14.04.2022

Nowy Napis Co Tydzień #147 / Lekcja przyrody

Obejrzyj nagranie, na którym autorka odczytuje fragment opowiadania

Klaudia Budnik za opowiadanie Lekcja przyrody otrzymała wyróżnienie w konkursie Snuj Story, zorganizowanym przez Instytut Literatury. Zachęcamy do zapoznania się z tekstem oraz nagraniem.

 

Spotkaliśmy się przypadkiem w niewielkim parku położonym w centrum Wrocławia, pomiędzy placem Teatralnym i ruchliwą ulicą Kościuszki. Mówiliśmy o nim Park Staromiejski i chociaż oficjalna nazwa brzmiała inaczej, nie potrafiliśmy się z nią oswoić. Zapytana o drogę do Parku Kopernika, najpewniej posłałabym pytającego w diabły, na wieczną tułaczkę. Pierwsze słyszę, to na pewno nie tutaj, tutaj mamy Park Staromiejski. Poruszało mnie to miejsce w trudny do wyjaśnienia sposób. Spod głównej bramy roztaczał się widok na operę, odrestaurowane kamieniczki i Teatr Lalek z ponurą kariatydą i osowiałym atlasem, wrośniętymi w podtrzymujące portyk pilastry. Dawniej był to Zwingerplatz – Międzymurze. Murów nie było od dwóch stuleci, Wrocław rozrastał się na wszystkie strony niczym rozlazłe, nienasycone monstrum pochłaniające coraz więcej przestrzeni, jednak Park Staromiejski, niewzruszony żarłocznością postępu, nadal pozostawał w sercu miasta. Oddzielony wysokim ogrodzeniem, stanowił przestrzeń wyjętą poza nawias rzeczywistości, osłoniętą przed wzrokiem niewtajemniczonych zawijasami gałęzi i wachlarzami bujnych liści, łodygami hortensji i pnączami drobnych róż. Lubiłam przechodzić przez park, nawet jeśli musiałam nadłożyć drogi. Przystawałam obok karuzeli i traciłam cenne minuty, obserwując jej piruety. Tamten wrześniowy dzień był naprawdę piękny. Lato powoli dobiegało końca – delikatne podmuchy wiatru wprawiały w ruch niechętnie żółknące liście drzew wyblakłe od nadmiaru słońca, a ich blaszki mieniły się i migotały, odbijając popołudniowe promienie niczym lusterka. Siedziałam na jednej z ławek i przeglądałam wypożyczone z biblioteki książki, dookoła biegały dzieci, rozpychały się we wszystkie strony. Teraz ty gonisz, on goni, ostatni przy fontannie to gamoń i frajer. Park przypominał rozedrgane wnętrze ula. 

Pojawił się znikąd. Wysoki, lekko przygarbiony, z elegancją wyniesioną z poprzedniego stulecia. Ciemne brwi nadawały jego twarzy posępnego wyrazu. Zapytał, czy może się dosiąść. Odpowiedziałam skinieniem głowy. Przez chwilę zastanawiał się, jak zacząć rozmowę. Obserwowałam ten mozolny trud. Zdradzała go mimika, niespokojne grymasy ust szukające odpowiednich słów, chrząknięcia i westchnienia. Wiercił się niczym kilkuletnie dziecko, delikatnie unosił dłoń i opuszczał ją, opuszkami palców stukał w podłokietnik, piętą buta rysował linie i okręgi.

– Wie pani, rosną tutaj dwa miłorzęby – odezwał się w końcu. Miał niski głos i chrypiał, jakby jego struny głosowe pordzewiały wieki temu. Nie patrzył na mnie, obserwował jakiś odległy punkt w przestrzeni. Spojrzałam w tę samą stronę. Do dzisiaj zastanawiam się, jakie cuda widział w gąszczu zieleni. Zamknęłam i odłożyłam książkę, delikatnie odwróciłam się w jego stronę. Ten prosty gest, dowód skradnięcia mojej uwagi, dodał mu odwagi. 

– Tak, dwa miłorzęby, wie pani, ten tutaj – wskazał drzewo na wprost dłonią wykrzywioną przez reumatyzm – ma około dwudziestu trzech metrów i proszę sobie wyobrazić, to jest ona, kobieta. Nie przesłyszała się pani! Niemcy tacy mądrzy, tacy akuratni, znają się na wznoszeniu i burzeniu miast jak nikt inny, a jednak zdecydowali się posadzić osobnika żeńskiego w takim eleganckim parku. To rzadkość, tak, powiedziałbym nawet – pomyłka. Miłorzęby są rozdzielnopłciowe, ale w przestrzeni miejskiej nie sposób spotkać osobników żeńskich. Proszę mnie nie brać za mizogina, gdzie tam, świat bez kobiet byłby pozbawiony radości i tęsknoty. Na cholerę przychodzić na taki świat, niech mi pani powie? Trzeba by się już w progu zawijać z powrotem, w nicość. Chodzi o osnówki ich nasion, szanowna pani. Kształtem przypominające mirabelki, ale cuchną paskudnie, aż obrzydzenie bierze. Pani lubi mirabelki? Wstyd się przyznać, ledwie pamiętam twarz ojca, natomiast mirabelki rosnące nad placem, z którego siedemdziesiąt lat temu zrobiliśmy prowizoryczne boisko, pamiętam w najdrobniejszych szczegółach. Rozpadały się na miazgę pod naszymi stopami, ślizgaliśmy się i traciliśmy równowagę, ale nikomu to nie przeszkadzało, biegaliśmy i kopaliśmy piłkę dalej, przeskakując nad ofiarami słodkich owoców, dopóki nas nie zawołali na obiad. Nie wiem, jak pani, ale ja bardzo mało pamiętam z dzieciństwa. Zapach tych mirabelek, kolorowe szybki w drzwiach prowadzących do domu naszej sąsiadki Rosjanki, tarcie ziemniaków na placki. Teraz, kiedy moje życie to już same wspomnienia, zastanawiam się, czy to nie dziwne, że zaraz po przyjściu na świat człowiek tak słabo jest w nim osadzony. Ma wspaniałą, bogatą wyobraźnię i prawie żadnej pamięci. Może właśnie tacy byliśmy w Raju, przed wygnaniem, z dziecięcą zdolnością wyobrażania sobie i niepamiętania. Za naszą ciekawość, ten grzech pierworodny wodzący nas po dziś dzień na pokuszenie, zostaliśmy ukarani historią, proszę pani – umilkł, wyciągnął z kieszeni marynarki bawełnianą chustkę i drżącą dłonią otarł czoło pokryte drobnymi kroplami potu. Po niebie powoli sunęły niewielkie, kształtne obłoki, od czasu do czasu rzucając cień na fragment parku, niczym gasnące w teatrze oświetlenie. Jego milczenie nie trwało długo. – Miłorzęby potrzebują nie tylko wody i odpowiedniej gleby, ale też czasu. Musi minąć aż czterdzieści lat, zanim zakwitną. Może dlatego są na swój sposób niezniszczalne. Niech pani sobie wyobrazi, zaledwie kilometr od centrum wybuchu bomby atomowej w Hiroszimie ocalał miłorząb. Wszystko runęło, całe miasto, a on stoi tam do dzisiaj, przechylony od podmuchu. 

To mój park, wie pani. Należy do mnie od dnia, w którym przeprowadziłem się do Wrocławia. Nie pochodzę stąd. Nikt nie pochodzi stąd, wszyscy jesteśmy skądś tam, taka już uroda tego miasta. Mam na niego widok z okien mojego mieszkania i znam na wylot każde rosnące w nim drzewo, codziennie robię obchód. Żona patrzy na to z politowaniem. Za każdym razem, kiedy siadam na taborecie w przedpokoju i wkładam buty, zaplata dłonie na wysokości klatki piersiowej i pyta – znowu idziesz się szwendać? Ostatnio sprawia mi to coraz więcej kłopotu. W pewnym wieku wkładanie butów to prawdziwy ceremoniał, nie można ich tak po prostu wzuć i beztrosko biec w świat, trzeba je naszykować, schylić się, wyjąć z szafki, trzeba usiąść na taborecie i znowu się zgiąć, żeby je włożyć, trzeba je zawiązać, trzeba się też wyprostować i dźwignąć z taboretu. Katorga! Jakby tego było mało, jest jeszcze klatka schodowa. Trzymam się poręczy, zatrzymuję na każdym półpiętrze. Nogi odmawiają mi posłuszeństwa, buntują się przeciwko mnie. Trudno się dziwić. Chciałyby odpocząć, wie pani. Tyle lat poddawania się grawitacji i posłuszeństwa. Chciałem siedzieć po turecku – siedziałem po turecku. Chciałem skakać, kucać czy klęczeć – skakałem, kucałem i klękałem. Tyle par butów zniszczyłem. Ledwie się do jakichś przyzwyczaiłem, ułożyły się na stopie jak trzeba, zaraz wycierałem zapiętki, zdzierałem noski i podeszwy. Czasami wystarczyło za długo postać w kałuży, żeby szwy się rozeszły, wyobraża pani sobie? Takie buty można było od razu wyrzucić! Tylko po co? Żeby kupić nowe i od nowa cierpieć, czekać, aż się rozbiją, znosić otarcia i odciski, biegać do szewca w tę i z powrotem, żeby poratował, nałożył na kopyto. Takie miałem do butów szczęście, a nogi przez cały czas były mi wierne. Dźwigały nie tylko mój ciężar, dajmy na to – dziewięćdziesiąt kilo, ale i niekończące się torby z zakupami, worki z kapustą do kiszenia, cynowe wiadra z węglem, poniemieckie meble z litego drewna, pralki, lodówki. Dźwigały na dodatek wszystkie moje myśli, frustracje i pochopne osądy. Nie sposób zważyć zawiedzionych nadziei, nie położy tego człowiek na wadze kuchennej jak dwudziestu deka masła, a największy to był ciężar. 

Miałem kiedyś następcę. Pomieszkiwał w Parku ze względu na drobny problem lokalowy. Bezdomność jakoś tak wcisnęła się w ten jego życiorys, jakby mu była pisana. Czasami graliśmy w karty, czasami kłóciliśmy się na tematy polityczne. Niestworzone dyrdymały potrafił opowiadać, krew mnie czasami zalewała, chociaż z natury jestem spokojny. Jego prababka po kądzieli była z domu Potocka, proszę sobie wyobrazić, z tych Potockich z Łańcuta. Ty mi chyba, Antek, ściemniasz, mówiłem mu. Trudno mi było dopasować jego wizerunek do drzewa genealogicznego Potockich, tym bardziej że miałem rodowód z dziada pradziada robotniczy i tacy Potoccy z herbem, tytułami i ziemią, ze służbą w kolorowych strojach, stangretami, srebrnymi sosjerkami i porcelanową zastawą na ciągnących się w nieskończoność stołach stanowili dla mnie postaci mitologiczne, niczym wiecznie ucztujący bogowie Olimpu. Jakże taki Antek mógł być z Potockich, myślałem sobie, jak on gorzej ustawiony ode mnie, choć mimo wszystko nawet najbardziej rozrzedzona krew Potockich to ciągle krew Potockich. Trudno mi było oswoić się z myślą, że synowie Apollina śpią przykryci lichą derką w pustostanach, pijani najtańszym piwem z monopolowego, najedzeni paprykarzem szczecińskim albo śląską z paczki. Z drugiej strony tłumaczyłem sobie – to przecież naturalne, że nasze życie rozmija się z życiem naszych przodków. Jakoś tak Antek pasował mi na towarzysza. Przez kilka lat razem robiliśmy obchód, dzień w dzień. Największą słabość miał Antek do pszczół. Żeby tak mieć trzy ule, wzdychał, kręciłbym miód na okrętkę, żuł napęczniałe plastry. Przyłapałem go kiedyś, jak rozsypywał cukier w Parku. Nagminnie karmił pszczoły, wie pani, jakby się bał, że nie poradzą sobie bez niego. Opowiadałem mu o drzewach, o ich naturze i upodobaniach. Pokazywałem, na których gałęziach przysiadają sójki, gdzie można spotkać kawki, którędy wędrują mrówki czarne, którędy czerwone. Skąd mam wiedzieć, że sobie tego wszystkiego nie wymyśliłeś, przedrzeźniał mnie czasami, ale słuchał, uczył się chętnie i wcale nienajgorszą miał pamięć, muszę przyznać. Niestety wszystko poszło w diabły. Jak się nauczył, zaraz umarł. Tydzień wcześniej śnił mu się kudłaty Einstein. Powiedział mi wtedy: słuchaj, to chyba koniec. Einstein nie bez powodu przychodzi. Nie wierzyłem mu. Jak miałem uwierzyć? Byłem zdziwaczałym starcem, nie wariatem. Wiązała się jednak z Einsteinem pewna historia. Dawno, dawno temu, za siedmioma górami i siedmioma lasami, gdzieś na odległej Lubelszczyźnie, siostra jego ojca biegle tłumaczyła sny. Nie ważne, czy śniło się topienie kociąt, wiosło czy surowe mięso, zawsze trafnie potrafiła przewidzieć, jaki będzie tego skutek – że ziemniaki cholera weźmie, przyjdzie list z Ameryki albo wpadnie jakaś dodatkowa fucha. Stryjenka przygarnęła go, zanim jeszcze do szkoły poszedł, gdyby nie ona, już za małego nie miałby się gdzie podziać. Jego matka, nieszczęsna potomkini Potockich, zmarła na gruźlicę, natomiast ojciec był dobrym człowiekiem i życiową niedojdą, najgorsze połączenie z możliwych, proszę pani. Kochał syna, ale dachu nad głową, choćby dziurawego, nigdy mu nie zapewnił. Odziedziczył dupowatość po ojcu, zwierzył mi się kiedyś, chociaż stryjenka zawsze go pocieszała, że niedojda Bogu tak samo miły, jak wójt albo dyrektor fabryki. Przychodzili do niej ludzie z całej gminy, czasem jeszcze zanim krowy poszła rano wydoić, już ktoś czekał przed chałupiną ze świeżo wyśnionym snem, jeszcze pachnącym siennikiem. Nasłuchał się przy niej cudzych snów, pięknych i głupich, proroczych i błahych. Nasiąkał nimi przez długie lata i od tego słuchania swoje stracił zupełnie. Biedak nigdy nie mógł się wyspać. Jak tylko głowę do poduszki przyłożył, zaraz wpełzały pod jego powieki cudze sny. Żerowały na nim, tak myślę, a były to łakome sny, ich ostre szczękoczułki potrafiły rozciąć każdą konstrukcję tożsamości, nasączyć jadem najdrobniejszy przejaw indywidualności. Opowiadał mi, wie pani, że jak jego ojcu przyśnił się Einstein, stryjenka strasznie się zatroskała i natychmiast kazała bratu do kościoła iść, wyspowiadać się porządnie, nie po łebkach, najlepiej u plebana, nie u wikarego. U nas, mówiła Antkowi, Einstein zawsze na umieranie się śni. Śmiałem się, jak mi to opowiadał. Tak samo to było niedorzeczne gadanie jak jego poglądy polityczne. Dlaczego Einstein, nie na przykład Kopernik albo Galileusz? – pytałem. Antek wzruszał ramionami. Skąd miał wiedzieć. Śnił się Einstein jego babce, jej dwóm siostrom, ojcu niedojdzie oraz kuzynce, a teraz i jemu. Znaleźli go martwego kilka dni później na jednej z ławek przy Oławskiej. Dzień był przyjemny, taki jak dzisiaj, na niebie wisiały girlandy cumulusów. Pochowali go na Grabiszyńskiej, chociaż za życia miał nadzieję, że trafi mu się Cmentarz Osobowicki. Taki już był jego los, wie pani, że nigdy nie dane mu było postawić na swoim. Na tym cmentarzu na Grabiszyńskiej podczas pogrzebu dziwnie się poczułem. Najmniejszy to był pogrzeb, jaki widziałem, żadnych trąbek, zalewania się łzami, poklepywania po plecach. Byłem ja, ksiądz, pracownik gminy i czterech wątłych chłopaków z zakładu pogrzebowego. Zastanawiałem się, jak dźwigną trumnę, ale dźwignęli bez wysiłku. Istnienie Antka – za życia niewielkiej wagi – po śmierci stało się zupełnie symboliczne. Wiało tamtego dnia okrutnie, wiatr aż huczał, przewracał znicze na sąsiednich nagrobkach. Zanosiło się na zmianę frontu. Wszyscyśmy się wtedy chyba spieszyli, pracownik gminy tylko przez wzgląd na mnie starał się ukryć znudzenie. Głowa mnie bolała i z tego wszystkiego bezdźwięcznie mamrotałem wieczne odpoczywanie, chociaż nieboszczka matka mnie uczyła, że modlitwę trzeba zmawiać głośno i wyraźnie, jakby Pan Bóg trochę przygłuchy był, bo skąd, synek, masz pewność, że przygłuchy trochę nie jest? Sucho miałem w gardle, język mi się plątał, swędziało mnie coś pod kolanem. Myślałem sobie w duchu: Antek, cholera jasna, ależ żeś mnie urządził – i nagle, proszę sobie wyobrazić, poczułem ziemię pod stopami. Ja wiem, to wielki banał. Żaden ze mnie Kolumb, że ziemię, na której stoję, odkryłem. Śmiech mnie pusty ogarnął, tam, na tym cmentarzu Grabiszyńskim. Wstyd mi było przed nieboszczykiem Antkiem, że mi się w głowie roją takie głupoty na jego pogrzebie i zacząłem się tak głośno modlić, że aż skonsternowany wikary zerknął na mnie znad książeczki do nabożeństwa, nieprzyzwyczajony może do takiej gorliwości. Ceremonia dobiegła końca i zostawiłem wiązankę z białych kalii na ostatniej kwaterze Antka. Wreszcie ma chłop problem lokalowy z głowy, pomyślałem. Pewną miejscówkę. Nie byłoby w tym wszystkim nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że poczułem ukłucie zazdrości – wyobraża pani sobie takie świętokradztwo? Na pogrzebie, w stosunku do nieboszczka. Przemknęło mi przez myśl, jaki wspaniały jest to odpoczynek, czułe objęcia ziemi, powolne rozpuszczanie się, popadanie w zapomnienie. Każdy atom smutku w ciele Antka, a składał się prawie z samych atomów smutku, melancholii i wielkiej nostalgii, rozpadnie się, przekształci w składniki mineralne, dając początek krzakom bzu, kępom mniszka lekarskiego i jasnoty purpurowej. Ziemia objawiła mi się jako katalizator – jej czuła natura potrafi przekształcić niepewny stan człowieczeństwa w czystą, pozbawioną ograniczeń energię. Nagle uświadomiłem sobie, że człowiek nie jest tworem ostatecznym, jak mi się zawsze wydawało, tylko formą przejściową. Oto wieczność, za którą tak tęskniliśmy! Nigdy wcześniej i nigdy później nie czułem ziemi z tak dziką intensywnością. Miałem wrażenie, że zanurzam się w miękką, próchniczą warstwę żyznej gleby, aż po twardą i nieustępliwą skałę macierzystą. Zapach ziemi wprawiał mnie w drżenie, dreszcz rozkoszy przechodził mnie na widok niewielkich skwerków i poboczy. Drażnił mnie wszechobecny, bezduszny asfalt ulic i chodników. Mimowolnie szukałem w nim pęknięć. Moje życie stało się torturą, przez ataki klaustrofobii nie mogłem wysiedzieć w mieszkaniu. Otoczony przez ściany, czułem się, jakby ktoś zamknął mnie w betonowej klatce. Brakowało mi powietrza, dusiłem się. Miażdżyła mnie ciasnota betonowego bloku. Rozsuwałem zasłony i firanki, otwierałem na oścież wszystkie okna i fantazjowałem o tym, jak pięknie byłoby pozbyć się sufitu, położyć na trawie i trwać tak bez końca, obserwować chmury i ptaki, wschody i zachody słońca, a potem, gdy dzień zamieni się w noc, próbować odgadnąć największe tajemnice Wszechświata zapisane tajemnym językiem gwiazd starannie poukładanych w konstelacje znaczeń. Z tej tęsknoty zaczęło mnie kręcić w stawach. Prawdę mówiąc, starych ludzi ciągle coś kręci w stawach, jednak człowiek z czasem się z tym oswaja i jak to w ludzkiej naturze bywa, zaczyna tworzyć mitologię dookoła swojego cierpienia. W prawej dłoni kręci go od zimnej nocy przespanej na betonie sześćdziesiąt lat temu, przeklęte szaleństwa młodości, i zaczyna tłumaczyć wszem i wobec, że rwie go i boli na zmianę pogody albo ciśnienia, że przyjdzie front znad Atlantyku albo Sahary. Starość to czas wolności i szaleństwa, miła pani, po równo. Zupełnie niepostrzeżenie ulubionym programem w telewizji staje się prognoza pogody, jakby nigdy nic zaczyna się mieć ulubioną pogodynkę, przedkłada się prognozę ze stacji X ponad prognozę na stacji Y, ogląda się ją dwa, trzy razy dziennie, nad łóżkiem wiesza się barometr, wszystko, żeby tylko dowiedzieć się, czy będzie człowieka kłuło w kościach od wyżu, czy raczej od niżu, jakby miało to jakiekolwiek znaczenie. Od pogrzebu nieustannie działy się ze mną dziwne rzeczy – inne, nowe. Wydaje mi się, że zaczęło się od knykci. Linie na palcach zaczęły przypominać pokrytą bruzdami, spękaną korę starych lip. Był to powolny proces, zupełnie nieprzystający do mojego życia. Żyłem na szybko, jakby było dokąd się spieszyć. Ledwie wstałem, zaraz wpadałem w pośpiech. Zawsze miałem wrażenie, że jestem już spóźniony, nie zdążę. Jak tylko tramwaj stał za długo na skrzyżowaniu, z miejsca brał mnie zły humor i kląłem pod nosem, że dzień stracony. Spóźnię się do szkoły, mówiłem sobie, uczniowie zrobią rajbach na korytarzu, dyrektor zaraz będzie na mnie groźnie łypał, awantura murowana. Podczas lekcji czekałem na przerwę, podczas przerwy – na kolejną lekcję. Wychodząc z pracy, myślałem tylko, że trzeba jak najszybciej zabrać się do sprawdzania kartkówek, ale gdy już sprawdzałem te nieszczęsne kartkówki, byk na byku, nie mogłem się doczekać, aż gehenna minie. Zerkałem ciągle na zegar i obserwowałem, jak ucieka mój cenny czas, minuta po minucie, sekunda po sekundzie. Zaciskał się na mojej szyi jak pętla. Potem przyszła starość, życie z całym swoim impetem wyhamowało i nadal zachodzę w głowę, dokąd się tak spieszyłem. Nagle wszystko było osadzone we właściwym czasie i miejscu, nastawał czas kwitnienia i czas opadania liści. Jeśli mogę coś pani poradzić, niech pani nigdy nie słucha tykania zegara, to bardzo zły doradca.

Brały mnie wtenczas różne obsesje. Uwielbiałem na przykład słuchać melodii płynącej wody. Siadałem na Odrą i delektowałem się szumem rzeki, jej spokojnym, leniwym nurtem. Białe mewy śmieszki dryfowały w powietrzu nad moją głową, kołysały się na powierzchni fal. Imponowała siła rzeki. Nie można zatrzymać jej biegu, zawsze nas przechytrzy. Nie było ważne, dokąd płynęła. Nie interesowało mnie to, nie tęskniłem do słonych mórz i odległych oceanów. Liczył się tylko proces płynięcia – rzeka miała w sobie jakąś nieskończoność, sednem jej istnienia była ciągłość, od źródła aż po morze. Odkryłem w sobie wielkie pragnienie deszczu. Siedziałem na ławce ze złożonym parasolem na kolanach i mokłem, nasiąkałem deszczem, rozkoszując się kroplami wody na skórze. Rozumiałem jego charakter. Był deszcz dżdżysty, tak gęsty i delikatny, że trudno rozróżnić pojedyncze krople skapujące z szarych, jesiennych chmur. Przypominał mgłę. Siąpić potrafiło całymi dniami, tygodniami. Wilgoć przenikała wszystko, oddychało się tym deszczem. Był też inny deszcz, gniewny, z ciemnogranatowych letnich cumulonimbusów. Przychodził nagle, kończył się nagle. Ogromne krople rozpryskiwały się na mojej skórze, bombardowały ziemię, tłukły ją i spływały strugami, zwilżając jedynie wierzchnią warstwę gleby. Rzeki wzbierały, wzburzały się, jednak zawsze zostawał po tym deszczu jakiś niedosyt. Zastanawiał mnie wiatr, humorzasty i zmienny. Przynosił słońce albo deszcz, zapach dalekich krain i dalekiego nieba. Poruszał całym moim istnieniem. Najmilszy był mi wiatr północny, czekałem na niego całymi tygodniami, bez końca. Moja dobra, poczciwa żona zaczęła mnie podejrzewać najpierw o szaleństwo, później o demencję. Słyszałem jej rozmowy z dziećmi prowadzone konspiracyjnym szeptem. Donosiła im, że zmarkotniałem, straciłem apetyt, wygaduję głupoty. Martwiła się, że całymi dniami przesiaduję poza domem, że prędzej czy później zapomnę się i nie trafię z powrotem. Trudno mieć jej to za złe. Zapominałem się, ale jakże cudowne było to zapomnienie. Nigdy nie doświadczałem życia pełniej niż wtedy. Nigdy nie widziałem więcej. Choćbym chciał, nie potrafię powiedzieć, jak długo to trwało. Może całe lata, może jeden dzień. Straciłem poczucie czasu. Zastygały mi stawy, miałem coraz większe problemy z poruszaniem się. Uległem namowom syna i umówiłem się do ortopedy. Ortopeda wydaje się młodym ludziom dobrym rozwiązaniem, zaspokaja ich potrzebę ruchomości i być może młodym ludziom potrafi pomóc. Mnie jednak bardziej przydałby się stolarz, zdjąłby wymiary na trumnę, mielibyśmy już coś ustalone. Syn tego nie rozumiał. Zawiózł mnie do lekarza, jakby się bał, że sam nie trafię. Drewnieję, powiedziałem doktorowi na wejściu. Żyły mi grubieją, stają się łykowate, dokuczają mi sklereidy w stawach. Ten zaśmiał się, pochwalił metaforę, zlecił badania. Dokucza panu wiek, oznajmił obojętnie, wypisując receptę. Była to posępna diagnoza, niewiele przecież można poradzić na wiek. Nie zostałem potraktowany poważnie. Dzieci i starców nie traktuje się poważnie. Dzieci jeszcze nie ukorzeniły się w świecie, a my, delikatnie mówiąc, jesteśmy na wylocie. Tymczasem czułem, że moja krew zupełnie straciła kolor, stała się rzadsza, bardziej wodnista. Raz, gdy zaciąłem się nożem, z rany zaczęła się sączyć jasna i lepka żywica. Upaćkałem kuchenny blat, podłogę. Bałem się, że żona zauważy, zaraz będzie miała pretensje, że to wszystko wina Parku, ale może właśnie tak było, może to była wina Parku. Płuca miałem pełne powietrza, każdą cząsteczkę tlenu przeżywałem na swój sposób. Moja skóra twardniała, stawała się coraz bardziej szorstka, ale było to przyjemne uczucie. Stawy i kości coraz bardziej nieruchomiały, palce u stóp dziwnie się zagięły, gotowe żyć własnym życiem. Któregoś ranka zaczęła mnie swędzieć łydka. Podwinąłem spodnie i zaniemówiłem z wrażenia. Piszczel pokrywały porosty, wspaniałe okazy mąklika otrębiastego. Niżej, w okolicach kostek, pojawił się chrobotek strzępiasty. Stopy porastały błyszczące darnie jaskrawozielonego mchu. Mówiłem żonie – patrz, musisz to zobaczyć. Odłożyła herbatę na stolik, pochyliła się i zupełnie niewzruszona obejrzała łydkę. Trzeba posmarować hydrokortyzonem, orzekła. Jakby we mnie piorun trzasnął, tak się poczułem. Mówię do niej – przecież to jakaś anomalia, na litość boską. Patrz, przyjrzyj się! Wysypka jak każda inna, mamy nawet hydrokortyzon, posmarujemy i śladu nie będzie. Pomyślałem, że oszalała. Hydrokortyzonem porosty na piszczeli smarować, Boże drogi. Każde z nas wtedy myślało, że to drugie straciło rozum. Nikt nie dostrzegał, że drewniałem na wzór i podobieństwo drzew w moim parku. Byłem obecny w świecie jak nigdy wcześniej i była to cudowna obecność. Wszystkie emocje stały się subtelniejsze, nie domagały się wybuchania płaczem ani śmiechem, trzaskania drzwiami, obracania się na pięcie. Były jak szelest wiatru, dźwięk kropel deszczu uderzających o liście, miękkość otwierających się pąków – obecne. Coraz trudniej przychodziło mi mówienie. Milczałem całymi dniami. Słowa nie przystawały do rzeczywistości. Moje ciało gęstniało, traciło swoją naturalną niekonsekwencję, stawało się mocno osadzone w świecie. Postrzegamy istnienie przez pryzmat ruchu, wydaje nam się, że im ruchliwsza forma bycia, tym intensywniejsze życie. Bzdura. Wszystko potrafimy w ten sposób przeoczyć. Zaskoczyło mnie to odkrycie. Całe życie się wahałem, targały mną niepewności, pragnąłem zbyt wielu rzeczy naraz. Nie wiedziałem, czy nie powinienem przeprowadzić się do Krakowa albo Warszawy – może to byłaby dla mnie lepsze miejsce? Siadałem sobie czasami pod pomnikiem Amora na Pegazie, bardzo go lubię, lepiej mi się pod nim myśli, siadałem tam czasami i ledwie widziałem, co się dookoła mnie dzieje, tak bardzo byłem zajęty sobą i rozmyślałem. Nie mogłem przetrawić swoich decyzji. Dręczyły mnie wszystkie niewykorzystane szanse. Powie mi pani, że to głupie i będzie miała pani rację. Całe życie bałem się zmian. Zmiany wydawały mi się pogwałceniem mojej tożsamości, próbą zniszczenia mnie. Będąc dzieckiem, bałem się wieku nastoletniego, później bałem się dorosłości, a kiedy nastała – starości i śmierci. Bałem się, że podejmę złą decyzję, przepuszczę okazję, minę jakąś szansę. Tymczasem jedyną rzeczą, jaka mi umykała przez cały ten czas, było życie, życie pełne zmian i przekształceń. Sam się dziwię, że dostałem dyplom biologa, nie rozumiejąc najprostszych nawet procesów, ale najwyraźniej łacińskie nazwy wystarczą. Wystarczy wiedzieć, że larwy chrząszczy krętakowatych wyposażone są w dziesięć par skrzelotchawek. Biologia przecież nie odpowie pani na pytanie, kim pani jest. Chyba że zadowala panią odpowiedź – dwunożnym, rozgadanym ssakiem. 

Wiem, że mózg mnie oszukuje – wyznał nagle. – Zamknięty wewnątrz czaszki, usilnie tworzy znaczenia. To interpretator. Wszystko w naszym życiu na dobrą sprawę jest interpretacją. Każdy z nas przecież inaczej reaguje na bodźce. Wydaje nam się, że istnieją kolory uniwersalne, ale malarz widzi ich więcej od nas. Zanim sięgnie po pędzel, czuje barwy opuszkami palców. Czy możemy założyć, że czujemy tak samo? Że popaść w zachwyt, w melancholię, w miłość – zawsze znaczy to samo? Wystarczyłoby zdjąć ze świata nasze interpretacje i nagle okazałoby się, że zapach i smak to tylko impuls, sygnał dla naszych komórek nerwowych. Otacza nas jedynie energia i materia. Jak bardzo to bezosobowe! Czy mózg w ogóle dąży do wiernego odwzorowania świata? Mnóstwo ludzi robi sobie tu zdjęcia, miła pani. Obserwuję ich. Fotografują wszystko. Dokumentują każdą chwilę swojego istnienia. Zastanawiam się dlaczego. Może chodzi o próbę uwiarygodnienie się? Poświadczanie swojego życia na nośniku materialnym nadaje mu pozoru rzeczywistości. Rozumie pani, o czym mówię? Za rok nasza rozmowa będzie tak samo nierzeczywista jak kraj Hesperyd albo Atlantyda. Dzisiaj zakładamy, że czarne dziury naprawdę istnieją, a meliady strzegące jesionów nie. Przyjmujemy za pewnik, że wiatr wywołuje różnica ciśnień, nie zaś gwałtowny i nieokiełznany Boreasz. Czasami wyobrażam sobie, że opowiadam o supernowych albo neuronach mojej prababce. Nie sądzę, żeby uwierzyła. Nasze istnienie, świat, nic nie straciło na tajemniczości. Realność miesza się z fantazją bardziej niż potrafimy przyznać. Boimy się innych smoków, zwodzi nas śpiew innych syren. Dawniej marynarze mówili o krawędzi świata, my mówimy o krawędzi życia – westchnął, a potem spojrzał na mnie skonsternowany, jakby zaskoczyła go moja obecność. – Trzeba pozwolić ludziom wierzyć w cokolwiek, ale od małego zaszczepić w nich odrobinę niepewności – powiedział cicho. – Prawdziwe nieszczęście bierze się z przekonania, że to, w co wierzymy, jest prawdą, a nie interpretacją. Zarzuci mi pani gorgiaszowy nihilizm, ale jeśli nie poddamy naszych przekonań krytyce, jeśli zaufamy sobie zbyt mocno, utkniemy w martwym punkcie. Tam nie ma miejsca dla drugiego człowieka, jesteśmy tylko my. 

Naprawdę posmakowałem istnienia, wgryzałem się w nie jak nigdy wcześniej, całym sobą. Spotkało smutnego głupca na starość – być. Tak późno, na ostatni dzwonek. Z drugiej strony ludzie potrafią całe życia przeżyć i nie poczuć, a ja jednak poczułem. Potem przyszedł pierwszy przymrozek. Temperatura spadła niewiele poniżej zera. Lepkie przerażenie zatykało mi płuca. Mdliło mnie od nadmiaru bodźców. Najgorsze były ciągnące się w nieskończoność noce, odsłaniające mój układ nerwowy. Ból był trudny do zniesienia, zapadałem się w sobie. Pęcherzyki płucne wypełniały mi kryształki lodu, soki w moich żyłach stygły i spowalniały. Byłem ospały, nie potrafiłem już rozróżnić ptaków po trzepocie ich skrzydeł. Czułem, że został mi dany czas do przymrozków, tak jak zwykle czuje się swój los, z mieszaniną niedowierzania i zwątpienia. Na horyzoncie czaiła się Zima, piękna i zabójcza. Czułem ją w swoich zdrewniałych kościach. Raz nawet usłyszałem jej skrzypiący śmiech. Nie wiem, może śmiała się ze mnie. Serce Ziemi powoli przestawało bić, stygło. Czekałem na koniec, ale koniec nigdy nie nastąpił. Pewnego ranka po prostu się obudziłem. Wyleczył mnie jeden magik, psychiatra. Depresja, jak to choroba, może przydarzyć się każdemu, powiedział. Nie wiem, czy mu wierzyłem. Trudno mi było w cokolwiek uwierzyć, jednak pomagały mi drobne pastylki, które zalecił łykać dwa razy dziennie, rano i wieczorem. Mam przecież Park na głowie, rozumie pani. Kto będzie pod moją nieobecność śledził lot trzmieli, liczył płatki róż? – Musiałam w końcu opuścić Park. Tyle rzeczy na mnie czekało! Jednak po dziś dzień słyszę ostatnie słowa Strażnika. – Tyle lat, miła pani, a ja nadal nie wiem, kim ostatecznie jestem. 

 

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Klaudia Budnik, Lekcja przyrody, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2022, nr 147

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...