyłkiem. Światło lamp skrzy się na zamarzniętym śniegu. Na chodnikach i pod arkadami gromadzą się ludzie. Powoli tłoczno robi się wokół placu, przechodnie pojawiają się także na sześciu odnogach nieco opustoszałych ulic. Nie kursują autobusy, tramwaje. Rzadko samochody. Wczesnym zmierzchem, około szesnastej na placu pojawia się, już któryś raz, kilkuset manifestantów z biało-czerwonymi flagami i transparentami. Skandują: „Solidarność! Solidarność! Solidarność!”. Zapalają znicze przed głównym wejściem do kościoła. Kładą wieniec z biało-czerwonych kwiatów. Odmawiają krótką modlitwę. Chwilę później z okalających ulic wyjeżdżają nyski z ZOMO-wcami. Milicjanci wyskakują z długimi pałkami. Próbują rozpędzić tłum. Pojawiają się kolejne samochody. Tym razem osobowe, cywilne i z szyldami „taxi”. Wyskakują z nich tajniacy. Szybko, jak automaty wyciągają z manifestacji poszczególne osoby i lokują w cywilnych samochodach. Jak się później okaże, taksówki były „esbeckim” kamuflażem. Równie szybko jak się pojawili, znikają z załadowanymi kilkunastoma uczestnikami protestu i z transparentami. Nie zaczepiają chodnikowego tłumu, który kołuje wokół placu niczym wolno obracająca się karuzela. Karuzela szumi równomiernie. Na razie bez buntu. Starsza kobieta wspomina II wojnę i modlących się w kościele Zbawiciela. Powstanie Warszawskie. Koncert Mieczysława Fogga w podziemiach plebanii i Żydów ukrywających się wśród wiernych podczas niedzielnej mszy.
W tłumie padają informacje o pierwszych ofiarach stanu wojennego. Podawane przez „nikogo do nikogo”, nie wprost, bo nie wiadomo kto obok. Bezimienne głosy mówią o zabitych, aresztowanych i osadzonych za drutami kolczastymi na Stadionie Dziesięciolecia. O strzelaninie… gdzieś? Torturach… gdzieś? Śmiertelnych ofiarach… gdzieś? Kilkanaście godzin później już wiadomo, że to jedynie pogłoski. Podpowiadane przez strach albo przez wojskowe lub milicyjne służby. Powtarzane też przez RWE, co wykorzystuje rzecznik PRL-owskiego rządu, mówiąc, że „Radio Wolna Europa kłamie”. Ktoś z nagła wyskakuje z dowcipem: „Jak jest wojna, to ja chcę na roboty do Niemiec”. Nie wiadomo, śmiać się czy płakać? Jedni ukradkiem się uśmiechają. Inni, starsi, ronią łzę. Mija kwadrans, może dwa po odjeździe ZOMO, już zawierają się tymczasowe znajomości. W wielkim kole placu Zbawiciela pojawiają się kilkuosobowe kółka. Krążące trybiki. Gwar tłumi dźwięk organów, który wydobywa się z wnętrza kościoła.
Idziemy z Joanną kilkaset metrów dalej, na Mokotowską, pod Zarząd Regionu NSZZ „S” Mazowsze. Ostrożnie. Buty zapadają się w gęsty śnieg. Przed budynkiem walają się jakieś papiery. Znajomy (znaliśmy „z widzenia” w latach 1980–1981 kilkaset osób) powiada, że Region rozbity. Maszyny zniszczone, zdemolowane pomieszczenia. Kogoś pobito. Kilka osób aresztowano, szczególnie te, które dzielnie broniły dobytku Regionu. Drukarzy, redaktorów „Serwisu Informacyjnego Mazowsza” („SIM”) czy „Niezależności”. Około dziesięciu osób, ale już kilkoro wypuszczono.
Zmasowane rewizje w tramwajach, autobusach do złudzenia przypominają filmy o II wojnie światowej. Milicja Obywatelska z owczarkami niemieckimi. Sądzę, że komuniści oczekiwali takich skojarzeń. Szczególnie wśród ludzi starszego pokolenia, ale także i młodych, znających ten przekaz z filmów propagandowych.
Znów plac. Od czasu do czasu z tłumu cywilów stojących na chodniku esbecy, jak wilki ze stada, wyławiają pojedynczą ofiarę. Legitymują. Powtarza się to kilka razy w ciągu pół godziny. Przy kolejnej próbie legitymowania tłum reaguje. Zastawia wyławianego, umożliwiając mu ucieczkę. Esbecy wycofują się. Na placu pojawiają się mundurowi. Tym razem legitymują ludzi wokół. W myśl prawa stanu wojennego można aresztować za „zgromadzenie” powyżej trzech osób. Co pół godziny na plac wjeżdża milicyjna nyska. Z megafonu słychać ostrzeżenia dotyczące kar wprowadzonych dekretem o stanie wojennym. Dekretem „wrony”, czyli powołanej przez Sowietów soldateski, Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego
„Tygodnik Solidarność”
Wracamy z Joanną do redakcji „Tygodnika Solidarność”, od której zaczęliśmy poranek 13 grudnia. Nowy rozdział w historii Polski. Rozmawiamy ściszonymi głosami na korytarzach, niektórzy w swoich pokojach. Redakcja mieści się w piętrowych barakach typu „Lipsk” przy ulicy Batorego
Już od pierwszego dnia „wojny” w redakcji tworzą się grupki zaufanych. Są to na ogół ludzie znający się od lat. Trafili tutaj najczęściej z poręczenia. Kierownictwo bazowało na kontaktach przyjacielskich. Dzięki temu była jaka taka pewność, że do zespołu nie wejdzie tajny współpracownik. Ja natomiast dołączyłem do redakcji z „ulicy”, dlatego nie miałem własnego kręgu znajomych czy przyjaciół. Jednak przez kilka miesięcy zdążyłem zebrać grono bliskich mi ludzi. W końcu blisko osiemdziesięcioosobowy zespół wybrał mnie na wiceprzewodniczącego Komisji Zakładowej NSZZ „S” „Tygodnika Solidarność”. […]
Na mieście i w domu
Idziemy z Joanną znów w miasto. Jeszcze nie myślimy w kategoriach dziennikarskich, ale instynktownie sprawdzamy, co się dzieje na ulicach. Pod Ministerstwem Obrony Narodowej, MSW, sejmem, Urzędem Rady Ministrów, willami rządowymi na Klonowej i Parkowej. Uliczki z obu stron zastawione samochodami opancerzonymi SKOT. „Pancerniaki” również przy willach Kiszczaka i Jaruzelskiego oraz innych generałów junty wojskowej. Więc sporo czołgów i samochodów pancernych przy komendzie głównej milicji na Puławskiej. Na ogół zamknięte – bez załogi. Natomiast w stojących na ulicach Warszawy SKOT-ach załogi marzną. Od czasu do czasu uruchamiają silniki, by się ogrzać. Niekiedy widać żołnierzy wyskakujących z maszyn. Na ulicach pojawiają się koksowniki – metalowe kosze, w których przez całą dobę dymi koks bądź węgiel. Jest spory mróz, kilkanaście stopni. Silnie obstawione radio na Malczewskiego i telewizja na Woronicza. Jak zamach stanu to nic dziwnego, że wojsko opanowało Komitet do spraw Radia i Telewizji.
Wracamy do domu wieczorem. A tu niespodzianka. Na drzwiach wiszą prezenty od znajomych. Paczki papierosów, jakieś słodycze. Symboliczne listy opatrzone laurkami. Jesteśmy wzruszeni. Choć, jak czas pokaże, w ciągu kolejnych lat nasze znajomości mocno się zawężą. Co ciekawe, eliminują się ci, którzy w latach 70. wypowiadali radykalnie antykomunistyczne sądy. Przez kolejne lata, w stanie wojennym będą pracowali na rozwój realnego socjalizmu. Wieczorem jeszcze słowo naszego papieża Jana Pawła w RWE: „Wydarzenia ostatnich godzin przemawiają za tym, abym raz jeszcze zwrócił się do wszystkich w sprawach naszej wspólnej ojczyzny z prośbą o modlitwę”.
Wiemy już z RWE, że w kraju powstały i powstają regionalne czy zakładowe komitety strajkowe. Między innymi w Gdańsku, Łodzi, we Wrocławiu. Strajkuje kilkaset zakładów mimo niedzieli. Więc jest siła w narodzie. Choć w gremialny opór, czyli strajk generalny, nie wierzę. To efekt wcześniejszych rozmów telefonicznych z sekretariatami kilkunastu Zarządów Regionów czy też setek informacji przesłanych telefaksem
[2] 20 grudnia – niedziela
Andrzej Puścian z FSO
Z rodzinami z FSO nawiązaliśmy znakomite relacje, a nawet przyjaźnie. Ryszard Lisowski z żoną Anią, wychowując trójkę małych dzieci, angażowali się jeszcze w działalność podziemną. Podobnie Edward i Mirka Ołdakowie (rodzice trzech dziewczynek) na co dzień brali udział w kolportowaniu „Tygodnika Wojennego”, a także drukowali w swoim starym i nowym domu w Kobyłce. Była to nie lada odwaga, bowiem komuniści przewidywali dla drukarzy i kolporterów wcale niemałe wyroki, w tym również przepadek mienia, a więc i domu. Paragrafy stanu wojennego określały: „Kto rozpowszechnia fałszywe wiadomości, jeżeli może to wywołać niepokój publiczny lub rozruchy, podlega karze pozbawienia wolności od 6 miesięcy do lat 5”. I dalej: „Kto w celu osłabienia gotowości obronnej Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej rozpowszechnia wiadomości mogące gotowość tę osłabić, podlega karze pozbawienia wolności od roku do 8 lat”. Edek i Mirka jakoś się tym nie przejmowali, mówiąc: „W razie czego rodzice zajmą się dziećmi, a dzieciom trzeba przygotować grunt pod wolny kraj”. Jeszcze w 1981 i 1982 roku mało kto mówił o wolnym kraju. Zespół rodzin Ryszarda i Edka był jedną z pierwszych drukarni filialnych „Tygodnika Wojennego” w Warszawie – „robotniczych” albo inaczej: „fabrycznych”. Drukowali kilka tysięcy tygodniowo, co starczało na zaopatrzenie kilku zakładów. Bywało tak, że z jednej drukarni w FSO czy w Ursusie pojawiał się tygodnik w poniedziałek, a w środę z innej. Niestety, po kilku latach grupa Edwarda zaczęła drukować również książki, co stało się powodem zakończenia na jakiś czas naszej współpracy, weszła bowiem w bardzo intensywne kontakty z Markiem Krawczykiem.
Marek, który w „czasach pokoju” pracował w „Tygodniku Solidarność”, współdziałał z wieloma podziemnymi wydawnictwami, co było cenne, ale jednocześnie narażało zarówno jego, jak i kontaktujących się z nim na niechybne aresztowanie czy choćby inwigilację, co zresztą w styczniu 1982 roku stało się faktem. Marek został aresztowany i przesiedział kilka miesięcy, do amnestii. Po wyjściu razem z Agnieszką, wówczas jeszcze licealistką, działali z niezwykłym zaangażowaniem i poczuciem humoru. Ludzie, którzy podchodzili zbyt poważnie do pracy w „podziemiu”, stosunkowo szybko się wykruszali albo popełniali błędy i następowała „wpadka”. Jak nie aresztowanie to rezygnacja pod presją stresu. Ci „najpoważniejsi” czasem lądowali w poradniach psychiatrycznych. Na szczęście mieliśmy niezwykle oddanych i zaufanych lekarzy. Ratowali ich, jak mogli, i – co najważniejsze – z absolutną dyskrecją.
W FSO również znakomitym współpracownikiem, później pomysłodawcą wkładki samorządowej w „Tygodniku Wojennym” okazał się inżynier Bogdan Lewandowski, który z olbrzymim oddaniem działał w strukturach podziemnej „S”, a także w oficjalnym samorządzie pracowniczym, który nie został zlikwidowany przez komunistów. Dzięki temu mieliśmy doskonałą wiedzę o tym, co się działo w zakładach pracy. Znaczna bowiem część ludzi z samorządu współpracowała z podziemną „S”. Lewandowskiego wspomagał między innymi Tadeusz Rachowski, spawacz z dyplomem pedagogiki Uniwersytetu Warszawskiego.
[3] Wigilia i Święta Bożego Narodzenia
Tytuł wymyśliła Ewa Nawój
Po półtora miesiąca nastąpił rozdział kompetencji w redakcji. Redaktorem naczelnym został Jan Strękowski
Służba Bezpieczeństwa dwukrotnie była blisko redakcji „TW”, jednak mimo aresztowań kilku osób z grupy nigdy „Tygodnika Wojennego” nie udało się rozbić. Jednym z denuncjatorów był drukarz wyrzucony za niesubordynację. Po aresztowaniu w Krakowie „wsypał” sześć lokali. Informację o tym przekazał wybitny adwokat, który miał wówczas możliwość dotarcia do esbeckich akt. Jednakże pięć drukarni już nie działało. Szóstą udało się w porę „oczyścić”. W 1985 roku wyczerpała się formuła „TW”. Część zespołu redakcyjnego utworzyła podziemne pismo „Przegląd Wiadomości Agencyjnych”, Joanna i Mateusz Wyrwichowie dwutygodnik „Samorządna Rzeczpospolita” poświęcony w głównej mierze samorządowi pracowniczemu i terytorialnemu, a Jan Strękowski z Andrzejem Fedorowiczem Radio „Solidarność” 2. Piotr Stańczyk założył wydawnictwo Ad sum. […]
[4] Siódmego stycznia 1982
Trzymamy w ręku pierwszy numer „Tygodnika Wojennego” datowany 1–2. Wielka radość i… rozczarowanie. Zupełnie nie wiedzieliśmy, jak będzie wyglądał. Oczekiwaliśmy miniatury „normalnej gazety” drukowanej„ołowianą” czcionką. A jest… ledwie czytelna gazetka w formacie A4 drukowana na „sicie” i „ramce”, co w rezultacie będzie błogosławieństwem dla tysięcy pism wydawanych w kraju. Technika ta bowiem była zupełnie nieskomplikowana i przy ogromnym nakładzie pracy niezwykle wydajna zarówno przy produkcji gazet, ulotek, jak i plakatów. Tak przecież wyglądał „Biuletyn Informacyjny” KOR, „Robotnik” czy KPN-owska „Opinia” wydawane w latach 70. Taka technika, od stanu wojennego, będzie dominowała aż po 1989 rok. Tymczasem cieszymy się, oglądając ten podwójny numer „wzdłuż i wszerz”. Czytając po raz kolejny „wzdłuż i wszerz”. Tym bardziej że znajdujemy „kilka zdań” naszego tekstu. Od tego też czasu uczymy się na nowo pisać. „Jeszcze wczoraj” dla „Tygodnika Solidarność” pisałem reportaż na dwanaście tysięcy znaków. Teraz musiałem się zmieścić w tysiąc dwieście czyli niecałą stronę maszynopisu.
Tekst jest fragmentem książki, która ukaże się nakładem Instytutu Literatury i Fundacji Centrum Dokumentacji Czynu Niepodległościowego. Przedstawiony wybór, skróty, a także tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji kwartalnika.