Nowy Napis Co Tydzień #141 / Na krzywdę trzeba reagować
Z Leszkiem Jaranowskim, działaczem „Solidarności” i podziemnym drukarzem rozmawia Magdalena Maliszewska
Magdalena Maliszewska: Podobno dla ciebie podziemie zaczęło się jeszcze przed powstaniem „S”. W 1979 roku? Ale przecież wtedy miałeś zaledwie dwadzieścia jeden lat. Czy to nie dziwne, że młody mężczyzna, który wychodzi z wojska, zamiast cieszyć się odzyskaną „wolnością” zaczyna myśleć o zakładaniu wolnych związków zawodowych?
Leszek Jaranowski: W Katowicach powstawały wtedy pierwsze wolne organizacje pracownicze tworzone przez śp. Kazimierza Świtonia. Tak się złożyło, że kolega, z którym byłem w wojsku, mieszkał w Katowicach. I to on zaprowadził mnie do Kazimierza Świtonia. Jego postawa, ocena rzeczywistości, jego ukształtowane poglądy bardzo do mnie przemówiły. Pracowałem wtedy na ulicy Wrocławskiej w Wytwórni Sprzętu Komunikacyjnego PZL. Wziąłem do Krakowa ulotki i próbowałem tu zaszczepić myśl o wolnych związkach zawodowych – rozmawiając z kolegami z pracy, przekazując im broszury. Docelowo miała powstać w Krakowie, w moim zakładzie, nowa komórka wolnych związków zawodowych.
I powstała?
Niezupełnie. Wyszedłem z wojska w 1979 roku, więc okres kontaktów z Kazimierzem Świtoniem, przewożenia „bibuły” od niego to koniec 1979 i pierwsza połowa 1980, niecały rok, kiedy chodziłem po zakładzie pracy i tworzyłem listę osób, które chciały wstąpić do organizacji pracowniczych. Sierpień i powstanie „Solidarności” spowodowało, że te listy zostały przekazane na rzecz nowo powstającego niezależnego, samorządnego związku zawodowego. Tak więc w zasadzie stało się to, o co chodziło nam w naszych działaniach, w przewożeniu gazetek z Katowic do Krakowa.
Kiedy więc wybuchła „Solidarność”, miałeś już pewne doświadczenie w strukturach podziemia. Jak wspominasz te szesnaście miesięcy „karnawału Solidarności”?
To był dobry czas dla Polski, dobry czas dla narodu. Nadzieje były przepotężne. I było widać zmianę na lepsze. Bieda na rynku nadal była powszechna – puste półki, brak podstawowych artykułów. Powstawały natomiast jak grzyby po deszczu różne niezależne gazety, łatwiej było – mimo działającej cenzury – o wydawnictwa drugiego obiegu. A taka na przykład „Gazeta Krakowska” (przecież organ Komitetu Wojewódzkiego PZPR) tak bardzo się zmieniła, że handlowano nią na pchlim targu. Zmieniło się wszystko: teatr, telewizja, kino zaczęły podejmować w sposób co naj - mniej rzetelny ważkie dla ludzi tematy. No i najważniejsze – ludzie stali się naprawdę lepsi.
Zostałeś przewodniczącym „Solidarności” w swoim zakładzie pracy...
Przewodniczącym na moim wydziale i członkiem Komisji Zakładowej.
Co z tamtych solidarnościowych działań z okresu „karnawału” utkwiło ci w pamięci?
Długie i niekończące się zebrania Komisji Zakładowej, w trakcie których niemal każdy jej członek miał bardzo dużo do powiedzenia. Nie dziwiłem się temu zbytnio, mając świadomość, że wreszcie można było mówić otwartym tekstem o tym, co nam doskwiera i jak sobie wyobrażamy samostanowienie. Moja żmudna, wręcz benedyktyńska praca przy powielaniu i przepisywaniu na maszynie do pisania niezależnych publikacji wydawanych w drugim obiegu czy też trudne negocjacje na temat przejęcia kontroli nad produkcją i dystrybucją dóbr. Tuż przed wprowadzeniem stanu wojennego nawet uzyskaliśmy takie zapewnienia, co w naturalny sposób stanowiłoby przejęcie przez „Solidarność” władzy. Myślę, że druga strona godząc się na to, musiała wiedzieć, że nastąpi ostateczne rozwiązanie w postaci wprowadzenia stanu wojennego.
Nadszedł 13 grudnia. Jak to wyglądało w twoim zakładzie pracy? Podobno byłeś inicjatorem strajku?
Zawsze najbardziej zdeterminowani i najbardziej energicznie działający są ludzie bardzo młodzi. Ja miałem wtedy dwadzieścia jeden lat, a każdy młody człowiek ma naturalne skłonności do oceniania świata w sposób czarno-biały. Tak więc wprowadzenie stanu wojennego, aresztowania, które wtedy nastąpiły, zniszczenie tego dobra, które przez poprzednie szesnaście miesięcy udało nam się stworzyć, mogło wywołać tylko jedną reakcję – trzeba zaprotestować! I ktoś musiał zorganizować ten protest. Starsze osoby, z którymi byłem w komisji zakładowej, albo nie przyszły do pracy, obawiając się aresztowania, albo były pracownikami MSW, więc ktoś to musiał zrobić. Wszedłem na stół, trochę tak jak w Człowieku z żelaza Andrzeja Wajdy, zrobiłem wiec i doszło do strajku. Poparcie dla tego strajku było prawie stuprocentowe. Z tysiąca osób, które pracowały wtedy na moim wydziale, tylko jedna – z tych, które przyszły do pracy – nie podjęła strajku. W całym zakładzie było zatrudnione przeszło dwa tysiące ludzi i nie wiem dokładnie, jak to wyglądało na innych wydziałach, ale po[1]parcie było potężne. I z tej pierwszej reakcji ludzi byłem i jestem dumny.
Jakie spotkały cię za to represje?
Wiadomo, że takiego człowieka, który organizuje strajk i który jest potencjalnie niebezpieczny dla władzy, bo może pociągnąć za sobą innych, trzeba wziąć pod lupę. Przeprowadzano ze mną rozmowy ostrzegawcze, przeszukania w domu. Wiadomo, że w tego typu zakładzie pracy jak WSK, czyli zakładzie o profilu wojskowym, było sporo osób, które współpracowały ze Służbą Bezpieczeństwa. Dzięki temu SB sporo o mnie wiedziała. Ale oni wiedzieli, że ja coś robię, ja wiedziałem, że oni wiedzą, ale nigdy się nie dałem złapać na gorącym uczynku.
A potem stopniowo zacząłeś działać w podziemiu? Jak to się zaczęło?
Ci z pierwszego szeregu „Solidarności”, ci najważniejsi siedzieli w więzieniach albo w obozach internowania. A coś trzeba było zrobić, żeby zaprotestować przeciwko stanowi wojennemu, przeciw tej niesprawiedliwości. Najpierw można było zrobić napis na murze, potem wydrukować jakąś ulotkę, zrobić plakat, a później wydać gazetkę, żeby pokazać, że my się z tym nie zgadzamy, że dalej tu jesteśmy. I tak zwany drugi garnitur działaczy – oddolnie – zszedł do podziemia, organizując związek na nowo po to, by pomóc tym, którzy zostali internowani i ich rodzinom, żeby przekazywać informacje, zbierać składki członkowskie na działalność. By protestować, manifestować, organizować strajki. Powstawały wtedy „bibuły”, gazety niezależne. Ktoś to musiał robić. W moim zakładzie pracy też zaczęliśmy wydawać gazetkę „Miscellanea”, która ukazywała się do listopada 1982 roku, czyli do mojego uwięzienia w Wojskowym Obozie Specjalnym. Zresztą to nie była jedyna gazeta podziemna, która ukazywała się w WSK. Wydawano tam też gazetkę o symbolicznym tytule „Jesteśmy, będziemy”, która ukazywała się od wprowadzenia stanu wojennego aż do samego końca, czyli do 1989 roku. W jej wydawaniu też brałem udział.
Doszliśmy w ten sposób do listopada 1982 roku i słynnej już teraz, ale przez lata wolnej Polski przemilczanej „branki” do obozów wojskowych. Jak to się odbyło i dlaczego akurat wtedy? Przecież władza tak dużo mówiła o normalizacji sytuacji w kraju i wypuszczała tych działaczy, którzy jeszcze siedzieli w obozach internowania.
W październiku 1982 roku ówczesny sejm zdelegalizował „Solidarność”. Nie wszyscy pamiętają, że wcześniej „Solidarność” była „tylko” zawieszona. To było takie mamienie członków, żeby mieli nadzieję, że kiedyś ich związek może zostać „odwieszony”, co miało ich powstrzymać przed radykalnymi działaniami. Żeby uwierzyli, że stan wojenny ma za zadanie tylko uspokoić ekstremistów, a wszystko inne wróci do normy. I dopiero w październiku decyzją sejmu nastąpiła delegalizacja „Solidarności”. Podziemna TKK, czyli Tymczasowa Komisja Koordynacyjna, ogłosiła w związku z tym 10 listopada strajk ogólnopolski. Władza się trochę wystraszyła, bo nie było wiadomo, jak ten strajk miałby wyglądać, co się będzie działo, i postanowiła potencjalnych przywódców, szczególnie z Nowej Huty i z innych dużych zakładów pracy, typu Stalowa Wola, Kraśnik, odizolować. Również jesienią 1982 WRON, czyli Wojskowa Rada Ocalenia Narodowego, ogłosiła publicznie, że do końca roku obozy internowania będą zlikwidowane. Bardzo chcieli pokazać światu, że normalizacja postępuje, że widać pozytywne skutki wprowadzenia stanu wojennego. Nie mogli więc nam wręczyć decyzji o internowaniu, bo za miesiąc musieliby nas wypuścić. A chcieli nas potrzymać trochę dłużej, dlatego stworzono taką fikcję ćwiczeń wojskowych i w ten sposób odizolowano nas od naszych środowisk pracy.
Jak to się odbyło?
Przy każdych większych uroczystościach, szczególnie rocznicowych: 11 listopada, 3 maja, oraz przy okazji każdej miesięcznicy, czyli każdego 13 i każdego 16 dnia miesiąca przeprowadzaliśmy w zakładzie tak zwane piętnastominutówki. W tym czasie cały zakład stawał. Oczywiście ktoś musiał to organizować i przewodzić; przeważnie byłem to ja. Dlatego znalazłem się na ich liście. Przed takimi wydarzeniami przyjeżdżali do mnie do domu lub do pracy. Przeprowadzali rewizję, po czym kazali się pakować. Na czterdzieści osiem godzin zawsze można było zatrzymać bez podania przyczyny. I po którychś czterdziestu ośmiu godzinach otrzymałem „bilet do wojska”. Miałem już za sobą służbę wojskową, całe dwa lata odsłużyłem, więc oficjalnie skierowano mnie na ćwiczenia rezerwy. Ironia losu… sam musiałem pojechać do obozu, bo przecież do wojska jedzie się samemu. Najpierw nie wiedziałem, gdzie to jest, bo wezwano mnie do miejscowości Czerwony Bór, której nie było na żadnej mapie. Dopiero od starszych kolegów dowiedziałem się, że w Czerwonym Borze jest poligon wojskowy, który leży między Łomżą a Zambrowem. Już na dworcu w Krakowie okazało się, że wielu młodych ludzi było w podobnej sytuacji. Stali i czekali na ten sam pociąg na wschód – jak wtedy mówiliśmy: „na białe niedźwiedzie”. Wszyscy byli solidarnościowcami, ich postawa wobec systemu była jednoznaczna. Generalnie to byli chłopcy z dużych zakładów pracy, przede wszystkim z Huty im. Lenina. Bardzo szybko się zorganizowaliśmy. Wchodząc przez bramę do jednostki wojskowej w Czerwonym Borze szliśmy czwórkami i śpiewaliśmy Zieloną wronę, Rotę. Na czele szedł człowiek o lasce, który bardzo mocno utykał, ale też dostał powołanie na ćwiczenia. I z Rotą na ustach wkroczyliśmy do jednostki wojskowej.
Jakie warunki tam na was czekały?
Zakwaterowano nas w wagonach towarowych. A trzeba pamiętać, że była późna jesień i zbliżała się zima. Wagony były połączone po trzy i obite surowymi deskami. Te niby domki miały dachy z eternitu i w każdym z nich mieściło się na piętrowych łóżkach ponad trzydzieści osób. Każdy z domków ogrzewała jedna żeliwna „koza”, w której paliło się węglem, a jak węgla zabrakło, przyniesionym z lasu drewnem. Te wagony kolejowe nie były niczym ocieplone, a jedynie obite dyktą, więc ci, co spali blisko piecyka, byli zlani potem, ale dwa–trzy metry dalej człowiek przymarzał do ściany. W wagonach było bardzo ciasno. Miejsca było tak mało, że rano, kiedy następowała pobudka i trzeba było się ubrać, najpierw wstawali i ubierali się ci, którzy spali na „parterze”, a ci, którzy spali na górze, musieli czekać. Kiedy ci pierwsi się ubrali, musieli w ubraniach kłaść się do łóżek, żeby ci z „piętra” mogli zeskoczyć i się ubrać. Myślę, że przypadało około pięćdziesięciu centymetrów kwadratowych przestrzeni na jedną osobę.
Jak w praktyce wyglądało to „szkolenie”, na które was niby wezwano?
Rozdano nam mundury, ale nie mieliśmy żadnych szkoleń wojskowych, poza jednym jedynym, czyli szkoleniem politycznym, które sprowadzało się do indoktrynacji. Dość szybko zresztą okazało się, że szkolenia polityczne stały się zwykłą fikcją. Zaganiano nas do świetlicy, porucznik coś tam sobie czytał, a my rozmawialiśmy między sobą.
Ale przecież nie zawsze było tak różowo i „fikcyjnie”?
Cały czas odbywały się przesłuchania. A jeśli już był jakiś wymarsz na tak zwany poligon, to nie po to, aby nas szkolić, tylko łopata do ręki, siekiera w dłoń i wykopywanie pniaków po ściętych drzewach lub budowanie drogi „donikąd” ze śniegu. Taka praca, przy minus piętnastu stopniach, była mordercza. Tak nas próbowano złamać, wybić nam z głowy „Solidarność ” i myślenie o jakiejś innej Polsce niż ta, którą nam „spawacz”, czyli generał Jaruzelski, stworzył. Poza tym okazało się, że na trzy kompanie, które utworzono w Czerwonym Borze, tylko w jednej byli ludzie, którzy mieli za sobą zasadniczą służbę wojskową. Na ćwiczenia rezerwy bierze się zwykle osoby, które wcześniej już były w wojsku. A tu się nagle okazało, że dwie trzecie ludzi z tego obozu nigdy wcześniej nie miało nic wspólnego z armią, nie składało przysięgi, nie było przeszkolonych. Byli też tacy, którzy mieli kategorię D, czyli niezdolni do odbycia zasadniczej służby wojskowej ze względu na stan zdrowia. Byli też ludzie z kategorią B, którym odroczono odbywanie służby między innymi ze względu na stan zdrowia albo dlatego, że byli uczniami lub studentami.
Stwierdziliście, że trzeba to po prostu wytrzymać, czy może próbowaliście się jakoś buntować?
Protesty oczywiście z naszej strony były, musiały być. Gdy przyszedł 10 listopada, dzień zapowiedzianego strajku powszechnego w całej Polsce, też chcieliśmy w jakiś sposób włączyć się do tego protestu. Umówiliśmy się, że nie będziemy na stołówce spożywać jedzenia. Zdaję sobie sprawę, że dzisiaj to może zabrzmieć trochę śmiesznie, ale w wojsku zorganizowane, grupowe odmówienie spożycia posiłku jest przestępstwem. Idąc na stołówkę śpiewaliśmy Zieloną wronę, Rotę i inne pieśni. Kolejno podchodziliśmy do okienka, w którym wydawano jedzenie, każdy je pobierał, ale zamiast usiąść przy stoliku, podchodził do drugiego okienka, w którym zwracało się puste naczynia i oddawał niespożyty posiłek. To był piękny widok – pamiętam go do tej pory. Byłem z tego dumny. Kiedy odmówiliśmy spożycia posiłku, ściągnięto Służbę Bezpieczeństwa z sąsiedniego miasta i ustawiono nas w szeregu. Było nas tam około czterystu chłopa, więc wszystkich nie mogli aresztować, ale wybrano kilka osób na zasadzie takiej selekcji jak w czasie II wojny światowej: „ty, ty i ty”. I tym osobom zrobiono sąd do - raźny w trybie przyspieszonym.
Ale ta akcja nie była jedynym sposobem na wyrażenie sprzeciwu.
Protestowaliśmy i działaliśmy na tyle, na ile nam warunki pozwalały. Obo - wiązkowo musieliśmy oglądać „Dziennik Telewizyjny” o 19.30. Jeden z domków pełnił funkcję świetlicy i tam znajdował się telewizor. Pewnego razu, gdy do tej świetlicy wszedł oficer, zastępca dowódcy kompanii do spraw politycznych, zastał nas wszystkich siedzących grzecznie, jak trzeba na tych malutkich, twardych taborecikach, ale plecami do telewizora. Była to jedna z form protestu przeciwko tej śmiesznej, naiwnej i często chamskiej indoktrynacji. Zajmowaliśmy się też rzeczami, które podnosiły nas na duchu. Na przykład z monet wycinaliśmy orzełka, któremu dorabialiśmy koronę. Orzeł był wkomponowany w literę „V” na znak Victorii. Wycinaliśmy również serduszka, na których był orzeł, lub też orła na krzyżu z kotwicą. Tworzyliśmy odznaki związkowe, na przykład biały kawałek plastiku z namalowanymi „solidarycą” słowami „Czerwony Bór” z flagą i datą powołania 5.11.1982. Odwoływaliśmy się do czasów w podziemiu w zakładach pracy. Materiał na te odznaki – czyli plastik – pozyskiwaliśmy z opraw jarzeniówek w poczekalni do lekarza. Z drugiej strony takiej odznaki była wtopiona zwykła agrafka. Najpiękniejszą rzeczą przez nas wykonaną była chyba jednak odznaka zrobiona na plastiku z czerwonym napisem „Czerwony Bór” z flagą i wtopionym obok orzełkiem wyciętym z monety.
A ty uruchomiłeś także produkcję gadżetów z kory...
Specjalizowałem się w robieniu małych kopert i grypsów na korze brzozowej. Rosło tam bardzo wiele brzóz i był to świetny materiał. Zrobiłem całą serię znaczków. Wcześniej naciąłem kory i wyprawiłem ją, aby była cienka i elastyczna. Następnie ręcznie rysowałem motywy – żmudna, długa, benedyktyńska praca. Chciałem jednak zrobić tyle znaczków, ile było osób w obozie.
Co było według ciebie najtrudniejsze?
Jadąc do obozu, nie wiedzieliśmy gdzie jedziemy ani na jak długo. Nie wiedzieliśmy, co z nami zrobią. Kiedy dostawało się wyrok za działalność podziemną – nawet rok czy dwa – wiedziało się, kiedy się wyjdzie. A my nic nie wiedzieliśmy. Jeszcze nas straszono. Na tym samym poligonie stało wojsko sowieckie i po naszych protestach ze strony „trepów”, którzy nas pilnowali, padło: „Nie podskakujcie! Tam stoi rosyjskie wojsko. Jak trzeba będzie, to oni wam zrobią drugi Katyń”. Nie jest łatwo przejść nad tym do porządku dziennego, gdy słyszy się coś takiego w sytuacji odosobnienia, w trudnych warunkach, gdy za byle co robią przeszukania, aresztują za protest głodowy, za posiadanie bibuły. Zero kontaktów z rodziną. Początkowo nie można było nawet pisać listów. Dopiero po wielkich protestach mogliśmy wysyłać listy, ale w niezaklejonych kopertach. Trzeba je było oddawać dowódcy do ocenzurowania. I taki list mógł wcale nie zostać wysłany.
Jak długo byliście w Czerwonym Borze?
Do lutego 1983 roku. Na początku lutego 1983 oddano nam ubrania cywilne i podstawiono pod bramę autobus – zwykły jelcz, „ogórek”. Zamierzano nas nim dowieść do Łomży – najbliższego miasteczka – gdzie była stacja kolejowa. Przy wejściu do autobusu stał kapitan Górski – oficer polityczny – i poddawał ludzi rewizji osobistej. Nawet na sam koniec robili to samo, co przez cały okres pobytu w obozie, gdy zabierali nam między innymi radyjka, byśmy nie mogli słuchać Wolnej Europy i mszy. Miałem przy sobie swoje gadżety, stemple, krzyżyki, kartki i ręcznie rysowane koperty. Nie chciałem poddać się rewizji, bo bałem się, że wszystko mi zabiorą. Ominąłem więc autobus, poszedłem w las i po czternastu kilometrach dotarłem piechotą do Łomży. Poza tym jeden z kolegów w obozie poprosił mnie, bym przekazał pewne informacje do tamtejszego klasztoru ojców jezuitów. Na stacji wsiadłem do innego pociągu niż koledzy, których przywieziono autobusem. Wsadzono ich do wagonów, które cały czas były nadzorowane, aż do stacji docelowych.
Jak myślisz, dlaczego o tym sposobie represji w stosunku do działaczy podziemnej „Solidarności” tak mało się mówiło przez prawie trzydzieści lat?
Odpowiedź jest dość prosta. Historia ludzi z tak zwanego drugiego garnituru, którzy de facto w przeważającej mierze tworzyli podziemie solidarnościowe, mogłaby przyćmić dzieje powszechnie znanych opozycjonistów. Kiedyś wspominałem publicznie, że byliśmy grupą niewygodną dla tamtej władzy, z którą walczyliśmy, co oczywiste, ale i dzisiaj jesteśmy niewygodni dla naszych wspólnych kolegów, którzy zajmują ważne stanowiska, a których wielkość została w znacznym stopniu wykreowana.
Do przełamania tej zmowy milczenia przyczyniła się działalność Ogólnopolskiego Stowarzyszenia Represjonowanych w Specjalnych Obozach Wojskowych w latach 1982–1983. Stowarzyszenie to jest w dużym stopniu twoim „dzieckiem”. Jak doszło do jego powstania?
W 2007 roku przygotowywałem z kolegami uroczystości dwudziestopięciolecia powstania bibuły o nazwie „Hutnik”. W działania komitetu organizacyjnego włączyło się kilku kolegów, z którymi byłem w obozie. Usilnie mnie namawiali, że coś z tą „białą plamą stanu wojennego” trzeba zrobić. Dałem się namówić i najpierw sam zacząłem szukać kolegów z obozu, następnie zaś „pukać” do mediów. Radio, telewizja, prasa. Założyłem stronę poświęconą Wojskowym Obozom Specjalnym i tak krok po kroku doszło do zarejestrowania naszego stowarzyszenia.
I wciąż czasem drukujesz na ramce i na powielaczu...
To niezupełnie tak. Już nie drukuję na ramce, na sicie, czy też powielaczu. Dzisiaj, w dobie cyfryzacji wykorzystujemy trochę inne środki. Natomiast chętnie odwołuję się do archaicznych metod druku w trakcie moich spotkań z młodzieżą w szkołach. Opowiadam o „Solidarności” i solidarności, tej pisanej małą literą. O walce i trwaniu w podziemiu. O represjach reżimu generała Jaruzelskiego i naszych staraniach o wolną i niezależną Polskę.