Nowy Napis Co Tydzień #130 / Telefon o piątej rano
Wyjechałem z Polski w marcu 1981 roku, zaraz po tym, jak skończyły się w kraju strajki studenckie, w które zaangażowałem się jako przedstawiciel krakowskich studentów w Ogólnopolskim Komitecie NZS. Po podpisaniu porozumienia między strajkującymi oraz ministrem nauki i szkolnictwa wyższego uznałem, że teraz mogę wyjechać. Wcześniej na Zachód ruszyli Wojtek Sikora, Anna Krajewska, Grzegorz Małkiewicz – twarde jądro SKS
Mój przyjaciel Bronek Wildstein i jego żona Iwona wyjechali kilka miesięcy wcześniej. Nie towarzyszyły temu żadne wielkie plany. Oni pierwsi złożyli podania o paszport, bo po prostu chcieli sprawdzić, jak to jest. Wcześniej wielokrotnie proponowano nam takie dokumenty, ale zawsze w jedną stronę. Na normalny paszport turystyczny dla kogoś z naszego środowiska nikt by nie wyraził zgody. Kiedy więc Bronek z Iwoną dostali dokumenty, my poszliśmy ich śladem. Wydawało się to zabawne, że będziemy mieli paszporty. W ogóle jakaś abstrakcja! Ale żyliśmy w świecie, który do niedawna był abstrakcją.
No więc wyjeżdżaliśmy z przekonaniem, że wrócimy. Nikt z nas nie myślał o emigracji. Ale też nie wiedzieliśmy, na jak długo wyjeżdżamy. Planów nie mieliśmy żadnych. Bronek zbierał się do powrotu właśnie wtedy, kiedy wybuchł stan wojenny – czyli spędził na Zachodzie mniej więcej rok. Ja podobnie o tym myślałem: rok, może półtora, na pewno nie wyjazd na stałe.
To był czas, kiedy cały świat w Polsce wywrócił się do góry nogami. Powstała „Solidarność”, przed wejściem na uczelnie stały kioski z bibułą, Czesław Miłosz dostał Nobla, potem przyjechał do Polski, przybył też Roman Polański… Mieliśmy poczucie, że spadła jakaś przykrywka, wdarł się tlen – w jednym jedynym kraju w całym bloku.
W grudniu 1981 roku do Paryża zjechała na konferencję duża delegacja „Solidarności”. W kuluarach tego zgromadzenia – pamiętam to doskonale – jeden z działaczy związkowych, a wcześniej KOR, przekonywał nas, jak głupio robimy, siedząc we Francji, bo nad Wisłą można uczestniczyć w dobijaniu komuny, a tu marnujemy czas. Ta rozmowa odbywała się wieczorem 12 grudnia 1981 roku. Brał w niej udział Wojtek Sikora, ja i świeżo przybyli działacze „Solidarności”. Delegacja utknęła w Paryżu na prawie dziesięć następnych lat, ponieważ tej nocy w Polsce wprowadzono stan wojenny.
Nasza rozmowa skończyła się około 22.00. Czmychnąłem stamtąd, ponieważ miałem bilety do kina na nocny seans Stalkera Tarkowskiego. Zakończył się on około 2 nad ranem albo jeszcze później. Potem czekała mnie długa podróż do domu, mieszkałem wtedy w Montgeron pod Paryżem (tam, gdzie Czesław Miłosz w późnych latach 50., kiedy wybrał wolność i pozostał we Francji). Około 4.00 dotarłem do domu, poszliśmy spać. Godzinę później zbu[1]dził mnie telefon, który nie chciał przestać dzwonić. Myślałem, że oszaleję, tak bardzo nie chciało mi się wstawać. Dzwonili znajomi ze Skandynawii, którzy dostali już informację z Polski, że wprowadzono stan wojenny. Dowiedzieliśmy się o tym około 5–6 rano. Kompletnie nie wiedzieliśmy, co to znaczy: stan wojenny. Dochodziły pierwsze wieści, apokaliptyczne.
Mieszkałem w kilkusetletnim zamku w rosyjskim ośrodku w Montgeron. Było tam jeszcze kilkoro Rosjan, uchodźców ze Związku Sowieckiego. Pożyczyłem od któregoś z nich samochód. O 11 rano polonusy, które przebywały w tym czasie w Paryżu, zgromadziły się pod pomnikiem Adama Mickiewicza nad Sekwaną, koło mostu Alma. Pomnik otaczała armia takich jak ja, ludzi odciętych od swojego kraju. Tak się nam wtedy wydawało. Byliśmy zdezorientowani, nie potrafiliśmy się odnaleźć. Informacji nie było żadnych. Słuchaliśmy na tranzystorowych odbiornikach radia francuskiego i Wolnej Europy. Ale kompletnie nie było jasne, o co w tym wszystkim chodzi. Wiadomo było, że zerwana jest wszelka komunikacja z Polską, nie działają telefony. Postanowiliśmy iść pod ambasadę PRL, która też się mieści w centrum, po przeciwnej stronie Sekwany. Tłum pomaszerował ku ulicy Talleyranda. Ambasada jeszcze się wtedy nie przygotowała, zostali zaskoczeni. Również policja francuska nie zdążyła zareagować. Doszliśmy pod sam budynek. Pamiętam ogromne, kute wrota, zaryglowane oczywiście, ze złoceniami, a na tych wrotach wiszącą Natalię Gorbaniewską2, która wykrzykiwała nieparlamentarne słowa w kierunku dziedzińca, gdzie pojawiały się z głębi i znikały jakieś postaci. Czuli się jak oblężona placówka i byli oblężoną placówką, na zewnątrz kotłowały się setki ludzi, mnóstwo dziennikarzy, fotoreporterów, kamery telewizyjne.
Było bardzo zimno i tłum, nieprzygotowany do takiego koczowania, umówił się, że powróci w to samo miejsce wieczorem między 19 a 20 – i rozeszliśmy się. Wróciliśmy o umówionej porze, ale do ambasady już nie dotarliśmy. Została na wiele lat odcięta przez kordon francuskiej policji.
Nie wiedziałem, co ta sytuacja oznacza na dłuższą metę. Przed stanem wojennym miałem pewne trudności z przedłużeniem prawa pobytu, kończyła mi się wiza, już dwukrotnie prolongowana. Jednak Jaruzelski wprowadzając 13 grudnia stan wojenny, tym samym „uregulował” status wszystkich Polaków we Francji, która odtąd miała być terre d'asile – obszarem azylu politycznego.
Pomysł powrotu nie przychodził mi do głowy. Bronka Wildsteina wiadomość o wprowadzeniu stanu wojennego zastała w podróży. Był chyba wtedy w Holandii i kierował się już w stronę Polski. Ja z kolei tłumaczyłem książkę I powraca wiatr Wladimira Bukowskiego. Miałem umowę, wie[1]działem, że muszę ją dokończyć. Byłem jednym z pierwszych, którzy uświadomili sobie, że zostaniemy tutaj na dłużej.
Tekst jest fragmentem rozmowy przeprowadzonej przez Andrzeja Szozdę w ramach projektu Pokolenie „Solidarności”. Wywiady dostępne będą również w formie podcastu na portalu NowyNapis.eu.