Nowy Napis Co Tydzień #014 / Mowa nienawiści pokutnika Duki
1.
– Trzymajcie się z dala! – krzyczał, stojąc na chybotliwym pniu jodły. – Zostawcie mnie! Stójcie! Bo… skoczę!
Pachołkowie zamarli, ale tylko na chwilę. Najodważniejszy, w ćwiekowanej przeszywanicy, zawahał się tylko trochę. Rozłożył ręce; wcześniej odłożył migdałowatą tarczę, powoli wstąpił na drzewo, ostrożnie przesuwając się w stronę młodzieńca.
– Stój, gdzie stoisz, Godko! Idę po ciebie!
– Zostawcie mnie! Na Praojca! Skoczę! Niech się to wszystko…
Młodziak trząsł się i dygotał. Ledwie utrzymywał równowagę na spróchniałym pniu jodły, który wiatr strącił w przepaść. Drzewo jednym krańcem opierało się o skały, drugim trzymało opadającego w dół zbocza. Obłażąca z szarej kory, nadpróchniała kłoda, drżała przy każdym nieostrożnym ruchu. Niżej była przepaść – opadające w dół zbocze i żmijowisko – przebijające spomiędzy zielska i ostów szarawe, zaostrzone kości, resztki rozłupanego łba, sterczące z dolnej szczęki kły, żebra, pokryte nalotem mchów i pleśni. Pobojowisko; przedwieczne, pradawne. Zapomniana pamiątka wojen wieku ognia, gdy ludzie podbili Weddę, wydzierając ją żmijom i równie groźnym dzieciom Wołosta.
Młodzieniec, który wlazł na jodłę był chudy, blady, długowłosy. Oblicze miał gładkie, przerażone jak u dziewicy. Dyszał ciężko i patrzył: najpierw pod nogi, potem na prześladowców. Więcej jednak na nich.
– Idźcie precz – niedobrzy! – prawie skamlał. – Nie pojadę z wami dalej. Zostawcie mnie!
Pachołek szedł w jego stronę. Nieostrożnie! Pień jodły zachybotał. Z tyłu ktoś krzyknął, a sługa zamachał rękoma, łapiąc równowagę, zamarł, zatrzymał się. Wreszcie zaczął powoli przesuwać się w tył, kręcąc głową z niedowierzaniem.
– Żeby go biesy! – wystękał. – Spadniemy… Razem.
Ktoś chwycił go za ramię, ściągnął z kłody. Wysoki, szczupły, podgolony i posiwiały mężczyzna; pancerz zrzucił wcześniej, zostając w watowanej, karmazynowej jace; herbowy klejnot wił się na piersi srebrzystą wstęgą w czerwonym polu niczym żmija. Mężczyzna zdejmował teraz segmentowany pas z mieczem, podał go pachołkowi. Sam wstąpił na drzewo, lekko i zwinnie jak kot.
– Zostaw mnie! – jęknął młody. – Zostaw mnie panie Jaksa! Bo… skoczę.
– Patrz na mnie! – wydyszał rycerz. – Prosto w oczy, Godko. I przestań chrzanić głodne kawałki. Skoczysz? Zastanów się najpierw czy dasz radę? Odważysz się? Patrz na mnie, jak do ciebie mówię!
Człowiek nazwany Jaksą wolno przesuwał się po kłodzie w stronę młodzieńca.
– Skoczę! Skoczę!
– To leć! – wycedził rycerz nie przestając iść. – Wreszcie pokażesz, co z ciebie za mężczyzna!
Godko spojrzał w dół, na rumowisko, na kości sterczące niczym zaostrzone pale.
– Myślisz, że zginiesz? – szydził Jaksa. – O, nie młody! Albo połamiesz sobie kulasy i będziesz wył pół dnia w kolebce między końmi, dopóki nie dowieziemy cię do Radunicy, albo nabijesz się na któreś z żeber żmija. Wtedy pan ojciec każe zostawić się tutaj, żebyś zdychał – jak na palu. Nie masz przecież odwagi, żeby znieść tyle bólu! Krótka była twoja ucieczka. Po drodze uciekł ci koń, doszedłeś tu ledwie żywy. Paliłeś ognisko nie podejrzewając, że nasza pogoń wisi ci na karku i zobaczymy światło. Nawet jak się wykaraskasz, nie odjedziesz daleko. Patrz na mnie! Spokojnie, wszystko będzie dobrze.
Młody dygotał, przestępował z nogi na nogę, wprawiając jodłę w drżenie. Złożył ręce, pot ciekł po jego bladym i wymęczonym obliczu. Skulił się, potem wyprostował, jakby nie wiedząc, co ze sobą zrobić.
– Zostawcie mnie w spokoju! – jęczał. – Panie Jaksa!
– Kiedyś skoczyłem w taką przepaść, kiedy gonili mnie Hungurzy. Dwa dni wyłem, bo połamałem nogę. Musiałem złożyć ją sam; z bólu przegryzłem draskę i wargi do krwi. Dwa razy. A potem schodziłem z góry trzy dni. Jak bardzo chciało się pić. Sam nie wiesz!
– Skoczę! – Godko pochylił się, aż podskoczyła kłoda; o mało nie spadli. Zamachnął się rękoma i…
– Łaps! – Jaksa złapał go za ramię, przyciągnął do siebie i ścisnął w uścisku. Godko najpierw rozluźnił się, jakby z ulgą, a potem szarpnął. Na szczęście Jaksa rozstawił nogi szeroko; utrzymał się. Nie krzyczał, nie darł się, jedną ręką przytrzymywał młodego, drugą poklepywał go po ramieniu.
– Nic się nie stało, Godko. Strach zawsze podpowiada ludziom najgorszą drogę.
Godko już był jego, zrezygnowany, kręcił głową i szedł. Nagle dwie łzy stoczyły się z jego oczu.
– Nie mogłeeem – wystękał. – Po co to wszystko? Po co żyję!
Jaksa powoli ciągnął go ku swoim – słudzy i pachołkowie zbili się w gęstą gromadę na krawędzi obrywu, wyciągając ręce i machając nimi. A wtedy Godko raz jeszcze szarpnął się, tym razem bardzo, ale to bardzo mocno.
– Trzymajcie! – jęknął Jaksa.
Młodzieniec szarpnął się – ześliznął z kłody; rycerz poleciał za nim, zsunął się bokiem, bo ciągle trzymał młodego.
Spadliby – Godko zawisł nad przepaścią – prawda, że tak blisko brzegu już nie taką straszną, jednak gwarantującą połamanie kulasów na dole. Jaksa okraczył jodłę, uderzył siedzeniem w odłażącą korę, raczej z niewesołą miną.
W tej samej chwili ktoś chwycił młodego za ramię; ciężka ręka pokryta niebieskimi wzorkami tatuaży. Druga, ozdobiona obrożą niewolnego, złapała Jaksę, przytrzymała w miejscu.
To był Skanding – szczupły, ale mocny jak żelazo człowiek w skórzni, hełm odłożył wcześniej, więc wszyscy podziwiać mogli jego białe włosy i brodę skręconą w warkoczyki; szydercze, błękitne oczy. Przytrzymał Godka zawieszonego nad przepaścią spokojnie, z wyczuciem. Przez chwilę, lecz starczyło. Chłopak pisnął cienko, a potem złapały go mocarne łapska pachołków. Chwila – i wydźwignięto go na górę, postawiono wśród rozradowanych sług.
– Wreszcie! – rozległ się ponury głos. – Długo miałem jeszcze czekać?
Ktoś roztrącił zbrojnych. Wysoki mężczyzna, czerstwy jak dąb-praojciec. Siwe włosy, przystrzyżone równo na czole, tak samo broda przycięta poniżej szyi. Był w kolczudze, kolczy kaptur odrzucił do tyłu, po lewej stronie miał miecz – długi, rękojeść sięgała aż pod pachę. Na błękitnej jace na piersi lśniła Boguta – łeb tura w żółtym polu.
– Nie gniewajcie się na Godka, panie Jakuszu – Jaksa spokojnie przypasywał miecz. – Poswawolił, ale pogadaliśmy i znów jest wasz.
– Widzę właśnie – mruknął stary zbliżając się.
I wtedy szczupła ręka chwyciła za puginał przy prawym boku Jaksy. Wyrwała go w geście rozpaczy, a może zemsty. Godko przemknął obok rycerza jak łasica, wyrywając się pachołkom. Runął na Jakusza, wyciągając uzbrojoną rękę. Żgnął go prosto w brzuch – albo w bok – prosto pod pachę…
Jakusz nawet nie zszedł mu z drogi. Krótkim ruchem lewej ręki odbił uzbrojone, chude ramię Godka. I ciosem prawej – w skórzanej, ciężkiej rękawicy, zdzielił go w twarz – skośnie, kantem dłoni.
Pokazał siłę. Chudy, biedny Godko poleciał w bok i zwalił się na kolana, a wtedy Jakusz rąbnął go pięścią w kark, posłał na ziemię. Kopnął – kolczym, podkutym trzewikiem – raz, drugi, trzeci; dopiero teraz się zadyszał.
– Panie Jakusz, zostawcie! – Jaksa złapał starego za ramię. – To przecież wasz syn! Żywego mamy dowieźć!
– Żywego… – wydyszał stary. – Masz rację. Czasami prawie zapominam, że to moja krew. Bierz – schylił się i podniósł puginał z trawy, a potem wręczył go Jaksie. – Litujesz się nad nim bardziej niż ojciec. Trochę to niepodobne do ciebie.
– Mnie też ścigali – jak dzisiaj my – Godka. Lepsi ludzie niż twoi pachołkowie.
– I tak cię zaskoczył. Starzejesz się.
– Wreszcie. Może przynajmniej zdechnę w spokoju.
Pobity Godko jęczał, dygotał, ale nie wstawał. Jego ojciec miał spocone, czerwone oblicze.
– Zabijanie lepiej zostaw mnie… synu – wydyszał w stronę Godka. – Wsadźcie go na konia. Przywiązać ręce do przedniego łęku. Nogi pod brzuchem sznurami. Sam tego chciał, głupi gnój!
Pachołkowie ruszyli spełnić polecenia. Jakusz przypomniał sobie coś jeszcze.
– Który pilnował go wtedy? W karczmie?
– Barnim – rzucił ktoś.
– Ja, panie…
Jakusz zamachnął się ręką. Krótki cios pięścią, łomot; sługa dostał w gębę z takim rozmachem, że prawie nakrył się nogami.
– Na drugi raz pójdziesz precz! Wszyscy na koń!
2.
– Dalej nie jadę – powiedział Jaksa, gdy tylko zamajaczyły przed nimi poszczerbione wieże pustelni w Radunicy. – Jesteśmy kwita, panie Jakusz, za tamtą sprawę ze Starej Gnieździcy. Znalazłem ci syna, dowiozłem do pustelni. Zwolnij mnie ze słowa.
– Nie – powiedział krótko Jakusz. – Jesteś mi potrzebny tu, na miejscu. Chcę, żebyś pogadał z pątnikami; na takich sprawach znasz się lepiej ode mnie.
– Nie tego się spodziewałem po was. Ja wypełniłem ślub, a wy… Panie Jakusz, nie po drodze mi z pokutnikami. Nie dla mnie ich samotnie. Nie liczcie na nic poza progiem Radunicy.
– Przysięgaliście… do samego końca trwać przy mnie.
– Już kiedyś, dawno temu odcierpiałem swoje w pustelni w Mogile. Wyrwali mi biesa razem z sercem. Od tego czasu nie chcę nawet na nich patrzeć.
– I uzdrowili, Jaksa. Co potem było z tym biesem?
– Nic, czeka na mnie. Panie Jakusz, będę w wiosce. Do czasu jak skończycie.
– Przysięgałeś mi pomóc!
– Oddałem wam mój wzrok, słuch, miecz. Ale nie zdrowie i ciało.
– Jedź! – warknął stary. – Jedź przeklęty wiarołomco.
– Jadę. I was nie zostawiam. Szukajcie mnie we wsi; w Jastrzębcu, pod górą.
Odjechał sam, na wyniosłym, szpakowatym Śreniawicie, poznaczonym jak i pan – bliznami. Powoli dołączył do niego jedyny sługa – Skanding o białych włosach na małym, hungurskim koniu. Jakusz nawet nie patrzył za nimi. Jechał na przedzie orszaku, kamienistą drogą w górę, ku chmurom, ku niebu, pod którymi drzemały poszarpane, pobłękitniałe, szczyty wschodniego Kręgu Gór. Radunica wzniesiona była nad Sanną, która w tym miejscu przeciskała się przez wysunięte na zachód jęzory i podnóża gór, wycinając w czerwonych skałach szerokie pętle wąwozów wypełnionych szumem potoków. Na jednym z takich – otoczonych z trzech stron zakolem rzeki wzniesień, za przewężeniem, gdzie ramiona Sanny prawie stykały się, pozostawiając wąski przesmyk – posadowiona była Radunica. Od przodu – kamienna wieża bramna. Z dwóch jej stron szły mury, wzmacniające obronność tego miejsca. Dalej, nad nimi widniał stromy, pokryty dranicą dach zboru i tylna wieża zwieńczona zębatymi, poszczerbionymi blankami.
Jechali do bramy – niskiej, okutej pordzewiałym żelazem. Mężczyzna skinął na pachołka, który przytknął do ust róg. Zabrzmiało powitanie, a giermek wykrzyczał aż pod sklepienie bramy:
– Otwórzcie, bracia! Jakusz Starszy z Żamojdy! Żupan Weligradu!
Cień przemknął nad bramą; ktoś pewnie ich obserwował.
– Cóż chcecie od pokutujących przez wieczność? – zaśpiewał jakiś głos. – Dlaczego naruszacie spokój tych, co zbłądzili w prawach Praojca?
Jakusz zeskoczył z konia, aż zadzwoniła kolczuga. Gruchnął na kolana i pochylił głowę.
– Przychodzę w pokorze, własną osobą – zakrzyknął. – Pokłonić się Praojcu, złożyć dary i błagać o przebaczenie za występki. Przypełzłem, ja nędzny robak, prosić o pomoc pokutnika Dukę, który jest u was w pustelni. Pozwólcie mi z nim mówić, a obdaruję Radunicę szczęściem i pokojem, którego niewiele macie w tych kamiennych murach.
– Tylko pokorni przejdą przez próg ojcowskiego zboru – zaintonował głos. – Okaż skruchę, proś i błagaj. Pychę bowiem zetnie miecz Praojca, jak chwasty w ogrodzie.
Jakusz już pełznął, posuwał się na kolanach ku bramie. Dotarł do niej z wysiłkiem, wyciągnął ręce i położył na grubych, ociosanych toporami belkach. Cisza.
Nagle zachrzęścił łańcuch, lewa połowa wrót odsunęła się w tył; w szczelinie zalegał półmrok, w którym poruszało się coś skulonego. Ludzka sylwetka w czarnym płaszczu, pątnik w kapturze osłaniającym twarz, z otworami na oczy.
– Wejdź bracie z szacunkiem i pokorą – powiedział pątnik. – Pamiętając, że życie w pustelni dla nas – mieszkańców – nie jest łaską przebaczenia, ale rozciągnięciem w czasie kary, abyśmy mogli zmazać ją przez modlitwy do Praojca.
– Pamiętam i niosę dla was pomoc.
– Wstań i chodź.
Po przejściu na kolanach przez próg Jakusz poderwał się. Dalej pątnik poprowadził go przez bramę. Drugi – bo był i drugi, ukryty w półcieniu, zatrzasnął bramę, szczęknął ryglami odcinając żupana od syna i czeladzi.
Jakusz wyszedł na światło późnoletniego dnia; zobaczył kamienne mury opasujące pustelnię, tak stare i sypiące się, jakby były przedłużeniem skał nad urwiskami zakola Sanny. Przylepione do nich były murowane rzędy cel pątników – niczym jaskółcze gniazda do ściany. Wyminął pręgierz i dyby pokryte brunatnymi plamami, świadectwo tego, że pustelnicy nie byli miłymi i grzecznymi ludźmi. Ten, który szedł przed nim, dźwięczał łańcuchami ukrytymi pod płaszczem; żupan mógł się tylko domyślać, jak wielka była wina i karą, którą mu darowano – zmieniając na dożywocie w Radunicy.
Na końcu murów zataczających półkole wznosiła się jeszcze jedna wyniosła wieża – z ogromnych głazów, tak wielkich, że trudno wyobrazić sobie, aby mógł podnieść je człowiek. Dzieło stolemów – wytępionych przez ludzi, gdy nastał wiek żelaza.
Nie kierowali się jednak do wieży, ale ku zborowi wznoszącemu się pośrodku pustelni, otoczonemu pięknie utrzymanym sadem. Wyniosły, zaokrąglony półkoliście na rogach; całe jego ściany zewnętrzne pokryte były plątaniną rezów zapisujących Prawa Praojca. Kiedy stare niszczył wiatr i deszcz, ryto w nich kolejne – głębsze, większe, dziś niemal nie można było ich rozczytać. Wszystko to tworzyło jedną, wielką plątaninę napisów.
Brat Duka był w środku, klęczał na kamiennej posadzce, wpatrując się w tablice z wersetami z Wyznań Jessy. Tak jak pozostali, był w płaszczu, ale kaptur odrzucił do tyłu, odsłaniając rzadkie, posiwiałe i długie włosy, układające się w wieniec wokół okrągłej łysiny na szczycie głowy.
Pątnik, który wprowadził tu Jakusza położył palec na wargach, ujął go za ramię i nacisnął, każąc klęknąć. A kiedy rycerz to zrobił, oddalił się pobrzękując żelazem.
Żupan pozostał w ciszy i milczeniu. Duka nie odwracał się, nie odzywał, jakby zupełnie nie przyjmując do wiadomości, że ktoś wszedł. Dlatego Jakusz Starszy wytrzymał zaledwie kilka chwil. Poderwał się, przyskoczył do pątnika i sam położył mu rękę na ramieniu, wciskając w podłogę.
– Wybaczcie, że wam przeszkadzam, bracie – powiedział. – Jestem Jakusz z Żamojdy, żupan, rycerz i pan. Odbyłem długą drogę, żeby do was przybyć, więc nie mam wiele czasu.
– Popełniasz występek pychy, bracie – odezwał się spokojnie Duka.
– Najmniejszy, który ciąży nad moją głową. Mój syn jest chory, potrzebuję waszej pomocy. Nie może czekać.
– Co mu dolega, bracie?
Jakusz przygryzł wargi.
– Jest odmieńcem, drogi pokutniku. Godko stał się inny niż ja, mój ojciec, jego ojciec, ojciec naszych ojców. To mężołożca. Znalazłem go na sianie z młynarczykiem. Nie chce się łączyć z kobietą, ale z mężczyzną, jak Wołost, poganin, plugawi Prawa Jessy. Pomóżcie bracie, bo to… hańba! Odchodzę od zmysłów. Jako rycerz i… ojciec.
Duka poruszył się, podniósł wzrok – Jakusz zobaczył jego oczy, blade, wypłowiałe jak wzrok ślepca.
– Przychodzisz tu i oczekujesz, że mamy lekarstwo na wszystko? Skłonności takie oznaczają chorobę duszy, nie ciała. Bacz, co mówisz, bracie żupanie.
– Wiem dobrze, że leczycie nawiedzonych, chorych. Ślepi odzyskują tu wzrok, chromi tańczą, opętani wypluwają biesy. Czemu nie mielibyście mi pomóc? Zwłaszcza że – wierzcie, bracie – potrafię być hojny. Czego wam trzeba? Nowej wieży? Studni? Dachu nad głową, nowych tablic z Prawami na ściany zboru? Darów? Mówcie, a nasypię wam w torby złota!
Duka wstawał powoli, czepiając się Jakusza, jakby nie miał na nic sił. Wyprostował się w końcu i powiedział:
– Nie wiesz, o co prosisz, bracie. Chodź ze mną!
Wyszli ze zboru bocznym, niskim wejściem – Duka od razu skierował się ku najwyższej wieży, tam, gdzie kończył się skalny cypel, na którym posadowiono Radunicę.
– Jesteśmy tylko prostymi sadownikami w ogrodzie Praojca – powiedział. – Jednak najlepszemu ogrodnikowi zdarza się źle przyciąć gałąź z owocami albo strącić dojrzałe owoce w otchłań. Chcesz leczyć syna z nikczemnej przypadłości, musisz wiedzieć, że może się to nie udać. I wtedy… – patrz tam – wskazał.
Pod wieżą skradał się na czworakach jakiś oberwaniec, uwiązany za szyję sznurem do ściany. Jak zwierzę schylał się w dół i… jadł trawę, wyrywając ją garściami z dziedzińca, gdzie rosła bujnie, bo chodzono tylko po wydeptanych ścieżkach.
– Oto nieszczęśnik – powiedział Duka – chory na zgrozę łojową, ciężką chorobę objawiającą się wstrętem do mięsa. Nie jadł go przez całe lata żywiąc się roślinami jak krowa czy owca i w końcu zmienił się w zwierzę. Dziś jada tylko trawę, stracił rozum, zapomniał, kim był. Chcieliśmy go ratować – leczyć. Było za późno. Skąd wiesz czy nie za późno jest u twego syna.
– Nie jest!
– Więc idź dalej ze mną!
Duka poprowadził Jakusza do zakratowanej jamy w murze. Przystanął i zastukał w pręty. Żupan pochylił się, aby zobaczyć, co jest po drugiej stronie i wtedy uderzył w niego ryk – krata zadrżała, a spoza prętów w jednej chwili wysunęły się brudne, pokrwawione ręce; dłonie zwieńczone pazurami, chcące chwycić pątnika i żupana. Na kraty napierali ryczący, kwiczący, jęczący ludzie o obliczach wysmarowanych błotem i łajnem. Mieli krzepę – pręty aż drżały, jednak Duka pewien był ich wytrzymałości.
– Najpierw poddamy twego syna próbom. Może ich nie wytrzymać. Wtedy – zostanie tu na zawsze, jak oni. Chcesz tego?
– Nie będziesz męża przedkładał nad niewiastę – wykrztusił Jakusz Starszy.
– Chodź więc znów ze mną.
Pątnik skierował się do wieży. Starannie odryglowywał wielkie zasuwy przy drzwiach zbudowanych tak, jakby miały wytrzymać uderzenia oblężniczych taranów. Dziwne zaś, że zabezpieczenia znajdowały się na zewnątrz, jak gdyby po to, aby zatrzymać coś, co przebywało w środku.
Duka pchnął drzwi, w smudze światła Jakusz zobaczył okrągłą salę, drewniane, poszczerbione łoże zaopatrzone w żelazne okowy na ręce, nogi. I zwieszające się z góry, zakończone kulami łańcuchy. Wygasłe palenisko pieca.
– A jeśli okaże się najgorsze… Jeśli choroba jest skutkiem nawiedzenia twego syna przez biesa, nie pozostanie nam nic, tylko wyrwać go z ciała, tutaj, w tej właśnie sali.
– Zrobiliście to… Jaksie! – wyrwało się Jakuszowi.
– Nie my, bracie. Lotar i pokutnicy z Mogiły. Bardzo dawno temu.
– Jak… Jak poznacie, że trzeba przyjść aż do takich praktyk? Jak rozpoznacie, że Godko ma w sobie biesa?
– Mową nienawiści. Wtedy bies poruszy się, zaskomli ugodzony słowem, a my wywleczemy go i odeślemy do Otchłani wodnej; gdzie jego miejsce, gdzie brzęczy łańcuchami Czarnobóg obracający Gwiazdę Okólną. Więc zapytuję po raz ostatni: czy chcesz tego dla syna?
Jakusz milczał. Można by rzec, że pierwszy raz od bardzo, bardzo wielu lat zawahał się.
– Godko to krew z mojej krwi, mój syn, moja moc. Wytrzyma wszystko. Tak! Chcę tego wszystkiego dla niego. Żaden z Bogutów nie będzie odmieńcem. Żaden nie stanie się plugastwem jak kwerki z Taurydy, którzy nie są już ludźmi, ale worami pełnymi wszeteczeństwa ciężkiego jak świńskie łajno. Bierzcie go!
4.
– Zaczniemy od klatki bólu – powiedział brat Duka, rozkładając szeroko ręce. – Tam, bracie Godko pozbędziesz się przyrodzonej pychy rodzaju ludzkiego i w pokorze przyjmiesz wyroki Praojca.
Syn Jakusza stał między nimi tylko w lnianej koszuli, spodniach i dowiązanych do nich nogawicach. Drżał; było zimno. Ojciec spoglądający zza pleców pątników też czuł ściskanie w dołku. Wcześniej zdawało mu się, że pod Radunicą są tylko skały, względnie dziury i wnęki wyrąbane w ścianach jaru, w którym płynęła Sanna. Kościelisko, gdzie składano ciała pokutników spuszczając na sznurach drewniane platformy z góry, słońce i wiatry obracały je potem w wyschnięte truchła. Jednak bracia sprowadzili ich głęboko pod zbór. Do korytarzy wykutych w skałach, o przejściach rozszerzających się ku górze jak trapez. Takie otwory były pamiątką po mrówczej pracy stolemów, po których ludzie przejęli prawie ruiny miast, podziemia i budowle.
– Bracie Machelu! – ciągnął Duka. – Sprawdź czy w tym nieszczęśniku na pewno zalęgły się ziarna występku Wołosta. Śmiało, rozpoznaj w nim niegodziwe skłonności, gwałcące prawa Jessy!
Spomiędzy pokutników wystąpił niski, pleczysty człowiek. Na piersi wisiał mu długi, drewniany kołek na sznurze. Szedł z głową – jak wszyscy – okrytą czarnym, śpiczastym kapturem, ale trzymał ją cały czas pochyloną do przodu, co upodobniało go trochę do węszącego szczura. Niespodziewanie objął Godka od tyłu, przytulił, szerokie, wielkie ręce jak różowe robaki powędrowały wokół pleców, na brzuch młodzieńca i niżej…
– Nie chcę! – szarpnął się Godko. – Zostawcie! Niech mnie nie dotyka!
Sprzeciw nie zdał się na nic. Dwaj bracia chwycili go za ramiona, wykręcili, aż jęknął, przechylony w przód, z ciałem wygiętym w łuk.
– Jest… ciepły – wycharczał Machel. – Nadaje się, a jeszcze jak!
– Do klatki z nim!
Klatka już czekała – z dębowych balików, powiązanych powrozami, zbitych zardzewiałymi bretnalami. Na dole połączona była z okutymi żelazem trybami przekładni, jak w młynie, a te z kolei – poprzez koło z wielkim kołowrotem. Stało tam już dwóch pątników.
– Co mi robicie! – krzyczał Godko, kiedy nieśli go do klatki. Chciał się postawić, ale mieli o wiele większe doświadczenie niż młodzieniec; nie pozwolili mu złapać za drewniane pręty, nie dali wierzgać ani szarpać się.
– Ojcze! Ojcze! Nie pozwól im na to! Za co! Za co mi to robicie?
– Ciiiii, synu – wysyczał Jakusz. – Poddaj się woli Praojca. Raz wreszcie bądź mężczyzną!
Wcisnęli go do klatki jak łachman. Zatrzasnęli drzwiczki, przycinając palce, aż zakrzyczał. Przez chwilę walił pięściami w pręty – do chwili, kiedy na znak Duki dwaj pokutnicy zaczęli kręcić kołowrotem. Klatka obróciła się – raz, drugi. Coraz szybciej, coraz mocniej, aż usłyszeli stukot miotającego się Godka. Ruch był tak szybki, że prawie zamazywały się zarysy prętów, sznurów, okuć…
Godko wytrzymał chwilę i dłużej. Więzienie było wąskie, ciasne, nie mógł położyć się, jedyne, co mu pozostawało, to skulić się, trzymając pręty klatki, opuścić głowę jak najniżej.
– Nieee! – zakrzyknął. – Przestańcie!
– Odmieńcze, przydupniku Wołosta flokiem nieprawym trącanego! – zaintonował brat Duka mowę nienawiści. – Wyrzeknij się występku, porzuć złe myśli, skieruj je ku modlitwie, ku naprawie twego parchatego, śmierdzącego ciała. Cały jesteś jedną wielką piczą pełną podłego smrodu. Wyrzuć go z siebie, wznieś się, obmyj i oczyść. Porzuć chuć odmieńczą, nie myśl o niej. Smrodliwe, pełne występku jest cielsko mężczyzny. Pomyśl o niewieścim, które rozkwita jak kwiat potrzebujący! Obmyj się! Oczyść! Godko, ty przeklęty Godko!
– Odmieniec! Odmieniec! – dyszeli pątnicy kręcący kołowrotem.
To było jak szaleństwo; obłędny taniec – miarowy stukot i trzask zębatych kół, szum i skrzyp obracającej się klatki. Szybki, bezustanny! Bez końca.
Godko już się nie szamotał, jedynie jęczał, trząsł się, ruch klatki był jednak tak szybki, że nie sposób było w ogóle coś zobaczyć.
– Oczyśćcie go, bracia! Zmyjcie plugawe nasienie Wołosta. Dalejże, niech stanie się biały jak za dnia narodzin!
Kolejno przystępowali do koła z drewnianymi cebrami. Chlustali na klatkę lodowatą wodą. Godko zawył cienko, zakrzyczał, ale już nie miał sił szamotać się w pułapce.
I raz i dwa! Zalewały go potoki wody. Klatka zwolniła. Dwaj pątnicy zmienili zdyszanych mężczyzn przy kołowrocie. Naparli na korby – teraz klatka zawirowała szybciej.
– Ojczeeee! Ojczeeee – jęczał Godko. – Co wy… Zostawcie! Nieee! Nieeee!
– Milcz, kupo krowiego łajna! Capi, śmierdzący kuś Wołosta naznaczył cię dawno temu! Byłeś niczym innym, tylko zwykłym dupodajcą biesów, rozdętym naczyniem na ich plugawe członki. Mów, jak głęboko wchodził w ciebie godmisz Czarnoboga? Azaliż bolało, leciała twa plugawa krew?!
– Pozbądź się nasienia Wołosta! – brat Machel prawie przekrzykiwał Dukę. – Wyprzyj się go z jestestwa, a będziesz zdrowy, normalny! Będziesz miłował i dawał miłość niewieście.
Jakusz Starszy przymknął oczy, przygryzł wąsy. Nie poruszał się, jedynie pobielałe ręce zaciśnięte w pięści pokazywały, jak bardzo poruszało go to wszystko.
– Wolniej! – rozkazał Duka. – Zwalniajcie! Bracie Machelu, połóżcie dłonie na nieszczęsnym…
Klatka zwalniała, pokutnicy coraz słabiej napierali na korby. Godko jęczał przeciągle. Z głową wciśniętą między dwa pręty. Mokry, rozdygotany, chciał podnieść się, ale nie mógł, ledwie naprężył mięśnie, zaraz opadł, zatoczył się.
Machel obmacywał go, przesuwał rękoma po ciele okrytym mokrą koszulą, wsuwał je głębiej, mocniej. Wąchał. I kręcił głową.
– Powtórzyć! – rozkazał brat Duka. – Kręćcie! Żwawo!
Klatka zaczęła się obracać. Coraz mocniej.
– Ojcze! – jęknął rozdzierająco Godko. – Nie opuszczaj mnie!
5.
Trzeciego dnia już się nie szarpał, nie krzyczał, nie walczył z nimi. Jęczał co pewien czas. I kiwał głową w tył i w przód, dopóki go nie unieruchomili. Najpierw związali mu ręce z przodu – skrzyżowane na piersi, a potem zaczęli zawijać całego w mokre płachty płótna. W pasy – ciasno jak tylko mogli, niczym dziecko w betach. Znów zajęczał, przeciągle, jak zwierzę, jakby brakowało mu słów.
Jakusz uderzył pięścią w drzwi, zajrzał przez okienko. Tym razem nie dopuścili go do ceremonii.
– Godko, jak tam?! – zagadał niepewnie. – Lepiej? Żyjesz, daj znać?!
Z trzaskiem jeden z pokutników zamknął od wewnątrz otwór, nie zważając na obecność żupana. Jakuszowi pozostało zatem stać – jak dziad po prośbie – i tylko co jakiś czas stukać i słuchać, przyciskając ucho do starych, okutych żelazem wrót.
Po ich drugiej stronie brat Duka wziął w rękę długi, żelazny pręt zakończony miedzianym zwieńczeniem uformowanym na kształt męskiego przyrodzenia. Obejrzał go bez żalu, bez lęku.
– Obróćcie go na plecy i trzymajcie! – rozkazał.
A potem przystąpił do pleców dygocącego Godka i rozpoczął przykrą, acz konieczną czynność.
– Poczuj, psi synu, żałosny dupniku pogan, jak pogrąża się w tobie ohydny, zimny jak lód i śmierdzący kuś Wołosta. Jak plugawi twe ciało od wewnątrz, rozrywa ci patrochy. Niczym innym nie jesteś, jak złachmanioną, męską, kokotą biesa, pełną żałości i występku przeciwnego naturze. Pozbądź się go, wyrzuć z ciała, przeklnij! Wyrzuć nasienia zła i występku! Nuże, znajdź w sobie siłę! Godko! Ojciec cię słucha!
Młody Boguta tylko jęczał. Raz za razem.
– Chodźcie – powiedział zakapturzony pątnik po drugiej stronie drzwi; ten sam, który przyprowadził tu żupana. Stanowczo, ale powoli położył rękę na ramieniu Jakusza. – Nic tu po was. Kuracja czyni postępy. Jeszcze dwa, trzy dni i… nie poznacie syna. Odprowadzę was do bramy.
Jakusz Starszy szedł ze spuszczoną głową, stawiając niepewne kroki. Był jak usychający dąb, jak ledwie trzymające się ziemi drzewo.
Lecz w jego oczach bynajmniej nie było łez.
6.
Z pasją i zaciekłością uderzył w poczerniałe deski bramy. Walił, na koniec kopał, kazał giermkowi trąbić, ile sił, tak głośno, że obudziłby umarłego i wystraszyły głuchego.
Wszystko na nic. Nikt nie pojawił się na drewnianym ganku nad bramą, na murach, ani tym bardziej nie odemknął wrót.
– Mój syn! – krzyczał. – Chcę zobaczyć syna! Ogłuchliście czy zaspaliście?! Otwierać!
Długo, bardzo długo czekał, aż coś się zdarzy. Pustelnia była jak wymarła. Cisza i spokój, tylko ptaki krążyły wokół najdalszej wieży.
– Słyszycie mnie, wy czarne truchła?! – darł się na cały głos. – Wzywam was, żeby ktoś wyszedł. Chcę wiedzieć, co z Godkiem! Zarżnęliście go? Co się dzieje! Jestem jego ojcem!
Musiało minąć wiele, bardzo wiele czasu, nim Jakusz ochrypł, zgarbił się, jakby zrozumiał swą niemoc. Pustelnia wznosiła się nad nim – otoczona szesnastołokciowym murem, którego nie skruszyli nawet Hungurzy. Niedostępna z trzech stron, umocniona, jakby miała przetrwać ataki całej armii. A on miał tylko dziesięciu ludzi!
Długo, długo wołał, prosił, wreszcie zgiął się, przyklęknął przed wrotami. I wtedy nagle nad bramą rozległ się zgrzyt metalu. Otwarły się małe, drewniane drzwiczki skrywające strzelnicę. Zamajaczyło w niej blade oblicze pokutnika.
– Czego chcesz od nas duszo potępiona? – zapytał jakiś głos.
– Syna! Godka! Co z nim?! Mówcie!
– Twój syn, Jakuszu Starszy z Żamojdy, ma w sobie biesa. Złego potomka Wołosta.
– Jak on się czuje! Chcę go zobaczyć!
– Wierz mi, że nie chcesz, bracie. Dziś wieczór w wieży wyrwiemy z niego złego, usuniemy tak jak wycina się uschniętą gałąź, wyrywa chwast w sadzie Praojca. Uczynimy to, aby był uleczony!
– Co wy z nim robicie?! Gdzie on teraz jest?!
– Jest bezpieczny. Modli się!
– Nie wierzę.
– Pokładaj ufność w Praojcu i odmawiaj Prawa Jessy, a wrócimy go całego i… żywego.
– Dość już tego! Wypuśćcie go! Słyszycie? Ja tego żądam, ja Jakusz, żupan Weligradu.
Okienko zamknęło się powoli. Trzasnęła zasuwka.
– Nie możecie tak… zamykać się! – ryczał Jakusz. – Gdzie brat Duka? Chcę z nim mówić! Słyszycie?
Mógłby gadać jak dziad do kamiennego idola. Nikt nie odpowiadał. Pustelnia była głucha na prośby i żądania żupana Weligradu. Za to gdzieś z daleka, może ze zboru, doszedł do niego ściszony, chóralny śpiew.
7.
W środku nocy poderwał się słysząc krzyk. Rozdzierał mu uszy, przenikał na wskroś, jak jęk upiora, ale w tym wszystkim powtarzał się jeden zrozumiały zaśpiew: Ojcze! Ojcze, coś ty mi uczynił!
Zerwał się z posłania z gałęzi, choć stare kości odpowiedziały bólem. Chwycił miecz, rozejrzał się. Ognisko prawie zgasło, przez gałęzie drzew przenikał świt. Pachołek, którego postawił na straży spoglądał dokoła, unikając jego wzroku. Ledwie widoczne w czerwonawej poświacie konie prychały, podnosząc głowy.
– Słyszeliście?! – krzyknął budząc służbę. – To Godko! Słyszeliście?
– Panie, zdawało wam się – wybełkotał strażnik. – Nie zmrużyłem oka. Nic nie…
– Wstawać! Wszyscy wstawać! – krzyczał Jakusz rozdając szczodrze kopniaki i szturchańce. – Godko! Słyszałem go jak was teraz! Zapalcie pochodnie! Do pustelni.
Giermek i pachołkowie zrywali się na nogi, dopinali pasy, narzucali na ramiona opończe. Jakusz nie czekał na nich; obozowali w lesie, nieopodal drogi do bramy, w miejscu, gdzie skalny cypel rozszerzał się przechodząc w stary bór. Nie było daleko, więc żupan nie wziął koni. Z pochodnią w ręku popędził pierwszy, przez pustą przestrzeń lasu aż do bramy, majaczącej w półmroku niewyraźnym, ponurym kształtem.
Żupan dopadł jej biegiem i znów mógł jedynie rozpaczliwie załomotać do ciężkiej furty, krzyczeć i wzywać pustelników. Dokoła było ciemno i głucho.
– Godko! – krzyczał. – Co z synem?! Do wszystkich biesów, otwórzcie!
O dziwo, tym razem coś zgrzytnęło i wyżej otwarła się – jak wcześniej – klapa osłaniająca strzelnicę.
– Jakuszu Starszy z Żamojdy – ozwał się głos. Nieszczęsny żupan rozpoznał, że mówił Duka. – Musisz okazać cierpliwość. Wielką, niewyczerpaną wolę i ufność pokładać w litości i miłosierdziu Praojca. Niech wstawi się za tobą Jessa i inni królowie-duchowie Wedów.
– Oddajcie mi syna! Na krew Jessy, oddajcie mi Godka!
– Przyprowadź nam Jaksę Drużyca – powiedział głos z góry. – Kaganobójcę. Tego, który pomógł ci odnaleźć Godka i przywieźć do pustelni. Wiemy, że był z tobą. Chcemy go tutaj, na miejscu. Tylko wtedy twój syn odzyska zdrowie; zwrócimy ci go czystego jak był w łonie matki. Przyprowadź Jaksę. To ostatnie, czego potrzebujemy do jego wyleczenia.
– Po co wam kaganobójca?! On… nigdy nie zgodzi się. Nienawidzi was.
– Przyprowadź nam Jaksę człecze. Nie wnikam, jak tego dokonasz – z woli czy po niewoli. Sprowadź go, abyśmy mogli z nim mówić. Nic więcej nam nie trzeba!
– Czekajcie…
Trzask zamykanego okienka. Cisza, trzask płomieni pochodni.
– Com ja uczynił! – jęknął Jakusz Starszy. – Na Praojca! Po co to wszystko. Jak teraz… Jak przekonam go…
Zacisnął ręce w pięści i odwrócił się do swoich.
8.
– Ciemno, panie, nic nie słychać – mówił szeptem Barnim. – Chata nie ma okien, ale przytykałem ucho do dylów – chyba śpi.
– Sam jest?
– Nie wiemy.
– Dziwne, jak na rycerza – mruknął giermek. – Żadnego pocztu, sług.
– Bo to jest Hungur! Sam chodzi własnymi ścieżkami.
– Zatem – Jakusz położył rękę na ramieniu jednego z dwóch pachołków dźwigających ciężki, dębowy, zaostrzony koł – pod drzwi – od razu rozwalać, nie czekać! A kiedy padną – wszyscy do środka, łapać go, trzymać!
Pomknęli przez mrok, prosto ku chacie. Była okrągła, budowana starym sposobem – z opalonych palików wbitych w grunt, nakryta strzechą, bez okien. Przemykali między koślawymi opłotkami, skuleni, zgięci, wstrzymując oddech.
Coś zaszeleściło w mroku, za budowlą, rozległo się parsknięcie, długie jak syczenie.
– Koń! – mruknął ktoś. – Zwęszył nas!
– Naprzód! Co czekacie?
Drzwi zadygotały od uderzenia kłody. Nie była taranem, ale od razu jej ciężar rozwalił zasuwę, bo zapadły się do środka już po drugim ciosie.
– Dalej! Brać go!
Pachołkowie z mieczami, z toporami, tasakami wpadli hurmem w wąskie przejście. Któryś się potknął, jeden odepchnął drugiego, Jakusz prawie następował im na pięty.
W środku było ciemno, choć oko wykol. Ledwie widział zarysy ogromnego pnia na środku paleniska, legowiska pod ścianami.
– Tu jest! Mam go!
– Łap! Trzymam go! Pomóżcie!
– Auuuu! To ja!
– Tutaj leży! On sam. On sam! Przytrzymajcie.
Zakotłowało się w środku, rozległ się trzask łamanego drewna, krzyki i zdyszane głosy zbrojnych. Jaksa nawet nie usiłował się bronić – po prostu dopadli go śpiącego na legowisku ze skór, z rozrzuconymi bezradnie rękoma. Chwycili go za ramiona, wyginając w tył przygnietli ciężarem do posłania, w sześciu na jednego; nie miał szans.
Rozległ się trzask – giermek krzesał iskry, rozdmuchał hubkę, zapalił smolną trzaskę, potem latarnię. Żółty blask uderzył prosto w oczy, oślepił wzrok zbyt długo przywykły do ciężkiej ciemności.
– Nie rusza się!
– Omdlał!
– Za mocnoście go…
Na zewnątrz rozległ się hurgot, łoskot; coś uderzyło w otwór wejściowy – wózek osadzony na niskich kołach. Z trzaskiem przewrócił się, tarasując wejście, ze stukiem posypały się z niego kamienie, prosto na nogi zbrojnych. Chwycili za ramę, chcieli odepchnąć dwukołowy wehikuł, ale nie dali rady – ktoś podstawił pniak pod koło. Zakrzyczeli, szamocząc się…
Syk ognia! Na zewnątrz zapłonęła pochodnia. Jakusz zobaczył złe, zacięte oblicze Jaksy Drużyca. Był na zewnątrz! Na zewnątrz! Ale…
Pachołkowie odstępowali od legowiska. To, co wzięli za człowieka, było tylko kłębem przemyślnie ułożonych łachmanów!
– Chyba nie myśleliście, że będę czekał w środku – powiedział spokojnie Drużyc. – Coście za jedni? Mówcie, zanim wam poświecę.
Przytknął pochodnię do strzechy – stara słoma zadymiła, zatrzeszczała.
– Jaksaaaa! – jęknął żupan. – Zostaw! To ja, Jakusz!
– Proszę – rycerz odsunął pochodnię. – Pomogłem wam znaleźć syna i dowieźć go żywego do Radunicy, a wy w zamian napadacie na mnie po nocy jak poganin. Cóż – w obecnej sytuacji uważam, że jesteśmy kwita. Spłaciłem mój dług, nic do mnie nie macie.
– Jaksa, to nie tak jak myślisz! Wypuść nas stąd i pogadajmy!
– Sami wyjdziecie. Kiedy odjadę – zapalę strzechę – wtedy miłościwy Jessa doda wam skrzydeł i mocy w ramionach. Nie wiesz, panie Jakusz, do czego zdolny jest człowiek w takich chwilach!
– Czekaj! To nie tak. Chciałem cię złapać, by zawieźć tam, dokąd nie chciałbyś pojechać.
– Do Hordy? Jeszcze bardziej podziwiam waszą wdzięczność.
– Do Radunicy! – krzyczał żupan. – Pątnicy chcą się z tobą zobaczyć. Wiem, źle uczyniłem! Wybacz, wszystko dla syna! Musisz tam jechać.
– Byłem już w rękach pątników. Pozostały mi po tym blizny – nie tylko na ciele.
– Dlatego chciałem cię… po ciemku. Bez woli! Jaksa! Musisz mi pomóc. Nie mnie – źle gadam – Godkowi! W nim siedzi bies, pokutnicy chcą pewnie od ciebie pomocy! Zrozum mnie, błagam, pomóż, choć raz jeszcze.
– Rzekłem – płomień pochodni lizał już prawie niską strzechę chaty – moja noga nie postanie w pustelni.
– Godko prosił o ciebie! A ja ci zapłacę, ile chcesz!
– Nie potrzebuję studni, wieży ani tablic – mruknął Jaksa złowrogo. – Powiem prawdę – boję się ich. Kiedyś ich konfratrzy z Mogiły skrzywdzili mnie gorzej niż Hungurzy! Więc teraz pójdę do konia, a wy się zwijajcie. Starczy wyładować kamienie, a odsuniecie wózek. Tak się rozstajemy na zawsze, panie Jakusz!
Odrzucił pochodnię, która upadła na ziemię, ale nie zgasła. Jaksa ruszył do konia, za chatę – stojącą w znacznym oddaleniu od wsi. Ale nie doszedł do wierzchowca. Nagle poznaczona malunkami ręka chwyciła pochodnię. Podniosła, dmuchnęła, aby płomień poszedł w górę.
Jeden krok – gorejącą przytknięto do strzechy, aby zajęła się ogniem!
– Viggo! – rozdarł się Jaksa. – Przestań!
Za późno – sucha słoma zapłonęła jasnym blaskiem, ognie skakały po dachu, szły w górę, obejmując całe domostwo. Jakusz aż zadygotał, pachołkowie rzucili się do wejścia, zaczęli podnosić, odrzucać ciągle wysypujące się kamienie; wszystko tak wolno, że żupan miał ochotę płazować mieczem ich schylone karki i wypięte zady. Tymczasem człowiek, który skazał ich na spalenie był ledwie widoczny, obramowany blaskiem pochodni, który oślepiał wzrok, rozmazywał kontury. Wysoki, szczupły, w hełmie opadającym zasłoną na oblicze i obejmującym oczy dwoma pierścieniami. Skandiński hełm; spod którego wysuwały się białe jak śnieg włosy. Ten sam mężczyzna, który cztery dni temu wyciągnął Godka znad przepaści.
– Coś ty zrobił?! – zakrzyczał Jaksa. – Mam cię zranić?! Już zapomniałeś, że nie potrzebuję do tego żelaza!
– A niech się smażą! – wykrzyknął Skanding. – Na pamiątkę zdrady! Lędzicki rycerz napada w nocy… kompana, który ślubował mu pomoc i wierność. W otchłani się spotkamy!
– Ratuj mi syna! – skowyczał zamknięty w chacie Jakusz. – Jaksaaaa! Jessa wybaczył Beddzie cios w plecy i ty mi daruj! Cierpiałeś całe życie, wciąż uciekałeś, ścigany, zaszczuty, prawie zabity; w nikim nie miałeś przyjaciela! Zmiłuj się teraz nad Godkiem! – krzyczał, aż echo szło w las. – To dobry chłopak. Ratuj go, pomóż!
– Słyszysz, jak błaga? – zapytał Viggo. – Słyszysz ten ból, człowiecze?! Ach, to prawdziwa uczta dla uszu!
– Gorzej ja wyłem skuty łańcuchami do ławy bólu w Mogile.
Płomienie skoczyły w górę, pożar zahuczał, uderzył w nich gorącem, z powały chaty poleciały w dół iskry, tlące się kawałki słomy, budząc wrzask i przerażenie zamkniętych ludzi żupana.
– Jaksaaa! – darł się Jakusz! – uwolnij nas! Albo cię przeklnę! Żywy czy umarły będę cię ścigał jak słudzy kagana! Chcesz znowu stać się ściganym wygnańcem? Chcesz uchodzić całe życie?! Przed moim upiorem?
Rycerz przygryzł wargi. Nagle pochylił się, wykopał i odtoczył pniak spod koła wózka. Uchwycił za hołoblę, poderwał, szarpnął. I pojazd – ciągnięty, a z tyłu pchany przez pachołków – odtoczył się, otwierając przejście.
Z krzykiem, z wrzaskiem, niektórzy już popaleni, z iskrami we włosach, spanikowani… ludzie Jakusza omal nie stratowali się, przeskakując przez kamienie, klnąc, jęcząc i łapiąc za miecze i topory.
I wtedy stało się to, co Jaksa przewidział. Znalazł się sam jeden przed szeregiem dobytych ostrzy, gniewnych spojrzeń; wyciągnął rękę po miecz, ale opuścił ją. Był bez szans.
– Pojedziesz z nami, psi synu! – wysyczał Jakusz.
– Nie mów słów, których nie powiedziałbyś, gdybyśmy byli tylko we dwóch.
– Nie moja wina, że język nienawiści i gniewu przemawia do ciebie lepiej niż sucze przebłagiwania!
– Przynajmniej jest szczery.
– Nie pogarszaj sprawy, Jaksa. Ruszamy do Radunicy. Nie chcę cię wlec, więc jedź po dobroci.
– Viggo?!
Skanding wychynął z ciemności jak drewniany idol. Ponury, cichy, spokojny.
Ostrza mieczy od razu skierowały się przeciwko niemu.
– Brać tego głupca! – wykrzyknął Jakusz. – Zaraz mi tu…
– Zostawcie! Nic mu nie uczynicie. Przynajmniej nie bez strat. Viggo będzie posłuszny, bo wie, co za to grozi. Pojadę tylko z nim, panie Jakusz, więc nie czyńcie mu krzywdy. To człek… szalony.
– Nie wiem…
– Viggo! Na kolana, psie! Klękaj albo, Mo…
Niespodziewanie, złowrogo uśmiechnięty Skanding klęknął, rozkładając szeroko ręce. Żupan i jego ludzie aż podskoczyli.
– Widzisz, że się mnie słucha. Tak więc ruszymy razem.
– Skanding?! Dziki człowiek… Posłuszny Lędzicowi? Czary!
– Jak wszystko na świecie.
– Niech zatem nie zbliża się do mnie, albo… pożegnasz się ze sługą.
– Nie będzie płakał – odezwał się Skanding. – Ani ja po nim. Razem jesteśmy jak ogień i woda.
– Milcz! Tfu! Pogańska krew!
9.
Pustelnia, która pozostawała tyle razy głucha na wołania i prośby Jakusza wykrzykującego pod bramą prośby o spotkanie z synem, bez ceregieli otwarła podwoje przed Jaksą. Jeszcze zanim nie przebrzmiał róg zapowiadający ich przybycie, podniosły się drewniane pokrywy strzelnic, a potem z łoskotem rozwarło jedno skrzydło bramy, zapraszając do środka. Drużyc jednak ani myślał skorzystać z zaproszenia. Splunął, patrząc krzywo na pustelnię i powiedział głośno:
– Nie zrobię ani kroku za bramę. Chcecie gadać – chodźcie tu, czarne kruki szaleństwa!
O dziwo – wyszli! W bramie pojawił się najpierw brat Duka, z odrzuconym na plecy kapturem. Za nim – jeszcze jeden pokutnik, nie odsłaniający oblicza, cichy i milczący.
– Co, bracia, chcecie dokończyć, czego nie udało się waszym konfratrom z Mogiły?
– Chcemy cię prosić o pomoc, Jaksa. Nikt nie zamierza uczynić ci krzywdy w murach pustelni. Słowo rycerskie.
– Nie jesteś rycerzem, odkąd skazano cię i zamknięto w tym przybytku. Straciłeś honor na szafocie, a godność odjęto ci, kiedy przywdziałeś pokutny płaszcz. Czego chcecie?
– Porozmawiać w cztery oczy.
– Mów przy wszystkich, nie mam żadnych tajemnic, ani przez naszym żupanem, ani przed nikim dokoła!
Właśnie! Jakusz rozejrzał się, bo coś mu się nie zgadzało. Jeszcze przed chwilą stali przed bramą we czterech – on i giermek, Jaksa i jego sługa. A teraz? Viggo gdzieś wsiąkł, nie było go przy nich; przecież jego pan nie kazał mu się oddalić.
Duka popatrzył na Jakusza i giermka ponurym wzrokiem.
– Co z Godkiem?! Mów pokutniku! Muszę go widzieć, nie puszczę cię stąd, jeśli…
– Cały i zdrowy. Jednak jeszcze nie gotowy na spotkanie. Zaufaj mi bracie, jest w dobrych rękach.
– Więc czego ode mnie chcecie?! – zagrzmiał Jaksa.
– Pomocy. Potrzebujemy kogoś, kto miał do czynienia z biesami. Kto przetrwał wydzieranie jednego z nich.
Jaksa skrzywił się jakby z bólu – położył rękę na piersi, jakby stare rany zaczęły pulsować.
– Co mu zrobiliście! – wykrzyknął Jakusz. Nagle przyskoczył do Duki i chwycił go za płaszcz pod szyją, potrząsnął. I wtedy Duka powiedział… Odezwał się i…
… rzucili Godka na drewniane łoże; szybko zatrzasnęli okowy na rękach i nogach. Pokutnik zakrzywionym sierpem rozdarł mu koszulę na piersiach, odsłaniając blade, wychudzone ciało.
Czas nadchodził. Palenisko buchało płomieniami. Pokutnicy uformowali krąg na dnie wieży, skupili się wokół ławy męki i bólu.
– Machlerzu nieczysty! – zaintonował – wypełzły z czarnej, śmierdzącej chuci! Plugawy mężołożco, godmiszu nieczysty Wołosta! Miękkochujcu w dupę końskim godmiszem dymany! Pokaż się! Wynijdź! Wystaw plugawe ciało!
Duka przycisnął do serca Godka Znak Włóczni. Młodzieniec zaszamotał się, jęknął, bo metal palił go jak rozpalone żelazo.
– Ukaż się! – podniósł się w górę chór pokutników. – Ukaż się biesie. Przeklęty, zesłany do Otchłani z Czarnobogiem zdrajcą i Wołostem kłamcą! Z Przodosem, plugawym karłem zdrady i Haną krzywoprzysięzcą, z Antem mężobójcą!
– Pokaż się ty koniochlaście, połykający palące nasienie Wołosta! Wyjdź, odmieńcu, odmieńcu! Jesteś inny! Nie jesteś nasz! Ty, co świeże łajno bierzesz w zęby!
– Ukaż się biesie! – zawodzili pokutnicy utrzymujący krąg splecionych rąk. – Przez gniew Praojca zaklinamy cię odmieńcze Czarnoboga, abyś ukazał nam swoje podłe chucie. Wyjdź tchórzu, gnido, wściekły robaku ziemny, ty, co kryjesz się w mroku człowieka. Żądamy od ciebie! Ukaż się!
Godko miotał się coraz mocniej, a raczej coś miotało się w nim, rzucając ciałem o drewniane deski. Duka i Machel czekali już z naszykowanymi łańcuchami zakończonymi kulami wyciągniętymi prosto z żaru – dlatego na ich krańcach widoczne były zakrzywione, ostre haki z metalu, które widoczne stawały się tylko w najczystszym, oczyszczającym ogniu Weddy.
Machel wbił hak w brzuch Godka, zahaczył to coś, co złe i wściekłe kłębiło się pod skórą chłopaka.
– Mam go! Targaj! Targaj!
Załomotały kołowroty, zagrzechotał łańcuch, szarpiąc za ciało Godka, naprężony wyciągał z wnętrza człowieka kotłujący się, niewyraźny kształt.
Duka wbił swój hak jako drugi, w bok Godka, przez skórę, przez nerwy i mięśnie. Chwycił biesa, złapał go – wijącego się jak robaka, jak obły wir nieszczęścia.
– Targaaaaaj!
Łoskot bębnów, naprężające się łańcuchy. Godko wyje, szarpany jakby chciał wyrwać się z okowów, trzeszczą deski drewnianego łoża.
A potem czerwony od żądzy i krwi kotłujący się kształt oderwał się od jego ciała. Chwilę trwał jeszcze, połączony długą odnogą, ale kiedy czterej pokutnicy naparli na kołowroty oderwał się z ohydnym mlaśnięciem.
Natychmiast zakotłował w miejscu – wystrzelił w górę! Łańcuchy zatrzymały go siedem łokci nad posadzką wieży. Zachrzęściły naprężone jak struny…
– Wyciągnęliśmy go – wychrypiał Duka. – Wyrwaliśmy z jestestwa Godka. Uwolniliśmy. Jak okazało się – na chwilę.
Bies miotał się i szarpał skuty łańcuchem do ziemi; gładki, nagi, rogaty, ni to męski, ni to kobiecy – ze stromymi piersiami, ze sromem, ale i wyprężonym męskim narządem. Duka chwycił złożony w żarze rozpalony korbacz z trzema wąskimi, ostrymi łańcuchami. Podniósł go, przystąpił do biesa i jednym zamachem okrutnego ramienia chlasnął po ciele Wołostowego syna.
– Nie ujdziesz nam, nie wyfruniesz. Mów imię, przeklęty odmieńcze!
Bies szarpnął się z takim impetem, że łańcuchy po prostu zaśpiewały, naprężyły, zamazując się na chwilę w dygocie – tak wielka była siła schwytanego. Duka wziął zamach korbaczem, uderzył biesa z prawej rozpalonymi łańcuchami. Raz, drugi, trzeci.
– Imię! Chce twoje imię…
– A Godko?! – zakrzyknął wściekle Jakusz. – Mój syn, przeżył? Mów!
I nagle bies zaszarpał się wściekle, aż zadzwoniły łańcuchy. Rozległ się trzask – jeden, drugi, trzeci. Haki puściły… nie – to ogromna siła biesa wyrwała je z krwawiących ran. Zły spłynął na dół, na posadzkę i pomknął – z wielką szybkością – prosto do udręczonego ciała Godka. Duka i Machel zastąpili mu drogę, krzycząc rozpaczliwie…
– Idź precz, pomiocie Wołosta! W imię Jessy! Mocy Praojca!
– Precz! Precz, odmieńcze!
Wpadł na nich, jakby w ogóle nie raniły go ich zaklinania. Uderzył szponami na prawo i lewo, odrzucił jak słomiane kukły. Duka uderzył plecami o drewniany słup, z bólu wypuścił z ręki rozpalony korbacz, którym przed chwilą chłostał biesa. Machel poleciał w drugą stronę, uderzył w krąg pokutników, ale nie rozerwał go, odbił się i wylądował na posadzce brocząc krwią…
– Przeklęci głupcy! – przerwał Duce Jaksa – nie wydobyliście z niego imienia! Skoro tak, nie mieliście władzy…
– Dukkar! Przeklęty biesie, stój! Słyszysz mnie! Dukkar! Jesteś Dukkar – zakrzyczał Duka odrywając połamane, rwące bólem plecy od słupa. – Stój biesie, zostaw Godka! Odstąp od niego, rozkazuję ci!
Bies nie posłuchał. Wpadł na chłopaka, skręcił się, zwinął i nagle zapadł się w jego ciele, zniknął, pozostawiając słodkawy, ohydny swąd, krzyki i jęki brata Machela i… tyle go widziano…
– Coś pokręciliście, przeklęte zbiry! – krzyczał Jaksa. – Albo was okłamał! To nie jego imię! Nie mógłby znowu…
– Uczynił to. Pobił, popalił nas. Wszedł na powrót w Godka. Znów go dręczy! Bracie Machelu, pokażcie…
Drugi pokutnik odrzucił do tyłu kaptur. Ujrzeli jego poparzone, poranione oblicze, jakby smugi ognia przebiegły mu przez czoło, prawy policzek, aż do brody. Lśniły, pokryte maścią lub ekstraktem.
– Stało się coś, czego nie braliśmy pod rozwagę. Imię nie dało nam przewagi nad demonem.
– Jak więc… Czego chcecie?!
– Dukkar jest mocny. Silniejszy niż bies, którego wyrwał z ciebie brat Lotar.
– Mam się z nim bić? Oszaleliście?
– Masz stanąć w kręgu w czasie ceremonii. A kiedy bies się pojawi walczyć z nim – nie dopuszczać do Godka, aby nie mógł wejść w ciało. W tym czasie my skatujemy go mową nienawiści, pokrwawimy tak, że ból stanie się gorszy niż jego nadnaturalna rządza. Aż będzie musiał uciec, odejść, pozostawiając chłopaka zdrowym.
– Będzie nas dwóch – przemówił ponuro Jakusz. – Stanę do walki z tym biesem. Obronię syna! Nie dam mu przystępu.
– Będziesz walczył jak człowiek na arenie, na pojedynku, na sądzie Jessy. Jak zastępca w pojedynku sądowym. Tylko ktoś ścigany przez całe życie, człowiek, co pozabijał wszystkich prześladowców, który wymknął się biesom Wołosta i poganom ma w sobie tyle siły, żeby uchronić tego nieszczęsnego młodzianka.
– Który prosił o ciebie w malignie – uzupełnił Machel.
– Pan Jakusz zastąpi mnie o wiele godniej. Ustępuję mu miejsca.
– Nie masz innej drogi, bracie.
– Taaaak? Bo co mi zrobicie?
– Nie tobie. Wyjawimy, kim naprawdę jest jedyny człowiek, który przez całe życie towarzyszył ci w samotności. Jedyny, który dzielił z tobą los. My wiemy, skąd wziął się u twojego boku. Kim jest i dlaczego nie chcesz go wypędzać. Nienawidzisz go, boisz się, ale i miłujesz w jakiś sposób, prawda?
Jaksa milczał. Nic nie mówił, stal ze spuszczoną głową, z dłonią na rękojeści miecza.
– Nie liczcie, że wejdę do pustelni bez broni.
– Nie przyda ci się na biesa. Damy ci własną. Lepszą. Niewidzialne ostrze.
– Zatem skończmy z tym, zanim się rozmyślę.
– Chodź!
– Też idę! – zagrzmiał Jakusz. – Nie zostawicie mnie za bramą!
– Wy bracie nie jesteście nam na razie potrzebni.
– Na bok, klechy! – ryknął żupan. – Z drogi, śmierdzące wywłoki! Sam sobie otworzę drogę.
Jednym ruchem grzmotnął Machela w łeb, aż pątnik zwalił się na trawę, szarżował na Dukę, chcąc złapać go za ramię, powalić, albo zadławić… Przeliczył się.
Pokutnik przypadł do ziemi, nagle wyszarpnął rękę spod płaszcza. W ręku miał kulę na łańcuchu uwiązaną do przegubu ręki. Zamachnął się krótko i niespodziewanie zdzielił Jakusza w sam środek czoła. Żupan krzyknął, nagle osłabł, zamiast uderzyć na pątnika, zwalił się na kolana. Tak już pozostał – wodzący znieruchomiałym, osłupiałym wzrokiem dokoła.
Giermek przypadł do niego, ale nim zdołał krzyknąć na pozostałych zbrojnych, Duka pokazał Jaksie otwarte wrota.
– Prosimy w skromne progi.
10.
– Godko, to ja, Jaksa, poznajesz?
Stał w kręgu zawodzących pokutników, na samym dole wieży, gdzie mrok rozpraszały smugi światła z góry i blask płomieni z paleniska. Nieszczęsny młodzian przykuty do ławy bólu nie ruszał się, nie mówił, nie jęczał. Wzrok miał pusty i nieruchomy jak trup; na szczęście jego pierś poruszała się spazmatycznie. Jaksa uchwyci go za ramię, uścisnął.
– Wytrzymaj! Będziesz żył – wyszeptał. Zobaczył rany na jego bladym ciele; w tych samych miejscach, w których i jego ugodzili rozpalonymi hakami przenikającymi ciało aż do głębin duszy. Poczuł ból; nigdy się go nie pozbył.
Duka odtrącił go od Godka; przyskoczył i wbił rozpalony hak w biesa kotłującego się w ciele młodzieńca. To samo uczynił Machel. Dwa haki, dwa naprężone łańcuchy, ciągnęły kotłującego się biesa na środek wieży; wyrywały go z trzewi i jestestwa Godka.
– Masz! Zrób zeń dobry użytek! – krzyknął Duka i wręczył Jaksie rękojeść miecza, wyciągniętego z paleniska. Ostrze – widzialne tylko pod wpływem płomieni lśniło błękitno i czerwonawo – półprzejrzyste; Jaksa zobaczył przez nie rozmazane zarysy pomieszczenia, zakryte kapturami oblicza mnichów i ich splecione ramiona.
– Targaj!
Łańcuchy napięły się, w jednej chwili wyrwały biesa z ciała Godka, oderwały łączącą ich narośl. I wtedy Jaksa stanął przed ofiarą, unosząc broń – tarczę odrzucił, nie była żadną ochroną. Ujął miecz oburącz, jak ciężką broń Swarnów i czekał. Prawa ręka pod jelcem, lewa na głowicy, szeroki chwyt, kciuk na płazie.
Bies miotał się na łańcuchach; słyszeli brzęk, kiedy luzowały się, trzask, z jakim się napinały. Duka uderzył go korbaczem, aż poszły iskry, bił z najmocniejszym rozmachem, na jaki było go stać.
– Dukkar! Dukkar! Zwiesz się Dukkar! – zaintonował. – Idź precz, za lasy, za rzeki! Zgiń, przepadnij na wieki!
– Tu buta twoja zgorzała! Ciemność kona, bies globu. Wychodzi z ciała! Precz! Precz! – darł się chór.
– Dukkar! – zakrzyknął Duka. – W imię Praojca, schyl głowę, przyjmij brzemię i ciężar. Jesteś mój. Słuchasz się tylko mnie, a ja cię chłoszczę ogniem, siarką i bólem. I ja ci każę iść precz! Precz! Zgiń, przepadnij maro, pomiocie Wołosta!
Bies zawył, zaszamotał, to wznosząc się, to opadając. Krzyk świdrował uszy, był gorący jak krew, pełen bólu, jak miłosny jęk niewiasty rozrywanej w ostatnim spełnieniu na kawałki. Ogłuszał. Wabił. Zniewalał. Nie ludzki, nie zwierzęcy. Biesi…
Duka i Machel bili go bez tchu – raz za razem krzycząc inkantacje, odpędzając słowami. Ale tylko przez chwilę. Nagle Jaksa zobaczył, że łańcuchy naprężają się, dygocą i zamazują od rwącej je siły…
Brzęk! Pękł jeden z nich. Poleciał w tłum pątników, roznosząc zniszczenie i ból. Krąg pękł; na chwilę rozerwał się, rozpadł pozostawiając dwa jęczące i dygocące ciała pokryte plamami poparzeń.
Bies szarpnął się z ogromną siłą, wyrwał drugi hak z ciała. Ruszył – prosto na unieruchomionego Godka. I Jaksę, który stał na jego drodze!
Drużyc nie bawił się w cięcia. Nadstawił miecz i pchnął z wypadem do przodu, najpierw używając rąk, dołączając do nich całe ciało. Prosto w otwarte ramiona! Bies nie składał zasłony, nie zbijał, nie unikał. Błękitno czerwony sztych przeorał jego lewy bok, wbił się i wyszedł cały, wytaczając z ciała strumienie natychmiast znikającej i parującej w powietrzu krwi. Ogromny ciężar – jak młot, jak głaz odrzucił Jaksę w bok. Tracąc równowagę, zderzył się z czyimś ciałem, z pątnikiem, chyba z Duką, ale to uderzenie tylko przytrzymało go na chwilę, pomogło przywrócić równowagę. Już obracając się na pięcie, ciął z prawej, płasko, z małego półobrotu…
Bies obrócił się na chwilę; uderzenie szponiastą łapą odrzuciło klingę, choć zadawała mu ból i przecinała ciało. Jaksa poleciał za mieczem, zwalił się bokiem na posadzkę, jakby uderzył go oblężniczy taran. Nie jęknął, nie wypuścił broni. Nie miało to jednak znaczenia…
Bies zmalał, skurczył. Jednym ruchem wniknął w ciało Godka. Znikł w nim; tylko zakotłowało się coś pod skórą chłopaka. Pątnicy krzyczeli – jedni ze strachu, inni z bólu, a Jaksa zaczął śmiać się jak potępieniec w Otchłani. Jego siła i poświęcenie znaczyło tyle co nic; równie dobrze mógł ustawić się z mieczem na wprost śnieżnej lawiny.
Dukkar wszedł w ciało i znikł. Godko broczył z ran, był jak umarły. Lecz Jaksa nie ujął go za ramię. Na chwilę przed tym, nim bies wszedł znowu w jego ciało, zobaczył coś, co poruszyło go bardziej niż krwawa ceremonia wypędzania złego z ciała człowieka.
11.
Pierwszy kopniak Jaksy zrzucił Vigga z kawałka skały, na którym przycupnął, podziwiając widok nad lasem i dalekie góry Wschodniego Kręgu. Drugi wbił się głęboko w bok Skandinga. Trzeci trafił w pustkę – tamten usunął się, odtoczył; skoczył na nogi i ręce jak kot, potem wstał jak człowiek. Nie sięgnął po topór.
– Siadaj! – warknął Jaksa wskazując miejsce obok skałki. – Ty mnie w to wszystko wpakowałeś, ty mi teraz pomożesz!
Viggo uśmiechnął się zimno, boleśnie.
– Co znowu poszło ci nie tak?
– Chciałeś mnie zabić! Za szybko, za prosto.
– Wołost mi świadkiem – nie chciałem. Mów, co się stało? – Bies wyszedł. I wrócił.
– Okłamał pokutników. Nie podał prawdziwego imienia. Nie poszło im tak łatwo jak…
– Nie kończ. Widziałem coś dziwnego. Kiedy wchodził w ciało Godka, ten naprężył się, mało nie wyrwał z okowów na ławie bólu. Jakby… Jakby chciał wyjść naprzeciw. Dlaczego?
– Proste jak kij pokutny – Godko nie chce pozbyć się biesa. Miłuje go, dopuszcza do siebie, nie chce się z nim rozstać. Dlatego on wraca bez końca. Jakby miał drogę, którą dobrze zna.
– Łżesz w żywe oczy! Jak to miłuje? Nie chce się rozstać?! Mów prawdę Mo…
– Przestań! – wrzasnął z bólem Viggo. – Nie… Nie wypowiadaj tego. Nie kłamię. Mówiłeś, że pokutnicy poznali imię biesa? Okłamał ich – zwie się inaczej, a imię – to tylko klucz do duszy Godka. Droga do jego wnętrza.
– Trochę jaśniej, jeśli łaska. Dukkar – tak rzekomo zwie się ten sługa Wołosta. Coś ci to mówi?
– Imię ludzi z Taurydyki. Albo z jakiegoś innego wymarłego królestwa, ale na pewno nie biesa z lasu. Być może znaczy tyle dla Godka, że znając je, bies ma łatwą drogę do jego wnętrza. Może oznacza w jego życiu moment słabości, gdy uległ posłańcowi Wołosta?
– Co zatem mam uczynić? Godko jest ledwie żywy; nie wytrzyma kolejnej ceremonii.
– Chłopak musi sam wyrzucić z siebie biesa. Sam go pokonać. Jeśli tego nie uczyni, próżne wasze zabiegi. Tylko rozszarpiecie go na strzępy na ławie bólu.
– Rozszarpiemy?! Mnie w to nie mieszaj.
– Żałujesz go, przecież widzę. Ma te same blizny. Zapytaj go o Dukkara. Dowiedz się, co sprawiło, że przyjął biesa i przekonaj, że musi go pokonać. Bez tego jeszcze jedna dusza będzie w Otchłani.
Roześmiał się gardłowo, złośliwie, zakończył cienkim, złowrogim chichotem.
– A jeśli nie zechce rozmawiać? To strzęp człowieka, sam dziwię się, że po tym wszystkim jeszcze dycha.
– Daj mu się napić wywaru z omenu. Uśpi go, ale nie odbierze świadomości. Wtedy go spytaj, drąż jego życie, znajdź czas i miejsce, kiedy się poddał. Przekonaj, by walczył, by wyparł z siebie tego Dukkara.
– On jest kompletnie wyczerpany i poraniony.
– Siła woli czasem przełamuje żelazo i mury łatwiej niż taran.
12.
Musiał urządzić niezłą awanturę Duce i wszystkim będącym w zasięgu wzroku i głosu pokutnikom, by skłonić ich do przeniesienia Godka do lepszej celi: z nędznego legowiska w celi do łóżka w komnacie chorych. Obejrzał jego rany okryte opatrunkami i zasmarowane maściami. Sprawdził gorączkę; na szczęście niewysoką, potem przysunął się blisko i usiadł przy łożu. Długo milczał, nie wiedząc jak zacząć, wreszcie powiedział:
– Godko, to znowu, Jaksa. Odezwij się, możesz mówić? Musimy porozmawiać, aby skończyła się twoja męka w Pustelni.
– Nic nie wiem… - jęknął cicho tamten. – Nic nie powiem; nie dręczcie mnie więcej, nie mam sił; wszystko boli. Nikomu nic nie zrobiłem, żebyście męczyli mnie jak ostatniego łotra.
– Godko, ja chcę cię stąd wyrwać – całego i zdrowego na umyśle. Dlatego musisz odpowiedzieć szczerze na pytania.
– Powiedziałem wam wszystko! – szeptał Godko spękanymi wargami. – Jestem plugawym odmieńcem, wymiotem Wołosta, męską gamratką rozwartą szeroko… chłostaną lodowatym kusiem biesa. Przyznaję się do wszystkiego i więcej, ale nie dręczcie mnie dłużej. Ja nikomu nic nie zrobiłem…
– Nie jestem ciekaw fantazji pokutników, ale twojego życia. Zdarzenia, które mogły otworzyć…
– Nieeee! – zajęczał Godko. Szamotał się słabo na łóżku. – Wszystko powiedziałem… jestem… Jestem mężołożcą, mężokradcą, niegodnym kusia i wypomnienia rycerskiego…
– Śpij! – powiedział cicho Jaksa. – Śpij i śnij. A co wyśnisz, opowiedz mi wprost.
Nagle ujął Godka pod głowę, poderwał i przycisnął do warg bukłak z omenem. Młodzieniec szarpnął się, nie chciał pić, ale… musiał. Złapał za ramię Jaksę, aż ten poczuł jego palce wbijające się w ciało. I to był koniec protestu. Wlał mu do gardła sporą porcję płynu, potem przycisnął szczękę, aby czasem nie wypluł. Godko i tak nie miał na to sił.
Przełknął, chwilę trwał podtrzymywany przez Jaksę; potem głowa opadła mu w tył, oczy zaszły bielmem. Opadł na poduszkę, leżał całkiem bezwolny, oddychający ciężko.
– Godko, Godko! – wyszeptał mu prawie do ucha Jaksa – Kto to jest Dukkar? Spotkałeś go kiedyś? Mów!
– Siedzimy w komnacie ojca – wycharczał Godko nie swoim głosem.
– Gdzie?
– W Żamojdzie, we dworze, koło paleniska. Schylam się nad woskową tabliczką…
– A Dukkar?
– Siedzi przy mnie. Blisko; tak blisko – pokazuje.
– Co ci pokazuje?
– Rezy – jak dźwięki z gardła człowieka. Potem ja zapisuję na płachcie brzozowej kory.
– Uczy cię… pisać? Doprawdy?
– Składać głoski. Na Jessę! – Godko szarpnął się na łożu – drzwi otwierają się z trzaskiem. On wchodzi!
– Dukkar?
– Nie, ojciec! Wchodzi, wpada raczej, uderza w stół, wyrywa mi zwoje kory, krzyczy – Godko kulił się na łożu, zasłaniając uszy dłońmi.
– Dlaczego?!
– Hańba rycerzowi znać pismo jak jakiś klecha, albo pokutnik. Nie rezami, ale ciosami miecza podpisujemy pergaminy i zwoje.
– Co się dalej dzieje? Mów.
– Ojciec mnie łapie… wymierza karę. Zabiera… Do braci, do giermków. Rzucają mi drewniany miecz, każą ćwiczyć. Przewracam się – obśmiewają mnie!
– Gdzie jest Dukkar?
– Przekradam się pomału do niego. Siedzimy razem i… - Godko zadrżał, zadygotał, potem uspokoił się, odetchnął, wyprężył.
– Pociesza mnie. Kładzie rękę na głowie, potem na nodze, głaszcze i uspokaja.
– Co z ojcem?
– Nie ma go. Nasze szczęście.
– Skąd przyszedł Dukkar? Opisz mi go.
– Wysoki, piękny, gładki. W zwykłej tunice. Mówi dziwnie, ale miło. Nie krzyczy na mnie, nie ubliża, nie zmusza mnie do ćwiczeń, gdzie wdycham gryzący piach chłostany pogardą i śmiechem braci i czeladzi.
– Skąd przybył? Pamiętasz? To Lędzic?
– Zza morza, do którego wpada Duna, z kraju, gdzie nigdy nie spada śnieg, jest żółto i purpurowo…
– Taurydyka. Ląd odmieńców, biesów, wolności przekutej w tyranię gorszą niż u Hungurów. Posłuchaj Godko, ja już wszystko wiem. On cię zmienił. Dukkar, twój nauczyciel. On sprawił, że tutaj jesteś. Przez niego opętał cię demon.
– Był taki dobry – zaszlochał Godko. – Jak mój prawdziwy ojciec.
– Musisz go przegnać. Zwalczyć w sobie i wypędzić. Nikt nie zrobi tego za ciebie. Dopiero wtedy będziesz wolny i zdrowy. Taurydzi to plugawe psy; wieki temu zagnaliśmy ich do morza – nie mogli obronić się przed nami, więc teraz próbują rozsiewać nasiona plugastwa.
– Nie chcę się go pozbywać – załkał Godko. – Kto mi zostanie, jeśli nie Dukkar?
– Dukkar nie był dla ciebie dobry. Nie, to nie tak. Zdeprawował cię, stworzył odmieńcem. Zniszcz go w sobie, a ojciec nie będzie dłużej się gniewał.
– Nie chcę do ojca! Niech idzie do… Otchłani, w paszczę Wołosta. Niech po wieczność obraca słupem świata i Gwiazdą Okólną. Nie chcę go, boję się! Dukkar jedyną osłoną.
– Dukkar zabije cię, bo nigdy nie opuścisz Samotni. Pozwól sobie pomóc, próbowałem osłonić cię przed nim, ale bez twej pomocy nie dam rady biesowi.
– Nie wrócę do ojca.
– Więc się go potem wyrzeknij!
– Jest za silny. Nie chcę! Nieeee!
– Obronię cię przed nim, jeśli wyrzucisz z serca biesa, jeśli będziesz z nim walczył i pokonasz. Obiecuję ci to. Nie wrócisz już do Jakusza Starszego i Żamojdy. Ale nie zmarniejesz tu, nie uczynią z ciebie kolejnego szaleńca zamkniętego w klatce.
– Nie wierzę.
– Wyjedziesz stąd ze mną i Viggo. W szeroki świat. Nie patrząc wcale na ojca.
– Przysięgniecie?
– Idź, krew do broni. My Lędzice, wolimy żelazo od złota i nim się bronimy. Idź, krew do krwi, poświadcz moje słowa przed Praojcem.
Godko milczał.
– I co, teraz mi wierzysz?
Młodzian leżał cichy, jakby martwy. Długo, bardzo długo czekał Jaksa na jakąkolwiek odpowiedź…
13.
– Robimy to wszystko na twój rachunek – powiedział Duka – jeśli on umrze z bólu, ty będziesz winny.
– Jakusz i tak zabije mnie, nie ciebie. Lecz dziwię się, że nagle pojawiło się w tobie współczucie, bracie pokutniku.
– Szaleństwo trapi twą głowę; najpierw nie mogłeś patrzeć na ceremonię, teraz prawie zmuszasz nas do jeszcze jednej próby.
– Ta będzie ostatnia. Nic więcej nie możemy uczynić dla niego.
– Dlatego ty zaczniesz. Rozpocznij mowę nienawiści. My będziemy cię wspierać.
Chór mnichów zabrzmiał wersami ochronnych modlitw; zwarli się, biorąc za ręce, spletli je, zacisnęli. Haki i kule na łańcuchach już się grzały.
– Dukkar! Pokaż się! Wyjdź! Objaw nam swoje oblicze zaszczanego dupańca! Wyjdź, biesie, miękki floku pedryla!
– Słabo – zaburczał brat Machel – ty skurwiszonie dupodajca w srakę jebanego. Padalcu palusznika końską pytą wychędożonego! Wyjdź! W imię Jessy i Praojca! W imię praw i tablic! Pokaż się!
Godko szarpnął się w więzach, zajęczał, zakrzyczał. Jaksa ujął go za rękę.
Godzina twoja się zbliża
I otaczają światłości
Już wyschły źródła niegodziwości
Znak ci w płomiennej męce ubliża
Serce wciąż głębiej się zniża
Wciąż głębiej w nim rany rozdzieram
I żyję, byś rzekł: ja umieram!
– krzyczał pokutnik Duka.
– Ukaż się biesie! – zawodził krąg pątników. – Przez gniew Praojca zaklinamy cię wściekły fajdanisie Czarnoboga, abyś ukazał nam oblicze. Wyjdź tchórzu, gnido, wściekły robaku, co kryjesz się w duszy człowieka. Żądamy od ciebie! Ukaż się!
– Mam go! Jest już mój! – zakrzyczał pokutnik Halwa, który zastępował w ceremonii poturbowanego i poparzonego Machela. – Jeeeeeest!
Wbił hak w nieszczęsne ciało Godka, przeszywając nie tylko skórę, ale i duszę. Zaczepił, chwycił biesa, który zakotłował się.
– Nie mogę! – krzyczał Duka. – Wymyka się! Zna już nas. Nie chce…
– Dukkar, pokaż się paluszniku smrodliwy, gadzi godmiszu, bierz świeże gówno w zęby, odmieńcze!
– Nieeee chcę! – jęczał Godko, a raczej bies przez jego usta. – Nie wyjdę! Zostawcie!
– Targajcie go na jednym! – wrzasnął Duka. – Nie mogę złapać… Ciągnijcie!
Chrzęst kołowrotu, brzęk łańcucha, dziki wrzask oznajmiający ból Godka. Jaksa uchwycił go za rękę, ścisnął.
A pokutnicy już napierali na korby; ciągnęli biesa powoli, ostrożnie – bo tylko na jednym haku. Wyglądało to tak, jak gdyby rozrywali ciało chłopaka na dwoje. Godko miotał się, jęczał, krzyczał, broczył ciemną krwią, szarpał w okowach.
I nagle trzask – bies pociągnięty na łańcuchu na środek koła zaszarpał się, zatrzepotał. Wyciągnął jak ptak na uwięzi.
I wyrwał rozpalony, niewidzialny łańcuch z własnego, plugawego cielska.
Już pędził, leciał, sunął do Godka. Lecz w tej samej chwili Jaksa odpiął zatrzaski żelaznych obręczy, uwolnił młodego Bogutę, aż pokrwawiony młodzieniec zsunął się z pionowo ustawionej ławy na posadzkę, omal nie upadł, wspierając na ramieniu rycerza.
– Godko! – krzyczał Jaksa. – Walcz! Bierz broń i odpędź go, inaczej nigdy nie skończymy!
Wsunął mu w prawą dłoń rękojeść rozpalonego miecza; tego samego, którym wcześniej próbował odpędzić biesa.
– Walcz z nim! – krzyknął. – Wyprzyj go z siebie, przepędź!
– Dukkar – wyszeptał Godko.
– To nie Dukkar! To Jakusz! Jakusz! Twój ojciec! Nienawidziłeś go; bił cię, chciał, żebyś stał się inny! Walcz albo zdychaj!
Bies runął na nich ogromny, raz przypominający człowieka, raz monstrum, węża, stwora. Jaksa wypuścił z rąk Godka, zostawił go samego na wprost szarżującego monstrum.
Młodzieniec czekał, słaniał się, miecz prawie wypadł mu z ręki, blady, półnagi, z krwią sączącą się z okrutnych ran na piersi. Jak mógł wytrzymać to starcie, jak bronić się przed biesem, który chciał zawładnąć nim znowu?!
– To Jakusz! Walcz z nim! – krzyczał Jaksa.
I nagle stał się cud – Godko w ostatniej chwili zasłonił się rozpalonym, błękitnawo-czerwonym ostrzem. Ujmując rękojeść w obie ręce, kołysząc się na nogach, bo ledwie stał – zasłonił się przed biesem.
– Dość! – jęknął. – Dość tego! Nie chcę cię!
Bies skoczył na niego i wtedy dostał cięcie – skosem z prawej do lewej; miecz chlasnął go po ramieniu, po torsie, wytoczył strumienie czarnej krwi, wyrwał spoza kłów bestii ryk bólu i szaleństwa.
Bies zaatakował znowu – od lewej, ale Godko zasłonił się i z tej strony. A potem ruszył z mieczem w ręku na prześladowcę. Nie był już sam.
– Precz stąd! – krzyknął Jaksa następując z boku.
I uderzył rozpalonym, wyciągniętym z paleniska korbaczem, aż poszły iskry!
Bies zawył, zakotłował się, rzucony na posadzkę. A z drugiego boku uderzał go raz po raz – żelaznym biczem – Duka.
Tu buta twoja zgorzała
Ciemność kona, bies globu
Wychodzi z ciała!
– krzyczał. – Imię! Mów jak cię zwą, bękarcie Wołosta!
– Tu jesteś, Jakusz! Jaaaakusz! – krzyczał Jaksa i walił – raz za razem. Bies załkał, jego jęk był pełen bólu, jak i ekstazy, męski i zarazem niewieści. – Precz! Idź stąd! Zostaw Godka! Jakusz! Jakusz! Won!
Bili go z dwóch stron, skamlącego, pozbawionego nagle sił i mocy. Raz jeszcze zebrał się, skoczył, nagle roztrącił ich, aż Duka wpadł tyłem w krąg – nie przerwał go na szczęście, nie rozerwał splecionych rąk braci. Jaksa padł na posadzkę, zerwał się…
Nie musiał!
Godko szedł na wprost biesa; ciął go mieczem, brał jeden zamach za drugim, nieskładnie, nie trzymając dobrze równowagi; zwykły przeciwnik dawno wytrąciłby mu broń, albo wbił sztych, w tej walce nie miało to jednak znaczenia.
Bies cofał się, chlastany ostrzem gubił całe kałuże czarnej, parującej krwi, niknął w oczach.
– Jakusz, w imię Praojca, odejdź! Wyjdź, przepadnij! Zgiń na wieki! Na zawsze! Opuść nas, idź! Idź!
I kiedy bies dostał jeszcze jedno, zadane znad głowy cięcie – ostatnie z rąk Godka, zawył, obrócił się w miejscu. I nagle buchnął w górę, ku szczytowi wieży, uciekając niknął w oczach, stawał cię coraz bardziej przejrzysty, malał, słabł…
I w końcu rozwiał się jak sen, mara, jak nocnica o świcie.
Duka zakrzyczał, zawył, pokutnicy zawtórowali mu krzykiem. Jaksa czuł ból w dawnych ranach na piersi. W miejscach, gdzie kiedyś jemu wbijali gorejące haki, szukając biesa.
– Udało się! – jęczał Duka. – Wiedziałem, że trzeba nam ciebie… Ciebie Jaksa!
– Godko? – Jaksa rozglądał się po sali, ale nigdzie nie widział młodzieńca. – Gdzie jesteś! Godkooo!
Wszyscy rzucili się do poszukiwań, zaczęli nawoływać, krzyczeć, kłócić się, lecz Godka nigdzie nie było.
Stał, ze stygnącym mieczem, którym poraził biesa, w wieży bramnej – półnagi, krwawiący, ledwie żywy. Spoglądał w dół, gdzie podrywał się z kolan oczekujący na nowinę Jakusz Starszy, jego ojciec, jego bies; jego czart.
– Godko! – krzyczał – jesteś! Żyjesz? Synu mój! Co się stało? Jesteś zdrów?
– Nie jestem twoim synem! – jęknął młodzieniec. – Nie będę już, nie chcę! Wyrzekam się ciebie, ojcze! Idź precz, nie dręcz mnie! Precz, na lasy, na rzeki. Zgiń, przepadnij na wieki!
– Godko! Co ty wygadujesz! Jak śmiesz! Ja… dla twojego dobra! Wyleczyłem cię jednak! Nigdy byś takich słów nie powiedział kiedyś. I gdyby nie ściany, co nas rozdzielają… Każ otworzyć bramę, bo będę prał cię nahajem, pasem! Dostaniesz, jak jeszcze nigdy, przeklęty płodzie Wołosta! Wychodź za mury!
– Zawsze już będą nas dzielić! Skazałeś mnie na męki, krew, na śmierć. Po wszystkim, co przeżyłem, wolę już zostać pokutnikiem, niż wrócić do Żamojdy!
– Godko, nie śmiej tak mówić! Natychmiast schodź do mnie!
– Nie ojcze, z tobą skończyłem. Bądź sam. Bądź przeklęty!
Odwrócił się, odszedł do pustelni, ciągle trzymając rękojeść miecza, który po ostygnięciu znów stał się niewidzialny.
14.
Ruszyli jeszcze przed zmierzchem; Jaksa na szpakowatym Piorunie, Viggo na Dzikim Amanie i… Godko na gniadym wałachu, którego wytargowali od pokutników jako basarunek za rany młodego Boguty. Jechali na zachód, na Skalnicę i Starą Gnieździcę, tam, gdzie Sanna wypływała ze wschodu, a z Północnego Kręgu spływała szerokimi zakosami Duna, przebijająca się przez równinny kraj aż do szarego morza. Jechali wolni, pierwszy raz bez bólu i strachu. Godko był słabym jeźdźcem, kolebał się w kulbace jak przydługo przycięty pniak; na postojach pojękiwał, bo obtarł sobie nogi przy kolanach, ale nie skarżył się.
Na nocleg stanęli w Brzeżawie Niżnej, w karczmie u Starej Matki Ody, znanej nie tylko z pszenicznego piwa i kaszy z omastą. Siedzieli w alkierzu przy stole, każdy z glinianym kuflem w ręku, kiedy Jaksa spojrzał zdumiony na Godka. Zobaczył jak młodziak wodził wzrokiem za starszą z „córeczek” Ody, które jak zawsze chętnie krzątały się w rycerskim alkierzu, nęcąc przodem i tyłem tych gości, którzy byli pełni nie tylko chęci, ale i brzęczącej zapłaty w kalecie.
Kiedy pochyliła się nad stołem, zabierając pusty dzban, Godko na chwilę złapał ją za pierś opiętą szczelnie lnianą koszulą. Wypuścił zaraz, jakby przerażony, kiedy wyrwała się mu w zabawie i odeszła, rzucając jednak za nim spojrzenie.
– Piękna – powiedział jakby zaskoczony. – Nie wiedziałem, że tu… takie są rarytasy.
– Hej, młody – podszczuwał Viggo – pędź za nią do komory i spytaj czy chce trochę sera od włochatego stolema!
– Głupiś, pachołku! – warknął Jaksa. – Oj, Godko, musisz nauczyć się odróżniać pozory od prawdziwej namiętności. To twoja pierwsza nauka od wyjścia spod ojcowskiej opieki i nie wiem, czy będę w tym względzie najlepszym doradcą.
Ujął dzban i polał miodowego piwa do kufli.
– Lecz za to się teraz napijmy.