27.01.2022

Nowy Napis Co Tydzień #136 / Raport Rozyny

Był piątek 11 grudnia 1981 roku. W ramach Salonu Kultury Niezależnej, prowadzonego wspólnie z moją żoną Elą, prezentowaliśmy właśnie wydaną przez Towarzystwo Kursów Naukowych i działającą w podziemiu Niezależną Oficynę Wydawniczą NOWa książkę Anny Radziwiłł Ideologia wychowawcza w Polsce w latach 1948–1956. Był to wieczór literacki z udziałem autorki książki, przyszło dwadzieścia kilka osób.

Przyjęła się dla tych spotkań nazwa Salon Kultury Niezależnej, chociaż były to luźne spotkania literacko-muzyczno-polityczne, a pierwszym z nich, niejako otwarciem Salonu, była w listopadzie 1976 roku zbiórka kręgu starszoharcerskiego Gromada, drużyny „Czarnej Jedynki” Antka Macierewicza. Spotkanie to, podobnie jak wiele innych, skończyło się wkroczeniem milicji i Służby Bezpieczeństwa; dla niektórych uczestników zatrzymaniem i przesłuchaniem w dzielnicowej komendzie milicji Warszawa Żoliborz, a dla mnie kolegium do spraw karno-administracyjnych i orzeczeniem kary finansowej za „udzielenie mieszkania w celu odbycia nielegalnego zgromadzenia”.

Tym razem było spokojnie, chociaż jeszcze przed rozpoczęciem spotkania nasz dozorca, pan Gienek, przyszedł do mnie i powiedział, że jacyś obcy ludzie kręcili się cały dzień po dachach bez porozumienia z nim – musi więc to być związane z naszą działalnością. Po spotkaniu, późnym wieczorem, spróbowaliśmy wraz z panem Gienkiem i Wojtkiem Malickim dostać się ze strychu na dach, by sprawdzić, co się tam działo, ale okazało się, że klapa zamknięta jest na stalową kłódkę, której pan Gienek nigdy przedtem nie widział, zatem nie miał do niej klucza. Spróbowaliśmy dostać się na dach przez sąsiednią klatkę schodową, ale z tych samych powodów było to niemożliwe. Weszliśmy natomiast na dach sąsiedniego, niższego budynku przy ulicy Słowackiego, gdzie zobaczyliśmy, że do piorunochronów, tu i ówdzie, przyczepiony był kabel prowadzący z jednej strony do wysokiego budynku, w którym znajdowało się nasze mieszkanie, a z drugiej kabel prowadził do gmachu Rady Narodowej, czyli dzisiejszego Urzędu Dzielnicowego Warszawa Żoliborz. Była północ z 11 na 12 grudnia 1981. Nikt z nas nie miał pojęcia, że za dwadzieścia cztery godziny rozpocznie się stan wojenny.

Rozeszliśmy się do domów, a o świcie Wojtek przyniósł łom, za pomocą którego rozwaliliśmy metalową część klapy do której przyczepiona była tajemnicza, stalowa kłódka. Na dachu kabel prowadził do komina wentylacyjnego znajdującego się bezpośrednio nad naszym mieszkaniem. Wyciągnęliśmy więc go z komina i na jego końcu ukazał się plastikowy mikrofon owinięty w taśmę izolacyjną. Ucięliśmy kabel dokładnie na wysokości komina i Wojtek pobiegł z mikrofonem do Biura Interwencyjnego „Solidarności”, a ja poszedłem po Tomka Abramowicza, naszego przyjaciela i fotografa, z prośbą, aby sfotografował całą drogę kabla.

Rozpoczęliśmy sesję fotograficzną, poczynając od komina i poruszając się po dachu w stronę Rady Narodowej. Kiedy zeszliśmy na dół i Tomek robił zdjęcia kabla zwisającego pomiędzy ostatnim budynkiem naszej posesji a Radą Narodową, zobaczyłem w oknie Rady jakąś kobietę krzyczącą coś do osób wewnątrz budynku. Po chwili wybiegło stamtąd czterech osiłków i zaczęło biec w naszym kierunku. Niewiele myśląc, rzuciliśmy się do ucieczki.

Zdążyłem dobiec do przeciwległej bramy, gdy trzech z nich chwyciło mnie, zaś czwarty pobiegł za Tomkiem. Trzymali mnie i kręciliśmy się w kółko; zrozumiałem, że nie mają oni pojęcia, co ze mną zrobić. Najprawdopodobniej była to ekipa obsługująca w Radzie Narodowej końcówkę kabla z magnetofonem, pewnie mieli tam też aparat fotograficzny, może kamerę. Z kilku okien Rady Narodowej widać było moją klatkę schodową, więc w ten sposób mieli pełną kontrolę nad ruchem moich gości.

Tak więc kręciliśmy się dokoła, aż jeden z nich warknął: „dowód osobisty!”, na co odwarknąłem: „odp...l się!” – i kręciliśmy się dalej. W pewnym momencie postanowili zaciągnąć mnie do bramy, więc się przewróciłem na ziemię i zapierając się nogami, a rękami łapiąc krzaki ogródka, zacząłem krzyczeć wniebogłosy: „Na pomoc! Sąsiedzi! Na pomoc!”. Rzeczywiście, zanim dowlekli mnie do bramy, zebrało się kilku sąsiadów i stanęło z groźnymi minami koło furtki. Na ich widok esbecy puścili mnie i wyszli na ulicę Słowackiego.

Nieoczekiwanie ubowcy pojawili się na podwórku znowu, tym razem w asyście tak zwanej Wojskowej Grupy Operacyjnej w sile jednego porucznika i jednego żołnierza. Wojskowe Grupy Operacyjne były patrolami, które zorganizował generał Jaruzelski na kilka tygodni przed ogłoszeniem stanu wojennego; teoretycznie miały one dbać o ład i porządek w kraju, ale prawdopodobnie były forpocztą wojsk wprowadzonych na ulice 13 grudnia. Esbecy poprosili porucznika o aresztowanie mnie. Natomiast ja wskazałem na sąsiadów i wyjaśniłem, że są to świadkowie pobicia mnie przez grupę intruzów – tu wskazałem na esbeków – którzy wtargnęli na nasze podwórko i w związku z tym proszę o ich aresztowanie. Porucznik nie wiedział, co ma z tym zrobić, długo myślał, wreszcie poradził funkcjonariuszom i mnie, abyśmy zwrócili się z tym do milicji. W związku z tym esbecy, jak niepyszni, odwrócili się i odeszli.

Wieczorem odwiedziłem kilkoro znajomych i późno poszedłem spać. Rano 13 grudnia – nie mając pojęcia, co się stało w nocy – sporządziłem duży plakat z brystolu, na którym wielkimi literami prosiłem wszystkich świadków pobicia przez grupę opryszków o zgłoszenie się do mnie. Plakat powiesiłem w bramie, lecz w tym momencie podszedł pan Gienek i spytał, czy wiem, że jest ogłoszony stan wojenny i całą noc jeździły czołgi. Zrozumiałem, że mój plakat jest już na nic, zwinąłem go i pobiegłem przekazać tę wiadomość Eli. Pożegnaliśmy się i ze słowami: „O ile znam się na polityce, przez parę lat się nie zobaczymy”. Wyszedłem na miasto.

Omijając mieszkania przyjaciół jakkolwiek związanych z opozycją, stopniowo dowiadywałem się od dalszych znajomych, jak wygląda sytuacja – właściwie wszyscy działacze podziemia (w tym znaczna część moich przyjaciół) zostali w nocy aresztowani lub się ukrywają, w kraju trwają strajki, a stan wojenny wprowadza wojsko polskie, a nie Rosjanie, co nie było od początku oczywiste.

Dziwiło mnie jednak, dlaczego nie zostałem aresztowany w środku nocy jak większość moich przyjaciół. Znajomi dowiedzieli się od Eli, że bezpieka przyszła mnie aresztować dopiero 13 grudnia około godziny 11. Czyżby wysoce profesjonalny podsłuch kablowy, założony półtora dnia wcześniej, oraz cała ekipa do jego obsługi uratowały mnie, bo były elementem stanu wojennego? Salon i ogólnie nasze mieszkanie były zawsze najlepszym miejscem wymiany informacji, a ta informacja byłaby bezpiece szczególnie potrzebna po wprowadzeniu stanu wojennego, tak więc profesjonalny podsłuch odgrywałby tu nieocenioną rolę.

W każdym razie, przez zupełny zbieg okoliczności, zupełnie o tym nie wiedząc, wszedłem w stan wojenny dwadzieścia cztery godziny przed jego rozpoczęciem, na dachu naszego domu przy placu Wilsona.

Po kilku dniach odnaleźliśmy się wreszcie z trzema niezłapanymi drukarzami NOWej – Andrzejem Górskim, Adamem Grzesiakiem i Tomkiem Michalakiem, co w grudniowym chaosie było rzeczą niełatwą. Nie mogłem przecież odwiedzić ich w domu – mieszkania mogły być pod obserwacją, ponadto było pewne, że się ukrywali. Poszukiwania musiały się odbywać przy pomocy łączników, osób niezwiązanych z dotychczasową opozycją. Natomiast spotkałem się z grupą członków „Solidarności” w IMGW, gdzie do stanu wojennego pracowałem, i powiedziałem im, że schodzę do podziemia, więc kontakty między nami muszą zostać zawieszone.

Okazało się, że moi koledzy mieli w Falenicy tak dobrze ukrytą drukarnię, że nawet ówczesny szef NOWej o niej nie wiedział. Zmagazynowano tam ogromną ilość papieru i farby, więc mogliśmy funkcjonować w niej przez długi czas. Ja na poligrafii nie znałem się, od kilku lat zajmowałem się w NOWej tylko kolportażem.

Drugie ważne dla nas wydarzenie miało miejsce w styczniu 1982, w mieszkaniu na Służewcu. Przyjęła nas tam Ewa Kulik będąca sekretarką, a zarazem szefem ochrony ukrywającego się Zbyszka Bujaka, przewodniczącego „Solidarności” Regionu Mazowsze, i spytała, czy mógłbym zostać kierownikiem kolportażu powstającego nowego podziemnego tygodnika. Tu wprowadziła nas do sąsiedniego pokoju, gdzie siedziały na tapczanie trzy dziewczyny: Helena ŁuczywoHelena Łuczywo (1946) – absolwentka ekonomii politycznej na Uniwersytecie Warszawskim, gdzie studiowała też anglistykę. Angażowała się w pomoc robotnikom w Ursusie po strajkach w czerwcu 1976, współpracowniczka Komitetu Obrony Robotników, w 1977 roku zakładała i redagowała pismo „Robotnik”. W 1980 roku szefowa Agencji Solidarność. Ukrywała się w stanie wojennym, zakładała i redagowała „Tygodnik Mazowsze” (do 1989). Reprezentowała prasę związkową w czasie rozmów Okrągłego Stołu. W 1989 roku zakładała „Gazetę Wyborczą”, w której pełniła funkcję zastępczyni redaktora naczelnego (1989–2007).[1], Joasia Szczęsna, a trzeciej nie znałem. Dziewczyny pokazały nam artykuł programowy, napisany przez Zbyszka, mający ukazać się w pierwszym numerze tygodnika. Wynikało z niego, że Bujak był jednym z niewielu liczących się wówczas działaczy reprezentujących głos rozsądku. Oryginalnym planem „Solidarności”, na wypadek wprowadzenia stanu wojennego, było rozpoczęcie strajku powszechnego, mającego na celu obalenie władzy. Takie stanowisko zajmowała większość ukrywających się związkowców. Bujak natomiast, w artykule, nie nawoływał do strajku powszechnego, lecz do „długiego marszu”, argumentując przy tym, że w przypadku próby rozpoczęcia takiego strajku „tysiące ludzi pójdzie do piachu”, a strajk i tak zakończy się klęską. Bez żadnych wątpliwości zdecydowaliśmy, że pomożemy dziewczynom, angażując przy tym cały nasz potencjał poligraficzny. Zgodnie z planem miałem zostać kierownikiem kolportażu „Tygodnika Mazowsze”„Tygodnik Mazowsze” miał być informacyjnym pismem Zarządu Regionu Mazowsze NSZZ „Solidarność”. Redaktorem naczelnym został Jerzy Zieleński, publicysta „Przeglądu Kulturalnego” i były współpracownik Komitetu Obrony Robotników. 13 grudnia 1981 roku Zieleński w proteście przeciwko wprowadzeniu stanu wojennego popełnił samobójstwo. Pierwszy numer ukazał się w podziemiu 11 lutego 1982 roku, redaktorem naczelnym od 1982 do 1989 roku była Helena Łuczywo. Ostatni, 290 numer tygodnika wydano 12 kwietnia 1989 roku. Część redakcji przystąpiła do prac nad tworzeniem „Gazety Wyborczej”.[2]. Przyjąłem pseudonim „Rozyna”.

Nie wierzyłem w długofalowe utrzymanie się naszej konspiracji. W ocenie sprawności bezpieki fundamentalnie różniłem się od wszystkich moich kolegów. Byłem wielokrotnie aresztowany i przesłuchiwany, jednak nie miałem pojęcia, jak pracuje Służba Bezpieczeństwa, chociaż uważałem ją za instytucję działającą profesjonalnie; stworzoną i wyszkoloną przez NKWD i jej następcę, sowieckie MSW. Wprowadzenie stanu wojennego pokazało, jak bardzo ówczesna, solidarnościowa opozycja nieprzygotowana jest do siłowej konfrontacji z bezpieką. Natomiast wśród większości opozycjonistów funkcjonował obraz esbecji niezdolnej do penetracji czy likwidacji opozycji. Stworzony głównie w czasach KOR-u miał on wprawdzie tę zaletę, że można się było nie przejmować działaniem służb i nawet założyć nieistnienie infiltracji podziemia. Jednak w stanie wojennym takie założenia były już nieaktualne.

Jako ilustrację problemu podam dwie fotografie zrobione przez Tomasza Abramowicza jesienią 1980, w czasie uroczystości z okazji wydania przez NOWą setnej książki, Miesięcy Kazimierza Brandysa. Podpis pod pierwszym zdjęciem w zbiorach Ośrodka KARTA brzmi: „Bankiet w mieszkaniu Elżbiety i Pawła Bąkowskich z okazji 100. publikacji Niezależnej Oficyny Wydawniczej NOWa, Bracki [ubek]”. Na fotografii pijany mężczyzna. Tak wyobrażano sobie tajnego współpracownika, którego w trakcie bankietu wszyscy omijali szerokim łukiem. Ten stereotyp został dokładnie powtórzony w Człowieku z żelaza Wajdy, tyle że postać, w którą świetnie wcielił się Marian Opania, była absolutnie nieprawdziwa. Prawdziwym esbekiem na bankiecie był, na drugim zdjęciu, Henryk Karkosza. Szanowany przez wszystkich obecnych, dyrektor podziemnej Krakowskiej Oficyny Studentów, którą w ramach kombinacji operacyjnej Służby Bezpieczeństwa wyłuskał od krakowskiego Studenckiego Komitetu Solidarności.

Drugim obszarem, w którym nie zgadzałem się z przyjaciółmi, była kwestia zdolności bezpieki do śledzenia nas w mieście, a więc do tak zwanej obstawy. Wielu opozycjonistów śledzono, a obstawę można było rozpoznać po powtarzających się twarzach i samochodach. Z reguły jednak łatwo było się jej pozbyć. Wystarczyło wsiąść do tramwaju, taksówki czy też zmienić uczesanie lub nakrycie głowy.

Tymczasem jeszcze przed stanem wojennym spędziłem dziesiątki godzin próbując pozbyć się obstawy. Było to o tyle trudne, że nie wolno było dać się zdekonspirować. Należało zatem mieć taki plan poruszania się po mieście, aby nie dać po sobie poznać, że wie się o śledzących. I często po wielu godzinach i próbach „odskoczenia” od obstawy okazywało się, że ta dalej jest wokół mnie. Jedyny znany mi podobny przykład ze wspomnień byłych opozycjonistów to relacja Andrzeja Mietkowskiego z krakowskiego SKS, zamieszczona w Ketmanie i Monice Ewy Zając i Henryka Głębockiego:

Inwigilacja była permanentna [...]. Były momenty kiedy ją zdejmowali. Ja raz podjąłem próbę ucieczki inwigilacji »na chama«, kiedy to już trwało 10 dni i przyprowadziłem bezpiekę do mieszkania. A uciekłem dwóm samochodom, które widziałem; to było w samym centrum Starego Miasta. Byłem pewny, że im prysnąłem. To znaczy, że ich siatka była znacznie większa.

Tak opisywał inwigilację Mietkowski – podczas gdy wszyscy inni łatwo się obstawy pozbywali.

Ale czy jest możliwe istnienie w totalitarnym państwie zakonspirowanego tworu, który każdego tygodnia zostawia kilka tysięcy śladów? Byłby to cud, myślałem wówczas, gdybyśmy wytrzymali pół roku. A po pół roku zostawialiśmy tych śladów już 20 tysięcy – bo taki był nakład wydawanego przez nas „Tygodnika Mazowsze”. A my byliśmy największą drukarnią „Tygodnika”.

Do drukarni przychodziliśmy raz w tygodniu na trzy, cztery dni i przebywaliśmy w niej aż do momentu, kiedy powieliliśmy cały nakład. Niekiedy wydawaliśmy też książki: Problem winy Jaspersa, Z dwóch stron drzwi Mariana Brandysa i inne. Z książkami był kłopot – wymagały one składania i zszywania, a po kilku dniach i nocach, niemal bez przerwy spędzonych na drukowaniu „Tygodnika”, potwornie zmęczeni, nie byliśmy w stanie się tym zająć. Musieliśmy zatem prosić o pomoc osoby spoza naszego małego i stopniowo topniejącego kręgu. Pierwszy odpadł Tomek. Po wydrukowaniu Jaspersa szedł tego samego dnia przez Krakowskie Przedmieście z kilkoma egzemplarzami w teczce; tam zatrzymał go patrol milicyjny i sprawdził zawartość teczki. A na egzemplarzach Jaspersa wbiliśmy rok druku – 1982. Tomek został oczywiście aresztowany. Morał był taki, że nigdy lub prawie nigdy nie powinniśmy mieć przy sobie żadnych trefnych materiałów. Niestety, sam Adam po wydrukowaniu pierwszego numeru „Tygodnika” poszedł pochwalić się nim Ance, swojej bratowej (brat Adama, Bogdan siedział wówczas w Białołęce). Okazało się, że w mieszkaniu jest kilku nieznajomych chłopaków, z którymi Adam zaczął się serdecznie witać, aż Anka zdenerwowana krzyknęła: „Czy nie widziałeś, idioto, że firanka w oknie jest zasłonięta?!”. Był to sygnał, że w mieszkaniu jest rewizja lub „kocioł”. „Myślałem, że to teraz nie obowiązuje” – wymamrotał zmieszany Adam i... pojechał z nieznajomymi chłopakami, czyli funkcjonariuszami Służby Bezpieczeństwa, do więzienia w Białołęce.

Do naszego kręgu doszedł Tadek Markiewicz, który posiadał „malucha”, czyli maleńki samochód Fiat 126p, którym mogliśmy wywozić z drukarni cały nakład „Tygodnika”. Po pewnym czasie doszła do nas „Misia”, Mieczysława Błażejewska, a obecnie Sygnatowicz. Miała klucz do „biura”, czyli maleńkiego mieszkania na Woli, w którym przy szczelnie zasłoniętych kocami oknach mogła, jako jedyna wśród nas osoba umiejąca pisać na maszynie, przepisywać książki do druku. A koce wytłumiały dźwięk klawiatury.

Ogólnie zasady naszego działania były proste. Oprócz pierwszego okresu stanu wojennego nie kontaktowaliśmy się w zasadzie z nikim, kto się nie ukrywał; Tadek, posiadający samochód, był wyjątkiem. Wprowadziłem też zasadę, że kontakty z rodziną, czy z osobami, które kiedykolwiek były w naszych kalendarzykach, były wykluczone. Jeśli była potrzeba bezpośredniego kontaktu z kimś z kolportażu – narada odbywała albo w Puszczy Kampinoskiej, albo w lasach koło Radości, albo w lesie legionowskim. Miejsce spotkania zaznaczałem na mapce dostarczonej jedynie osobie zainteresowanej. Przychodziłem na spotkanie z lornetką, na długo przed umówioną godziną, i obserwowałem sytuację. Ustaliłem też z Andrzejem – a od początku stanowiliśmy niemal nierozłączną parę – że w razie zniknięcia któregoś z nas drugi nie podejmie żadnych działań, a w każ[1]dym razie nie zbliży się do drukarni, dopóki sprawa się nie wyjaśni.

Kolportażem zajmowali się aktywiści lokalnych kół „Solidarności” albo dawni, przedsierpniowi opozycjoniści. Pierwsi na ogół nie mieli pojęcia o bezpiece, drudzy zaś powracali do czasów, kiedy granica pomiędzy konspiracją a życiem towarzyskim nie istniała. Prowadzący punkty kolportażowe włączeni byli w mnóstwo innych inicjatyw; znali co niemiara działaczy i utrzymywali z nimi kontakt. Co gorsza, do tej samej skrzynki zamawiano czasopisma pochodzące z różnych wydawnictw. W związku z tym wprowadziłem zasadę, że jeden punkt nie może obsługiwać żadnych innych pism poza „Tygodnikiem”, a jeśli dostarczający zauważy tam także inne periodyki – automatycznie wykreślamy miejsce z kolportażu. Oczywiście nowe zasady wywołały protesty. Redakcja pytała, dlaczego taki a taki punkt przestał otrzymywać zamówione egzemplarze, na co musiałem odpowiedzieć, że dlatego, iż mają kontakty z Bóg wie iloma organizacjami, a to jest dla nas zbyt niebezpieczne.

*

Od początku wiedziałem, że jesteśmy w kręgu zainteresowania bezpieki. Drukarni było wiele, ale to nasza była najbardziej wydajna. Wydawaliśmy właśnie w Falenicy „Tygodnik Mazowsze”, nr 10 z 21 kwietnia 1982. W pewnym momencie ze zdziwieniem zobaczyłem na drugiej stronie krótką wzmiankę, w której pojawiło się moje nazwisko. A przecież celowo nie utrzymywaliśmy żadnych kontaktów z redakcją. Jedynie raz w tygodniu szef poligrafii „Tygodnika” Witek Łuczywo wrzucał do naszej skrzynki kolejną matrycę do maszyny drukarskiej.

Za ujawnieniem mojego nazwiska stała Zofia Mioduszyńska, kierowniczka warszawskiego przedszkola przy ulicy Rybińskiego, która zaoferowała SB pomoc w poszukiwaniu ukrywającego się P. Bąkowskiego (ojca jednego z przedszkolaków). I tak, przed imieninami Franciszki Bąkowskiej poinformowała wychowawczynie, że jeżeli ojciec pojawi się, żeby córeczce złożyć życzenia, należy natychmiast powiadomić SB. Personel jednak nie wyraził entuzjazmu, stąd też pani dyrektor osobiście pilnowała, aby nikt nie przestrzegł przychodzącej po dziecko rodziny. Bezpieka siedziała wówczas wewnątrz przedszkola. Wychowawczynie odmówiły współpracy, wobec czego dyrektorka zamknęła je w kuchni. I wówczas coś pękło, kobiety włożyły na znak protestu przechowywane dotąd w ukryciu i zakazane w stanie wojennym znaczki „Solidarności”.

*

Punktem zwrotnym moich przygód w stanie wojennym był moment, kiedy po raz pierwszy fizycznie pojawiła się bezpieka. Tego dnia nie wstąpiliśmy nawet na chwilę do drukarni w Falenicy. Od wprowadzenia stanu wojennego minęło pół roku, był 24 czerwca 1982. Po południu spotkałem się z Andrzejem na Woli przed klatką schodową domu, w którym było nasze „biuro”, a w środku miała czekać na nas Misia. Choć nie było widać dookoła nic groźnego, podzieliłem się z nim swoimi podejrzeniami – od kilku godzin jestem otoczony przez ogromną obstawę – na razie nikt z nich nie pojawił się dwa razy. Ostatni z nich wszedł na klatkę schodową, gdy kilka minut temu stukałem do drzwi „biura”, ale Misi jeszcze nie było; w każdym razie „biuro” było już spalone, a wcześniej spaliłem swoje mieszkanie na Jelonkach.

Przede wszystkim musieliśmy zdecydować, czy czekać na Misię, która po[1]winna się pojawić w każdej chwili. Jeśli będziemy czekać, mogą nas zamknąć i stracimy drukarnię, jeśli zaczniemy uciekać – stracimy Misię. Co jest ważniejsze, Misia czy drukarnia? Ustaliliśmy, że bardziej nam zależy na drukarni, i pomaszerowaliśmy w kierunku Jelonek. Andrzej wciąż nie dowierzał – wokół nie działo się nic podejrzanego. „Zrobię eksperyment” – powiedziałem, gdy zbliżyliśmy się do jakiegoś osiedla. Podeszliśmy do ośmiopiętrowego bloku, poprosiłem Andrzeja, żeby uważnie obserwował, co się będzie działo, i wszedłem do klatki schodowej. Kiedy doszedłem do drugiego piętra, stanąłem przy drzwiach mieszkania położonego naj[1]bliżej schodów i wyciągnąłem rękę do dzwonka, udając, że dzwonię. Może po dwudziestu sekundach zauważyłem, że w górę, po schodach pędzi młody człowiek. Wróciłem do Andrzeja. „No i co?”. „Zatrzymał się przed domem z piskiem opon fiat, wyskoczył z niego jakiś facet i pobiegł na górę, a fiat odjechał”. Wyjaśniłem, że to zdarza się już czwarty raz: kiedy wchodzę do klatki schodowej, wbiega do niej młody człowiek, mija mnie i udaje się na górę. Ostatni raz było to na klatce schodowej naszego „biura”.

Obstawa była gigantyczna – esbecy się nie powtarzali – za każdym razem był inny. Powiedziałem Andrzejowi, że kiedyś rozważałem, jak te obstawy pracują, i doszedłem do wniosku, że w poważnych sprawach obserwuje ogromny teren wokół osoby śledzonej. Wbrew powszechnej opinii nikt wówczas za nikim nie podąża, a śledzony jest zawsze w środku dużej sieci obserwujących go agentów, przy czym to „obserwowanie” też nie jest bezpośrednie. Agenci nie patrzą na obserwowanego, tylko na ulicy odgrywają zaplanowane role. Ktoś jedzie na rowerze, ktoś pcha wózek z dzieckiem, obejmuje się z dziewczyną, robi zakupy. Miałem plan, jak urwać się takiej obstawie. Najpierw jednak musieliśmy wrócić do mojego, już spalonego mieszkania na Jelonkach. Tam należało zniszczyć schemat kolportażu. Był on wprawdzie zakodowany, ale jeśli bezpieka zamknęłaby większą liczbę ludzi, mogłaby odtworzyć jeden czy dwa adresy. W mieszkaniu musiałem także zabrać pieniądze z szafy. Zawsze chodziliśmy, nosząc w kieszeni pięćdziesiąt tysięcy (czyli mniej więcej trzy ówczesne średnie pensje miesięczne) na wypadek, gdyby trzeba było dać łapówkę zatrzymującemu nas patrolowi. Brak gotówki zgubił przecież Jasia Narożniaka, a ja w domu zostawiłem jakieś czterysta tysięcy. Ponadto musiałem odkleić nalepki od kilku butelek szampana dostarczonych nam przez brata Andrzeja. Pracował jako kelner w kawiarni Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej przy Ogrodzie Saskim i było to jedyne chyba miejsce w kraju, gdzie w stanie wojennym nie obowiązywała prohibicja, chociaż mało kto o tym wiedział. Problem w tym, że na butelkach była pieczątka TPPR-u, która mogła go zgubić.

Andrzej został na dole. Spacerował po osiedlu i rozglądał się, czy nie dzieje się coś podejrzanego. Ja poszedłem na górę, spaliłem schemat kolportażu i włożyłem wszystkie butelki szampana do wody w wannie. Tylko bowiem mokre nalepki można było jako tako zerwać. Ze stresu zupełnie zapomniałem o pieniądzach. Ale najważniejszy był dalszy plan. W dużej torbie miałem zapas różnych ubrań na zmianę, właśnie na wypadek konieczności odskakiwania od obstawy. Nowe ubranie nie pomogłoby, jeśli spotkałbym się z esbecją twarzą w twarz. Jeśli jednak agenci zobaczyliby mnie w nowym stroju z odległości stu metrów, a do tego zmieniłbym sposób chodzenia, ucieczka mogłaby się udać. Torba miała spełnić jeszcze jedno zadanie. Jeśli obstawa zaczęłaby się zastanawiać, czy pora nas już zamknąć, być może zaciekawiłoby ją, dokąd tę torbę niesiemy, co z kolei pozwoliłoby nam zyskać kilka cennych godzin. Duża torba z ubraniami czekała właśnie na taką okazję.

Oderwałem nalepki od szampanów i wtedy przypomniałem sobie o stosie książek, które od kilku dni trzymałem w domu. Było to około stu egzemplarzy właśnie wydanego, chociaż przez inną drukarnię NOWej, tomiku poezji Tomka Jastruna Na skrzyżowaniu Azji i Europy. Wiersze mi się podobały, lubiłem Tomka, a książek żal. Wrzuciłem je więc do drugiej torby (niech się głowią, dokąd te torby niesiemy!) i zszedłem na dół do Andrzeja. „Nic nie widać oprócz samochodu z ogromną kamerą w środku – kręcą o nas film”.

Pojechaliśmy autobusem na dworzec Warszawa Zachodnia i tam przechadzaliśmy się w tunelu pod peronami. W pewnym momencie, gdy nad nami zatrzymał się pociąg elektryczny i pasażerowie zaczęli schodzić do tunelu, pognaliśmy na górę i wskoczyliśmy do wagonu w ostatniej chwili przed odjazdem. Zauważyliśmy jednak, że jeszcze trzy osoby znajdujące się na peronie wskoczyły do pociągu po nas – dwóch mężczyzn i kobieta. Jechaliśmy w ostatnim wagonie. Na ostatniej platformie Andrzej otworzył drzwi z lewej, a ja z prawej strony i stanęliśmy twarzą do kierunku jazdy. Po chwili do wagonu weszła trójka spóźnionych pasażerów, jedynych, którzy wskoczyli do pociągu później niż my. Usiedli tyłem do kierunku jazdy, ale nikt ani razu na nas nie spojrzał. Wdaliśmy się z Andrzejem w obojętną pogawędkę, starając się nie patrzeć na pasażerów. Ogromna obstawa została za nami na Ochocie i teraz prawdopodobnie desperacko próbowała przebijać się samochodami przez Śródmieście. Z miejsc, które zajmowała trójka agentów, nie można było zauważyć, że drzwi na platformie z obu stron są otwarte.

Pociąg minął dworzec Śródmieście i Powiśle, przejechał przez most i zatrzymał się na stacji Warszawa Stadion. Peron był pusty. Wciąż niedbale gawędząc, poczekaliśmy, aż pociąg nabierze takiej prędkości, że nikt nie odważy się za nami wyskoczyć. Ruszyłem pierwszy i na peronie z trudem utrzymałem się na nogach. Andrzej wyskoczył kilka sekund później. Nie przewidzieliśmy, że ten elektryczny tak szybko przyśpiesza; Andrzej upadł i długo toczył się po peronie – nie byłem pewien, czy wstanie żywy. O tym, by ktoś wyskoczył po nas, nie było mowy, zresztą pociąg opuścił już stację. Andrzej wstał i z trudem, kulejąc, ruszył za mną w stronę zadrzewionego zakola Wisły. Byliśmy sami, po raz pierwszy od wielu godzin, może tylko przez kilka sekund, może przez kilka minut, ale sami.

Przebraliśmy się natychmiast, wzięliśmy do rąk długie kije imitujące wędki i osobno przeczołgaliśmy się przez zarośla do brzegu Wisły. Torby ze starymi ubraniami i z wierszami Jastruna zostały pod jakimś krzakiem. Osobno, w znacznym oddaleniu jeden od drugiego, Andrzej kulejący, a ja zgarbiony, posuwaliśmy się nad wodą w tym samym kierunku, w górę Wisły, mijając najpierw most kolejowy, a potem most Poniatowskiego. Umówiliśmy się w pierwszym ośrodku wodnym za mostem Łazienkowskim. Spotkaliśmy się dopiero na pomoście, do którego właśnie przybijała motorówka. Poprosiliśmy o przewiezienie nas na drugi brzeg, ale z jakichś nieokreślonych powodów jej pasażerowie nam się nie spodobali. Po chwili przybiła żaglówka. Pasażerowie wyglądali jeszcze gorzej, więc postanowiliśmy opuścić ośrodek. Na jego bramie widniał napis: Ogródek Rekreacji Komendy Stołecznej Milicji Obywatelskiej…

Zrobiliśmy jeszcze kilka testów na ewentualną obstawę, ale wszystko wskazywało na to, że jej nie ma. Wysłaliśmy okrężną drogą wiadomość do Misi i Tadzia, że prawdopodobnie są spaleni, po czym umówiliśmy się na kolejne spotkanie. Następnego dnia poszedłem nad zakole Wisły koło stacji Warszawa Stadion, by zabrać zostawione pod krzakiem torby – żal mi było zwłaszcza wierszy Tomka. Kiedy zbliżałem się do krzaka, pod którym je zostawiliśmy, dostrzegłem dziwny widok. Toreb nie było, widocznie ktoś je ukradł albo, powiedzmy, znalazł. Ktokolwiek to był, nie potrzebował książek, bo ich stos leżał na ścieżce. Obok stosu stał, kiwając się, jakiś pijaczek i czytał Na skrzyżowaniu Azji i Europy

Nasza relacja z ucieczki została przyjęta przez Region i „Tygodnik Mazowsze” z niedowierzaniem. Wszyscy sądzili, że celem bezpieki jest likwidacja podziemia, jeśli więc kogoś wyśledzą, to aresztują. Wynikał z tego aksjomatu inny wniosek – skoro nas nie aresztują, to znaczy, że o nas nie wiedzą, ergo jesteśmy bezpieczni. Tłumaczyłem, że przecież nie wiemy nic o bezpiece i jesteśmy amatorami. Przy powstawaniu „Solidarności” każdy mógł wskoczyć na beczkę i krzyczeć „dość z tą niesprawiedliwością”; każdy – to znaczy nawet agent bezpieki zatrudniony w zakładzie pracy, a dziś, w stanie wojennym szanowany działacz podziemia. W związku z tym nie było wiadomo, do jakiego stopnia jesteśmy spenetrowani. Na koniec powtarzałem, że fachowa obstawa jest nie do zauważenia, ponieważ może liczyć nawet setkę i więcej osób. Ten mój argument został od razu wyśmiany. Godził w etos działacza podziemia i w poczucie honoru każdego z opozycjonistów – oznaczał bowiem, że każdy z nich mógł być już dawno namierzony. Wyjaśniałem kolegom, że zamykanie obsługi tajnej drukarni nie ma sensu; gdybym sam był majorem bezpieki, to zamiast wsadzać drukarzy, włożył[1]bym do drukarni mikrofon – gdyż nie ma lepszego źródła informacji niż mieszkanie/piwnica/garaż uważane przez konspiratorów za bezpieczne. Ponadto niemal całe nieukrywające się zaplecze podziemia funkcjonowało, opierając się na regułach przedsierpniowych: charakteryzowało się przerażającym rozgadaniem, gdzie znajomość z ukrywającymi się była atutem towarzyskim, podobnie jak atutem był dostęp do jak największej liczby wydawanych czasopism. I o ile potrzeba tego dostępu była zrozumiała, o tyle nieodpowiedzialne przeniesienie tego sposobu myślenia i działania do kolportażu spędzało mi sen z powiek.

Tekst jest fragmentem niepublikowanych dotąd wspomnień Pawła Bąkowskiego Raport Rozyny. Przedstawiony wybór i skróty pochodzą od redakcji kwartalnika.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Paweł Bąkowski, Raport Rozyny, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2022, nr 136

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...