Nowy Napis Co Tydzień #153 / Cztery dni Łazarza. Fragment powieści
Przesuwa się korytarzem wagonu, trzymając torbę z przodu, a lżejszą z tyłu, balansując między nimi, by zachować równowagę; przy dobrym rozstawieniu nóg może dość szybko iść do przodu. Większość przedziałów jest zajęta. Powinien pojechać na „Zachodni” i tam zająć miejsce; zawsze to sobie obiecuje, ale nigdy nie starcza mu czasu.
Przedziałów, których firanki są zasunięte, nie próbuje nawet otwierać – jakby nie chcąc ingerować w czyjąś, stworzoną na krótki czas jazdy intymność. Zna to aż nazbyt dobrze: zaglądasz do wypełnionego rozmową wnętrza i od razu czujesz się intruzem; słyszysz zdawkowe odburknięcie lub wyraźną, udzieloną z triumfującym uśmiechem odpowiedź, że wszystkie zajęte. Te uśmiechy są jak ostrza: odcinają tak, że nawet widząc wolne miejsce, ale czując przez szybę niechęć małej wspólnoty, wolimy przesiedzieć na korytarzowym krzesełku, budzeni i potrącani.
Przechodzi cały wagon, w drugim sytuacja też nie lepsza. Wreszcie na samym końcu pierwszej klasy trafia na przedział zajęty tylko przez dwie osoby – młodą kobietę w okularach i umajonego szeregami baretek pułkownika. Waha się – najwyraźniej nie on pierwszy – i rozsuwa drzwi.
– Dobry wieczór, wolne może te miejsca?
Głowy zwrócone w jego kierunku; niebrzydka okularnica oraz tamta – krzaczaste brwi i jowialna twarz. Pułkownik czeka na decyzję dziewczyny, ta nie bardzo rozumie, o co chodzi.
– Tak, proszę – mówi, pokazując wolną część przedziału gościnnym gestem gospodarza.
Andrzej ustawia bagaże po stronie wojskowego, siada i wyjmuje z chlebaka zaczętą wczoraj książkę. Ktoś, jakby oglądając jego ostatnie zainteresowania, polecił mu Terleckiego, ale Andrzej już po kilku stronach wie, że oplecione dramatycznymi zwrotami fabuły przygody zawodowych rewolucjonistów, porywaczy i dyplomatów nie bardzo tutaj pasują. Przypominają mu się poznani dziś ludzie, ich naiwne, okolone stylizowanymi na powstańcze brodami twarze, a potem jeszcze tamto zdanie z Malraux; nie, to wszystko nie tak. Gdyby musiał wybierać, to raczej wolałby ową wieśniaczkę spod Lublina, u której przez kilkanaście miesięcy drukowali gazetkę; jedna z niepozornych kobiet, które na wyjazd do miasta wkładają lepsze gumofilce, a po podwórzu, między kurami chodzą w przydeptanych, czarnych butach wdowy. Zawsze po wydruku robiła dla nich wielką jajecznicę ze skwarkami, a od czasu do czasu wyjmowała z beczki peklowane kotlety, jakich nie jadał nawet u swojej matki. Kręciła się wokół gospodarstwa, obserwując jednocześnie ulicę i sąsiadów, a potem przychodziła popatrzeć, jak idzie robota. Zakładała na nos pomężowskie okulary i sylabizowała świeży wydruk: „Dobre, może iść do ludzi” – mówiła, a oni wiedzieli wtedy, że wszystko jest w porządku.
Patrzy przez okno na umykające światła; pociąg pokonał już rozjazdy i nabiera szybkości – zatrzyma się dopiero w Pilawie. W tyle została kolista łuna miejskich świateł, z pola migają okna tkwiących w ciemności domów; ktoś patrzy stamtąd na prześlizgującego się przez noc, błyszczącego światłami węża wagonów, a potem opuszcza firankę i wraca do wieczornych zajęć. Andrzej kładzie książkę do góry grzbietem i wychodzi na korytarz: zdawkowa rozmowa współpasażerów nie pozwala na czytanie. Obróciwszy się plecami do okna, przygląda się dyskretnie tamtym dwojgu. Kobieta jest z tych, które mimo młodego wieku nie sposób nazywać dziewczynami; nie tylko kanciasta męskość rysów, ale i obrączka na palcu i krój ubrania mówią, że należy do wybierających model życia szybko i raz na zawsze; oficer ma jowialną twarz i przyprószoną siwizną, korzystnie nawiązującą do szarży i munduru głowę. Są z tych samych sfer – tyle zdążył wywnioskować z rozmowy; służba, rozkazy, musztry, rytuał codziennych zajęć, sposób dowcipkowania – wszystko tak różne od jego świata, że chcąc to zatrzeć, trzeba by przebywać ze sobą latami. Pułkownik jest podobny – uświadamia to sobie teraz – do starego Pietraszkiewicza: są z tego samego pokolenia i tej samej formacji, tylko rozwiązania końcowe wypadły im inne. Nawet ich twarze zawierają spore podobieństwo; krzaczaste, miłoszowe brwi, bystre spojrzenie i przysługujący nie tyle wiekowi, ile będący wynikiem konsekwentnego wyboru rys nobliwości.
Pietraszkiewicza poznał przypadkiem: popsuł się piecyk gazowy i trzeba było wezwać specjalistę. Przyszedł pan szacowny, z nosem zwyczajnym – nie sinym, jak to u fachowców – i po kilku kurtuazyjnych zwrotach zabrał się do pracy. Ewa z Andrzejem siedzieli w kuchni, on dłubał coś w łazience, wychylił się i poprosił o pomoc. Rozmowa zdawkowa, w której przypadkiem pada, że pan jest dorabiającym sobie do emerytury inżynierem instalacji sanitarnych. Ewa wyszła do sklepu, pan przechodzi do kuchni, poprawia coś przy bateriach, pada coś o Rosjanach, pan mówi, że siedział u nich w obozie… Andrzej też coś dorzuca, napomyka kilka zdań o sytuacji; są sami, bez świadków. Pan hydraulik z głową pochyloną nad zlewozmywakiem dodaje, że znalazł ich wywiad angielski, w ostatniej chwili, gdy już mieli iść pod stienku. Okazuje się, że wzięto go dopiero po wojnie, gdy zmuszono część AK do wstępowania w szeregi nowej armii; wcielono go w Chełmie. Skoro walczył u boku Czerwonej, to dlaczego – dopytuje się Andrzej – po wojnie wzięto go jako niepewny element i przedwojennego podoficera? W czasie wojny stał razem z Berlingiem pod Warszawą, gdy płonęła w powstaniu, był jednym z tych, którzy domagali się zezwolenia na pójście stolicy z pomocą. Zrobiono – opowiada – odprawę, przyszedł Rokossowski i stanowczo zabronił. Wreszcie pozwolono na małą grupkę rozpoznawczą: znalazł się w niej i Pietraszkiewicz, przeszedł Wisłę bez żadnej osłony i przygotowania artyleryjskiego, zdobyli przyczółek czerniakowski. Ofiary, mówi, były potwornie wysokie, bo Ruscy ani drgnęli… ani nie pozwolili naszym. Wraz z innymi dostał się do niewoli, uciekł i znowu zgłosił się do wojska; po Berlinie capnęli go do łagrów. Wrócił do kraju i jakoś przetrwał, a po pięćdziesiątym szóstym zaczął uczyć w technikum.
We wrześniu osiemdziesiątego był jedną z czternaściorga zakładających w regionie „Solidarność” osób. Tych, które siedziały w biurze po dwadzieścia cztery godziny na dobę, przepisywały na własnej maszynie, drukowały na ramie, jeździły po zakładach miasta i województwa uczyć i instruować. Oni to, gdy ludzie byli jeszcze niezdecydowani i czekający, co z tego wyniknie, rzucili wszystko na jedną szalę.
Wypuszczając go po aresztowaniu w Gdańsku, przedstawiono mu nakaz internowania w jednej i paszport w drugiej ręce; wybrał wyjazd z prawem jednokrotnego przekroczenia granicy. Był rok we Francji, kilka tygodni w Niemczech i Anglii – jeździł po spotkaniach i wiecach, wyjaśniał, przemawiał, był nawet na Sorbonie.
Po roku wsiadł w samolot i przyleciał do Warszawy. Kapitan na lotnisku nie chciał go wpuścić, zrobił się tłok, zdenerwowani ludzie zaczęli pytać, o co chodzi, aż w końcu rozeźlony tłumek naparł na funkcjonariusza tak, że o mało nie przewrócono go wraz ze stolikiem… a Pietraszkiewicz popchnięty przez pasażerów, znalazł się nagle po drugiej stronie bramki. Po powrocie do Lublina obawiał się, że go wrócą – i dopiero po upływie miesiąca poszedł oddać paszport. Pan ubecki przyjął go bardzo uprzejmie, poczęstował „kluboro”, zdziwił się troszkę i przyjął, mówiąc jeszcze sakramentalne „w porządku”.
Stuknięcie drzwi, obrót Andrzejowej głowy i zdziwienie: na końcu korytarza pojawia się sylwetka Tymka „Libido”; ten zauważa go także.
– O, cześć. No i jest ktoś znajomy, zawsze się kogoś w warszawsko-wiedeńskiej spotka, nie?
– Witaj – odpowiada Andrzej. – Nie widziałem cię na „Centralnym”…
– Wsiadałem na „Wschodniej”, wracam z sąsiedniego zaboru. Są tu wolne miejsca?
– Cały przedział. Danzig?
– Nein, Posen, odwiedziny rodziców. Czekaj, zostawię bagaże i skoczymy do „warsu”, dobrze? Coś ty taki elegant? Koszulka à la Słowacki…
– Mochnacki.
Tymek zamontowuje się w przedziale i wraca. Mijają po drodze sztywnego jak szpadel konduktora („uwalony jak konduktor” – komentuje Tymoteusz), przepychając się przez zapełnione „dwójki”, i docierają do celu.
W „warsie” luźno.
– Można tu zapalić? – zwraca się Tymek do barmana, który podaje im herbatę. Barman pokazuje bez słowa tabliczkę z przekreślonym papierosem.
– A o cukier można prosić?
Drugi z podpitych bufetowych, w przyciemnych okularach, przesuwa po blacie głęboki talerz.
– Elegancka cukiernica – komentuje w rewanżu znany z pozytywistycznego zacięcia Tymek.
– Prawda? Zupełnie wystarczająca.
– Niewiele panu trzeba – i odwraca się do Andrzeja z pogardliwą miną. – Ty pewnie służbowo, co? – mówi, jakby przenosząc na niego część niechęci.
– Masz coś nowego?
– Coś tam się znajdzie – odpowiada potencjalnemu klientowi polubownym tonem. – Wyszyński i „Bór”…
– Drugiego biorę od razu dwa egzemplarze – deklaruje się Tym.
– Iście heretycki wybór. Weź i Stefana, to o komunie – zachęca.
– Dziękuję bardzo, mam tego die Nase voll…
– Rzeczywiście? Każdy z was tak mówi – i siedzi u nich dalej. Pamiętasz, jak prawie że przysięgałeś, jeszcze w osiemdziesiątym pierwszym, że jeśli tę szansę zmarnują, to oddasz książeczkę? I co, czekasz chyba na następną pięciolatkę, nie? – Tymek wpatruje się w aluminiowe, przymocowane ampulowymi śrubkami, obramowanie stolika. – Nie zrobisz tego nigdy, wiesz? – dodaje Andrzej. – Mam ci mówić dlaczego? Tak, mój drogi, powoli, małymi kroczkami, określamy sobie naszą wersję.
– Ty też – ratuje się Tymek. – Tyle że trochę inaczej – mówi, nie spuszczając wzroku z wyciętych w śrubkach krzyżyków.
– Tak, masz rację. – Ustępuje. – Za parę lat pudła. – Najwyraźniej zaczyna być znów agresywny.
– Nie rozmawiajmy o tym, dobrze? Nie mam dziś weny, chodź. Te szklanki za kaucją?
Po drodze urywa się w poszukiwaniu wody, zaś Andrzej wraca do przedziału. Przeciera twarz dłońmi, jakby chciał zetrzeć całodzienne zmęczenie i starając się nie słuchać rozmowy tych dwojga, wciska się w kąt. Ma ochotę na drzemkę, ale dziewczyna pytluje o odwiedzinach u męża, opowiada o wyprawie do teatru rozrywki, żartuje na temat słomianych wdowców i narzeka na kryzys – nie ma tematu, który byłby jej obcy; renesansowa. Na widok jej olbrzymich, rozsadzających bluzkę piersi Andrzej przypomina sobie młodzieńcze wyobrażenia. Sądząc z socrealistycznych rzeźb, myślał zawsze, że są twarde jak marmur, kiedy więc dotknął ich po raz pierwszy, był święcie przekonany, że dziewczyna jest chora. Dopiero z biegiem czasu nauczył się cenić te – jak mawiał – zakończone smakowitym rodzynkiem delicje.
Pułkownik wysłuchuje gderań dziewczyny z pobłażliwym uśmiechem kogoś, kto kiedyś też zaczynał i od czasu do czasu kiwa jej głową. „Będzie tak pieprzyła – myśli Andrzej – całą drogę”.
– Przepraszam, że się wtrącam – mówi z kąta. – Sądzę, że pani, a i pan także, nie macie aż tak wielu powodów do narzekań; inni muszą uporać się z kłopotami z dużo większym nakładem sił. Pani – dodaje, dbając o niejaką elegancję wypowiedzi – narzeka, mam wrażenie, trochę dla mody, a trochę z przyzwyczajenia…
Pułkownik obraca się na miejscu, by go lepiej widzieć.
– Wie pan – mówi. – Wcale nie jest tak dobrze, to już nie te czasy…
Andrzej uśmiecha się z oddali; ci, którym dobrze, zawsze narzekają. Odwieczna asekuracja.
– Pan się śmieje… – mówi kuzyn Pietraszkiewicza.
– Tak, bo nie wierzę.
– Tak się panu wydaje, a jednak trudności są. A chłop, panie – wskazuje na dobrze znaną nutę – nie ma tak źle; nigdy nie miał lepiej. Zabije prosiaka, kurę ma, jajko ma – czego mu więcej trzeba?
– Sądzi pan, że niczego? To inny sort ludzi? Być brudnym i uwiązanym jak pies, to wystarcza?
– Przesada – odpowiada stary spokojnie. Dziewczyna przysłuchuje się z zaciekawieniem. – Coraz więcej chłopów ma samochody, murowane chałupy…
– Pan ma też, nie? I proszę nie porównywać z lepianką i sochą.
Pułkownik zasępia się, więc Andrzej postanawia odczekać; szkoda go płoszyć.
– Pan ma skrajne poglądy – zaczyna wojskowy, oglądając wielkie dłonie.
– Ekstrement? – śmieje się Andrzej.
– Nie lubię tego słowa, to propaganda. – Kręci głową, robiąc do tego pełną niesmaku minę. – Nie widział pan w telewizji ferm? Państwo to popiera; gdyby miało zamiar zniszczyć, toby nie reklamowali.
– Różne rzeczy widywało się w telewizji. Pan wie lepiej, co to pozorowana obrona i pozorowany atak. Pokazywanie wyjątkowych…
– Właśnie! – wskakuje pułkownik w pół słowa. – To są, niestety, wyjątki, a państwo chciałoby…
– Chcieć to móc, proszę pana – odparowuje Andrzej.
– … chciałoby mieć ich wiele. To przecież czysty zysk!
Dziewczyna jest trochę znudzona: znowu te niekończące się dyskusje; zaraz zaczną o „Solidarności”. Wstaje i z usprawiedliwiającym uśmiechem wychodzi na korytarz. Andrzej postanawia wykorzystać moment i dopowiedzieć myśl do końca.
– Na zdrowy rozsądek ma pan rację, tylko że prymat nie należy do ekonomii… ani do zdrowego rozsądku.
– Ale to przecież piękna idea – wyznaje stary. – Gdyby ludzie chcieli zrozumieć…!
– Albo, gdyby ją można było zadekretować, nie? Już dziś mielibyśmy arkadię. Ze spacerniakiem.
– Bzdury pan mówi – obrusza się stary. – Czytał pan choć raz klasyków? Marksa, Engelsa? Lenina?
– Nowy trynitaryzm? Czytałem, czytałem, choć szkoda czasu. Marzenia kaprali o falansterach, mundury zamiast kostiumów… Istny ogród rozkoszy, gdyby tylko nie te kraty… Wie pan, słyszałem niezłą myśl; że wcale nie chodzi o realizowanie utopii – dziś chodzi o to, aby jej uniknąć. Można to wytrzymywać przez czterdzieści dni, no – miesięcy, ale nie lat…! Dlaczego nie spróbowano najpierw na królikach?
– A te wasze pomysły, to co? – odcina się od innej strony. – „Druga Japonia”… – szydzi. – Mrzonki, mój panie, mrzonki!
– No cóż, jeśli usunięcie totalnych bzdur nazywa się mrzonkami, to dziękuję. Można tylko jedno, nie? Gęby w kubeł i do roboty. A wy już zadbacie o nowy kształt. Kija i marchewki.
– Gdyby ludzie zrozumieli… – nawraca pułkownik, prawie że błagając o wiarę.
– Można by cuda, mój panie, cuda!
– Ale socjomasa nie daje się przesterować? Najlepiej, gdyby po służbie w wojsku wstępowało się do służby w fabryce, nie? Ale cóż, sekta Marleny nie chwyciła… mimo że macie nieśmiertelnego. Byle się lodówka nie popsuła – syknął z niemal prawdziwą obawą.
Stary milczy, Andrzej – choć z lekka przestraszony tym, co robi – jest zadowolony; co innego pisać w gazetkach, a co innego powiedzieć wprost to, co od lat tłumione. Mimo niezbyt sprzyjających warunków (pełne nesesery) dodaje:
– Nowego człowieczka już stworzyliście… A i w gospodarce niezłe rezultaty: słyszał pan, że pegeer Babin wyhodował dwunastometrowej długości świnię? Sama potrafi wejść przez rynnę na pierwsze piętro! – dziwi się jej paranormalnym umiejętnościom. – Jest to tak zwana świnia Epikura. Milknie. Robi się cicho, jak makiem zasiał. Andrzej wie, że zdrowo przesadził. Czeka, aż wrażenie ostatnich słów osłabnie. Chciał przeprowadzić tę rozmowę jak od niechcenia, a jednocześnie powiedzieć – i dowiedzieć się – jak najwięcej. No cóż, nie udało mu się.
Wraca Tymek. Zatrzymuje się naprzeciwko przedziału i zapaliwszy papierosa, wdaje się w pogawędkę z dziewczyną; ten nie przepuszcza żadnej.
Stary nie zdradza ochoty do dalszej rozmowy; ma go najwyraźniej powyżej uszu. Andrzej jest chyba zmartwiony. W dodatku nie może nawet wyjść – po czymś takim nie wypada. Powinien to czymś, jakimś ustępstwem, załagodzić.
– Proszę o wybaczenie ostrych sformułowań – mówi. – Uważam jednak, że jeśli jakaś idea zdolna jest wzburzyć masy, to coś z nią nie tak… Rzeczy ważne dzieją się w samotności.
Otwierają się drzwi – wraca współpasażerka. „To pewnie ta nowa Diana… – myśli Andrzej. – Z raju realnego socjalizmu”. Tymek zostaje na korytarzu.
– Dojeżdżamy do Dęblina – informuje kobieta, siadając na swoim miejscu.
– Za godzinę będziemy w domu.
Pułkownik nie reaguje, Andrzej czuje się zobowiązany być uprzejmy za obydwu.
– Pani także do Lublina?
– Tak – odpowiada zadowolona. – Mój stary w Modlinie, a ja sama… – śmieje się nerwowo i natychmiast, by zatrzeć dwuznaczność, rzuca od niechcenia paczkę „caro” na mały stoliczek przy oknie; dokłada zapalniczkę i jeszcze – na wszelki wypadek – zakłada nogę na nogę. No, teraz już równowaga: terapia ruchowa zrobiła swoje.
– Często pani jeździ? – dopytuje się Andrzej.
– Raz, czasem dwa w miesiącu – mówi ze spokojną neutralnością. – Czas, byśmy dostali mieszkanie.
– Chciałaby pani w Lublinie czy w Modlinie?
– Modlin to dziura, nie ma co robić. Moglibyśmy mieszkać w Warszawie, a stary by dojeżdżał… Potem może trafiłoby się coś lepszego.
– Modlin to ładne miasteczko – odzywa się wreszcie pułkownik. – Dużo zieleni, do stolicy blisko, warunki pracy bardzo dobre, ośrodki sportowe… – wylicza plusy dobrze mu znanego terenu.
– No i z tradycjami – dorzuca na zgodę Andrzej. Ale w myślach dodaje: „Tak właśnie ma wyglądać ten paradis…”.
Andrzej oddycha już z ulgą; najgorsze minęło, obecność kobiety stymuluje nastrój. Czując się zwolniony od dalszej rozmowy – niech dziewczyna zrobi resztę – przeprasza ich i wychodzi z przedziału.
– Widzę, że flirtujesz z wojskiem polskim… – śmieje się Tymek.
– Jakie tam ono polskie; wszyscy po szybkobieżnej z Riazania. Albo uczeni nocą.
– Ale panienka niezła… Światowa.
– Tak? Diana z ichniej sielanki.
– No, była we Francji, Anglii. Grecję też zna…
– Tę to obowiązkowo… Jeździ po Europie, ale studiuje w Moskwie. A potem ciepłe posadki. Tatuś załatwi…
– Ty chyba jesteś kryształowy, co? To normalne, że istnieje wymiana.
– Tak, tak… A stacjonujący w Polsce sołdaci mogą już występować w naszych barwach. To może też w ramach normalnej wymiany?
Tymek jest zaskoczony.
– Skąd to?
– Z gazet, mój drogi, z oficjalnych. Biorą nas bez mydła, nawet nie czujemy.
– Powiesisz mnie kiedyś? – pyta Tymek z ironią. – Zachowujesz się, jakbyś miał na pieńku z całym światem.
– Z połową na pewno – śmieje się sztucznawo. Tymek milczy; znudził go swą zaciekłą paranoją.
– Siadasz? – pyta pro forma i rozsuwa drzwi.
– Za chwilę – odmrukuje. Też chce być sam.
W końcu korytarza majaczy postać grubej konduktorki, idzie więc do części dla palących i dopiero tam – rozkruszywszy papierosa w palcach – podaje sobie równie dokładnym jak Hans Castrop ruchem ogień. Oparty o szklaną ścianę któregoś z przedziałów patrzy w mijaną za oknem noc. Całodzienne zmęczenie ustąpiło i teraz czuje, że wchodzi w godziny nocnego przebudzenia. Teraz, gdy inni kładą się spać, on rozpoczyna drugą część doby, gotów do długiego siedzenia i nocnych rozmów. Żyłka hazardzisty znowu daje o sobie znać: wie, że weźmie górę nad rozsądkiem, nakaże dokończyć zaczętą w przedziale dysputę. Na myśl o jej przebiegu uśmiecha się do swego odbicia w ciemnej szybie wagonu; jest nie wiadomo czemu przekonany, że wojskowy nie wyrządzi mu krzywdy, że jest z natury życzliwy i dobroduszny. Nie wie o nieświadomym identyfikowaniu go ze starym Pietraszkiewiczem, z którym zewnętrzne podobieństwo niczego przecież nie gwarantuje. Ma do tego poczucie przewagi, nad której istotą też się nie zastanawia: gdyby go zapytać, to odpowiedziałby prawdopodobnie, że to przewaga racji, a nie sprawności… a już tym bardziej niewynikającego z niespełnienia ładunku fanatyzmu. Do tego trzeba jeszcze dodać postawę Tymka; zostawił go samego, więc nie ma już nic do stracenia. Podaje mijanej w drzwiach konduktorce bilet („Zawsze mają farbowane włosy…”) i wraca do przedziału.
Towarzystwo rozmawia o programie telewizyjnym, aktorach, narzeka na niski poziom i nudę. Tymek w tym wszystkim smali cholewki do europejskiej: na widok Andrzeja uśmiecha się z zażenowaniem.
– Wiesz – próbuje swobody. – W tym, co mówiłeś, nie ma nic dziwnego. Obcokrajowcy występują w różnych klubach, więc czemu nie?
– A ci też na kontrakcie? – replikuje, korzystając z możliwości odzyskania przewagi. – Nie wiesz, iluletnim? – I, nie zmieniając rytmu, przyskakuje do tamtych:
– Ależ, proszę państwa, pozwolę sobie być innego zdania; ten w Gdańsku grał doskonale. Profesjonalista… Gestykulacja, mimika – cóż za swoboda i dezynwoltura! I te kropelki na końcu nosa… Pocił się jak prawdziwy.
Zaskoczenie; nawet stary nie wie, do czego on zmierza. Tymek patrzy wzrokiem pod tytułem: „Czyś ty oszalał?”, Andrzej zaś zamyśla się niby głęboko; robi minę, jakby ciągle nie mógł wyjść z podziwu dla tamtego organizatora wyobraźni. Dodaje:
– No, może tylko zabrakło zdecydowania… Powinien wejść w lud i natrzaskać go po pysku. Awangardowym. A resztę, powiedzmy, internować.
Pułkownik ogląda paznokcie; nie będzie gadał z głupim smarkaczem.
– Ma pan rację – odzywa się niespodziewanie i łagodnie. – Myśmy też u siebie rozmawiali, że nie powinien. Dyrektor na naradzie… ale i to nie. Nie wypada – kończy.
– Hm, można na to różnie spojrzeć – kontynuuje Andrzej, bawiąc się wziętą w niekontrolowanym odruchu zapalniczką kobiety; wygląda, jakby medytował nad lepszym bon motem. – I tak był delikatny. Mógł przyjechać na czołgach, troszkę pogazować, a tego i owego – oczywiście tylko dla przykładu – zabić. A on nie, nawet krawat zdjął; jak detenté, to detenté…
– Panie! – wybucha pułkownik, dla którego jest to wreszcie za wiele. – A co mieliśmy zrobić? Czekać, aż wejdą i zafundują drugie Węgry? Dywizje stały na granicy – i to azjatyckie! Cóż to dla nich wybić sześć milionów inteligencji?! I znów byśmy zaczynali od początku. Pan tu sobie żartuje, łatwo mówić! Towarzysze radzieccy pytali, czy damy radę sami… A długo trzeba, żeby w terenie coś wybuchło?
– Komu by wybuchło? Chyba te bimbrownie.
– Żeby zdobyć władzę – pułkownik jeszcze bardziej odwraca się w stronę rozmówcy – nie trzeba wcale mieć wojska. Wystarczy w paru miastach wojewodów, dyrektorów kluczowych fabryk – i po krzyku. A wtedy weszliby na pewno. Pan zna historię i wie, że oni z niczym się nie liczą! Z niczym, tylko z siłą…! – Odsapnął. – A nasz naród… Do dziś by to trwało. Trzeba patrzeć i z tej strony. Mamy niepodległość dopiero sześćdziesiąt lat, a…
– Niepodległość?
– Niepodległość, panie! – odparowuje mundurowy. – Jaka jest, taka jest, ale istniejemy! A musimy myśleć stuleciami…!
– Inni też myślą. I może nawet mają czasem rację.
– Racje! Cóż tu racje mają do rzeczy? Liczy się tylko jedno – siła! Siła i nic więcej. A kto jej nie ma, musi się podporządkować. Takie są reguły gry, realia! Realia, drogi panie, a nie jakieś nieodpowiedzialne politykierstwo!
– Pan już myśli ich kategoriami… A mundur polski.
– Proszę mnie tu nie obrażać – zwalnia wściekłość i patrzy na niego piorunującym wzrokiem. Andrzej nie cofa się i gra dalej.
– To nie dla obrazy: ja to wykażę…
– Niech pan na to spojrzy z wojskowego punktu widzenia – przerywa mu stary; najwyraźniej przestał się kontrolować. – W enerde stoi sześciomilionowa armia: kto, pytam, pozwoli, by na jej zapleczu działy się podobne rzeczy? Wie pan, kiedy był pierwszy termin? Pierwszego stycznia! Ale przeważyło zdanie, że się opamiętają, zrozumieją… Skąd! A potem był pierwszy kwietnia…
– Znów magia nowoczesna?
– … zaraz po ogłoszeniu strajku.
– A skąd wiedzieliście, że się to stanie? – strzela błyskawicznie i przypina się do starego wyczekującym spojrzeniem. Pułkownik zatrzymuje się i patrzy zaskoczony.
– Byliśmy przygotowani cały czas – mówi wreszcie. – Takiej akcji nie przeprowadza się z dnia na dzień… A potem trzeba było czekać, bo ludzie rzeczywiście mogli pójść do lasu. To nie była kwestia decyzji, lecz momentu. Milknie. Za oknem przesuwają się światła wyglądających jak wielkie kosmiczne pojazdy zakładów; pociąg zbliża się do Puław. Do końca podróży zostało nie więcej niż czterdzieści minut.
– Kwestia czasu… – podejmuje Andrzej. – Czyli wszystkie gesty to obłuda?
– Polityka, nie obłuda! Nie wiedzieliście o tym? – Stary patrzy ironicznie, jak na naiwnego chłopca.
– Aha… – próbuje ratować się grą na zwłokę – I to jest właśnie ta sielanka braterstwa? Nie lepiej od razu podać się do dymisji?
Bezsilny ruch ręki i uśmiech politowania; teraz on będzie mówił abece.
– Przecież to nic nie zmienia! Przyszliby inni, a nas by rozstrzelali.
– Trudno rozstać się z miską, nie? – pyta Andrzej zadowolony, że odzyskał inicjatywę.
– Słucham?
– Nic, nic… Czemu więc nie stanęliście okoniem, wszak liczy się siła, nie? A mamy jedną armię, która dała im wciery.
– Z czym, proszę pana? – pyta już spokojniej. – Żołnierz jest bitny i wyszkolony dobrze, to jednak nie wszystko. Trzeba mieć sprzęt, a nie złom. Zakręcą kurki i po trzech dniach nas nie ma. Myśmy to dobrze rozważyli: nie było wyjścia… A odpowiedzialność wobec narodu i świata? – rzuca retorycznie.
–Dosyć, że druga zaczęła się od nas…
– Chwileczkę, chwileczkę… To znaczy, że Polacy winni wybuchu wojny? Już nie Hitler i Czaja?
– Winni, niewinni, mój panie, ale fakt jest faktem! Zaczęło się od nas i koniec!
– Noooo, jeśli tak… Dobrze wiecie, że przewrót zmiótłby was, jak…
– I was też, drogi panie! Musiało się stać, jak się stało, nie było wyjścia. Wystarczy, że było zagrożenie. Nie można takich rzeczy ryzykować, naród by nigdy nie wybaczył.
– Naród akurat stanąłby po waszej stronie, pierwszy raz.
– Pan mówi, jak mój syn… – oficer po raz pierwszy od dłuższego czasu uśmiecha się. – Tylko że wy, młodzi…
– Proszę mnie nie infantylizować – przerywa mu Andrzej i wtyka w rozmowę wymyślone kiedyś, pasujące mu niby spostrzeżenie: – Wy to byście nawet Jezusa zamknęli w komsomole; wszak młody, nie?
– Wielu spraw nie rozumiecie – ciągnie stary, nie zwracając uwagi na wtrącenie. – Naród, dopóki żyje, da sobie radę; sposoby na przetrwanie się znajdą.
– Zgoda; czasem tylko koszta są olbrzymie.
– Tak pan sądzi? – pyta nagle pułkownik tonem śledczego; Andrzeja przechodzą ciarki. Jeśli jednak popełnił błąd, to i tak jest już za późno. Rozglądają się po przedziale: kobieta patrzy na niego z niepokojem, Tymek jest przerażony od dawna. Trudno, stało się.
– Właśnie tak – odpowiada. – To nie są zresztą żadne odkrycia.
– A pan sądzi, że my tak wszystko możemy? – podchwytuje stary od najmniej spodziewanej strony. – Że nam na rękę taka na przykład rozbudowa przemysłu ciężkiego? A wie pan, ile owoców zmarnowało się w tym roku? Tylko z tych dostarczonych do hurtowni…! A zakorkowana ropa? A węgiel? Koleje, rzeki, mosty? To są, panie, sprawy strategiczne, o tym się nie rozmawia!
Przycicha i cofa się w siebie, obrażony, że musi mówić oczywistości. Andrzej zagryza wargi; powinien się odezwać. Pozostawić wojaka w ciszy byłoby nielojalnością.
– No tak… Ale myśmy to sobie przynajmniej powiedzieli.
– I trzeba rozmawiać – odpowiada pułkownik z mocą sloganu. – Pan myśli, że tam byłoby to możliwe? Ludzie jadą cały dzień i nikt się nie odezwie.
– U nas też już bywa… To już ta sama zona.
– Bywa, bywa – przyznaje.
– To w końcu – Andrzej nawraca raz jeszcze – jaka jest szansa? Stary uśmiecha się do siebie.
– Pracować na różne sposoby… Chronić to, co jest, i czekać.
– A wy będziecie wsadzać nas po kolei do bani, tak?
– I cóż w tym strasznego? Rok, trzy… Prędzej się dojrzeje.
– Piękna kuracja, dziękuję… – Andrzej puszcza powietrze przez nos. – To się nazywa cynizm. A pan nie chciałby sobie tak podojrzewać?
– To nie cynizm, drogi panie, to coś głębszego… A poza tym, jeśli chce pan wiedzieć, mam to już za sobą. Coś zmienić się musi, to oczywiste. Już się zmienia.
– Tak, tak, na gorsze. Znów rozpoczynają te swoje dyskusje o dalszym doskonaleniu…
Pułkownik rozkłada ręce.
– Wie pan, gdzie popełniono błąd? Trzeba było trzymać się Lenina, tam jest dużo dobrego.
– Oczywiście, to wprost róg obfitości. Ma pan poczucie humoru, nie powiem…
– W każdym razie mielibyśmy argumenty w ręku. Bo gdy towarzysze pytali, to co mieliśmy odpowiadać?
– Pan chciałby racjonalizować swoje lęki, ale to by nie pomogło. Gdyby poczuli, że tracą panowanie, zaczęliby o odchyleniach.
– Panowie, dojeżdżamy – odzywa się Diana. – Widać już LSM.
– To Nałęczów już był? – dziwi się do niej Tymek.
– Jak się rozmawia, to czas szybko leci – odśmiechuje się dopinając płaszcz i sięgając po lisi kołnierz.
Tymek wstaje także, pułkownik i Andrzej jeszcze się nie ruszają, widocznie w oczekiwaniu, aż zrobi się więcej miejsca. Kobieta zbliża twarz do lusterka i poprawia szminkę na ustach, a potem rusza nimi kilkakrotnie, by równo rozprowadzić pomadkę.
– Nie przekonał mnie pan, ale dobrze, żeśmy rozmawiali – mówi Andrzej po raz drugi.
– Może się jeszcze spotkamy – wstał i podaje rękę.
Krótkie spojrzenie w oczy: Andrzej przytrzymuje przez chwilę ciepłą, mięsistą dłoń starca. „Pewnie jest na emeryturze…”
Idą teraz korytarzem, między błyszczącymi od sztucznego światła szybami i trzymającym w karbach niklowym oprzyrządowaniem. Dziewczyna jest najdalej, za nią Tymek, a potem Andrzej z neseserami. Tymek odwraca się i puszcza porozumiewawczo-usprawiedliwiające oko.
– Tylko nie sypnij się przed Basią…
– Czuj duch – uspokaja go Andrzej.
Zerka za siebie: pułkownika jeszcze nie widać. Zobaczy go dopiero po dłuższej chwili, gdy kolejka czekających na taksówkę zdąży się zmniejszyć; oficer powoli, ze spuszczoną głową, skierowuje swe mało wojskowe kroki w stronę wejścia do dworca. Andrzej zobaczy jeszcze, jak spośród stojących tam ludzi wysunie się naprzód mężczyzna w cywilu, jak przywita pułkownika z atencją i rozmawiając, poprowadzi do stojącego na parkingu, białego „poloneza”.
W tej chwili wóz znika w biegnącej obok parku uliczce.
Fragment powieści według wydania: Bernard Nowak, Cztery dni Łazarza, Paryż 1990. Tekst w opracowaniu redakcji „Nowego Napisu”.