26.05.2022

Nowy Napis Co Tydzień #153 / „Raport o stanie wojennym”. Fragmenty

Opowieść taksówkarza

Jeżeli zamek zamarznie, to najlepszy jest płyn hamulcowy. Kilka kropel wlać do środka i kręcić kluczykiem. Można też podgrzać. Dziś rano miałem takie ćwiczenie z zamkiem. Ale silnik zapalił od razu. Kursy były niezłe. Niewiele jeździ taksówek. Przydziały benzyny dla prywatnych taksiarzy są ograniczone. Na lewo od wojska kupiłem kanister. Stoją w lesie zaraz za naszym osiedlem. Cała kolumna transporterów. Pilnują fabryki. Zmarznięci, głodni. Wpadli do cukierni na naszym osiedlu i w kilka minut wszystkie ciastka wyjedli. Pasażerowie małomówni raczej. Boi się człowiek człowieka. Kapusie wyjdą na wierzch. Zaczną węszyć i premię za czujność pobierać. Wiozłem jednego takiego. Futrzana czapa, morda czerwona, nabita. Mongoł. W lusterku go widziałem. Sprawdzić mnie chciał taki syn.

– Wreszcie –powiada – będzie spokój i porządek.

– Co, proszę? – ja mu na to.

– No jak to? – pyta. – Pan jest odmiennego zdania?

– Co, proszę? – powtarzam. – Słabo słyszę, bębenki w uszach mi popękały. Minę zrobił głupią. Tak na mnie popatrzył wilkiem. Skończyła się rozmowa.

Wysiadł na Puławskiej w pobliżu tego rezerwatu bezpieki. Być może na służbę śpieszył. Tam posterunek za posterunkiem. Zatrzymują wozy, sprawdzają. Centrala stanu wojennego.

A z pasażerami rozmaicie. Jeden mówi: milicja miała dostawę na świąteczny stół, wie pan? Ze stawu w Łazienkach wyławiali dla nich karpia. Z pół tony nocą wybrali. Najlepszy gatunek. Królewski karp. Coś pan myślał! – dodał widząc moje zdziwienie. – Napracowały się chłopaki!

To nie był prowokator. Wyczułem go. Swojak. Kaszel taki miał. Długi, rzężący. Z nadmiaru gorzały.

– I łabędzie będą tłuc – powiedział i sporta przełamał na dwie połówki. Jedną osadził w szklanej lufce.

Palacze kiepsko mają. Przydział kartkowy dla nich nie wystarcza. I tacy jeżdżą. Mówią, jak mówili. Nie zamurowało im ust. Przeważnie jednak ludzie milczą. Nie mają humoru. Siedzą tak, łby zwieszone, i jak zderzy się taki z moim spojrzeniem w lusterku, to odwraca oczy. Przeżycia, kłopoty. Może ktoś z bliskich aresztowany, internowany. Wiozłem pewne starsze małżeństwo. Ona mówiła cały czas, że była internowana. Obóz, druty, baraki, apel. Starszy do niej: cicho, cicho, kochanie… – I głaskał ją po ręce. A mnie na boku wyjaśnił, że nerwy jego żonie wysiadły. Wiózł ją do głupiejewa na Nowowiejską. Różnie ta wojna na ludzi podziałała. Taka starsza osoba. Pamięta okupację. Łapanki, egzekucje. Odbiło jej. Czemu nie? Paru takich wiozłem, co opaski czarne nosili na rękawach. Na znak żałoby z powodu tego stanu wojennego. Młodzi jeszcze najlepiej się trzymają. Taki jeden po amerykańsku ubrany, w kurtkę z napisem US Army, mówi na koniec kursu: zna pan to? Wrona orła nie pokona! – I w śmiech. Dobrze, że młodzi nie pękają. Nadzieja jakaś, przyszłość. Bo złe myśli we łbie jednak buszują. Odpędzam, odpędzam, mózg wietrzę. Przyczepiły się, cholera jasna, jak rzep psiego ogona! Mróz ściska. Starzy ludzie umierają. Dużo pogrzebów. Telefonów nie ma, nim zawiadomią pogotowie… Te czołgi, budy i inne militarne wozy przetaczają się ulicami. Watahy milicjantów łażą, węszą. Można tym się zatruć! Zwalczać to w sobie trzeba. Tylko jak? Dziś to kilka razy mnie zatrzymywali. Prawo jazdy, stan licznika, wóz rewidowali. Najbardziej zdenerwowałem się tą ostatnią kontrolą. Już do domu zjeżdżałem. Wolno tak. Myślałem, że jeszcze jakiegoś pasażera zabiorę w swoim kierunku. Halt! Zatrzymują. Żołnierze w waciakach, uszate czapki, automaty w pogotowiu. Zmarznięci, przytupują. Od spodu ich obuli marniutko, w gumiaki.

– Dokumenty! – paluchy im zgrabiały, ledwo kartki w dowodzie przerzucają.

– Zimne te gumiaki – mówię.

– W środku mają ocieplenie – jeden odpowiada. – Ale zimne.

– Bo ci z ZOMO – zauważyłem – przyzwoite wojłoki mają. Nic nie odpowiedział.

Ten z drugiej strony wozu, kapral, odzywa się:

– Niech pan tylne drzwi otworzy.

Otworzyłem. Pod siedzeniem zaczął grzebać. Dynamitu czy petardy szukał? Nie znalazł. Zapalam silnik.

– Zaraz – mówi – od spodu zobaczymy. – Klęka i łeb pod wóz pakuje. Bach! Oberwał się zlodziały śnieg. Czapka mu spadła. Wylazł. Nos smarem ubrudzony. Z trudem śmiech hamuję. – Jeszcze bagażnik – warczy.

Przycisnąłem guzik. Otworzył. Tam zapasowe koło, narzędzia i nic więcej. Czekaj, węszycielu! Popracujesz jeszcze na tym mrozie! Tak pomyślałem. Zamknął bagażnik. I ledwo to zrobił, wieko znów odskoczyło. Powtórzył. To samo. Bagażnik w moim wozie trzeba umieć zamknąć. Tylko sposobem. I tak zaczął tym wiekiem tłuc. Co przycisnął, to mu odskakiwało. Aż sapać zaczął. Walił coraz mocniej.

– Uwaga! – papierosa zapaliłem. I tak mówię: – Popsujecie mi pokrywę, obywatelu kapralu!

Popatrzył na mnie i nic nie powiedział.

A ja ręce sobie na kierownicy opieram i czekam spokojnie. Radio włączyłem i muzyka płynie.

Załamał się wreszcie gorliwy żołnierz. Poprosił, żeby mu pomóc.

– No właśnie! – powiedziałem. – I po co ci to było, kolego?

– A co?! – wybuchnął. – Ja to wymyśliłem?

Już mu się pomału zaczyna przejaśniać w głowie.

Nowe życie

Stał na poboczu pustej, wiejskiej drogi i podtrzymywał kobietę. Ona wyła przeraźliwie. Psy z najbliższych zagród zaczęły odpowiadać na ten przenikliwy, nabrzmiały bólem głos. Był bezradny. Ból chwycił ją o północy i trzymał uparcie. Wzmagał się nawet. Patrzył na nią z niepokojem. Jej oczy zabłysnęły wilgotnie. Płakała.

Stał już długi czas na tym rozstaju. Stąd było dziesięć kilometrów do miasta. Tam znajdował się szpital. Raz już miał nadzieję. Wpatrzył się z napięciem w rosnące światła reflektorów. Zaczął machać rękoma i krzyczeć. Osobowy samochód minął go, nie zwalniając wcale. Patrzył bezsilnie za oddalającym się światłem. Złorzeczył szeptem. Zapanowała cisza. Kobieta przestała jęczeć. Tylko oddychała ciężko. Czuł jej gorący, chory oddech.

– Lepiej ci? – zapytał z nadzieją.

Pokręciła głową. Całym ciężarem ciała wspierała się na nim.

Znów patrzył w ciemność. W cztery strony zbiegających się dróg. Bielały pola. Nad ziemią wisiało czarne niebo bez gwiazd. Kobieta wydała przenikliwy jęk. W ciszy ten głos ogromniał. Psy rozszczekały się zajadle. Jej twarzy nie widział w ciemności. Słyszał chrzęst zębów, kiedy nimi zgrzytała. Dostrzegł też jej wielki, rozsadzający palto brzuch.

Z prawej strony rozbłysły światła. Powiększały s*ię szybko. Usadowił kobietę na pryzmie kamieni i rzucił się na drogę. Ciężarówka zahamowała gwałtownie. Chwilę jeszcze toczyła się po oślizgłej nawierzchni. Z szoferki posypał się grad przekleństw. Pobiegł po kobietę. Wziął ją na ręce. Ugiął się pod ciężarem jej bezwładnego ciała. Potykając się zaniósł ją do samochodu. Wdrapał się na stopień.

– Do szpitala! – wydyszał. – Natychmiast!

Kierowca otworzył drzwi i pomógł mu ułożyć kobietę na siedzeniu. Ona cały czas pojękiwała.

Kierowca włączył motor i ruszył tak ostro, że wozem aż zarzuciło. Nie mówił nic. W szoferce było ciepło. Z radia płynęła muzyka. Proporczyki umocowane nad lusterkiem falowały lekko jak na wietrze.

Odetchnął głęboko.

– Dziękuję, kolego – powiedział.

Kierowca podsunął mu paczkę papierosów.

Miał sztywne od zimna palce i z trudem wyłuskał papierosa. Zapalił chciwie.

– Co jej jest? – zapytał kierowca. Był to młody chłopak. Światło mijanej latarni odsłoniło jego twarz. Pokazał się mocny zarost na policzkach i głębokie cienie pod oczami.

– Bóle porodowe – odpowiedział i popatrzył na bladą, spoconą twarz kobiety. Oddychała z wysiłkiem.

– Przycisnę na gaz – powiedział kierowca. – Migiem będziemy w mieście. Ta stara, rozklekotana ciężarówka popędziła w nie znanym jej dotąd tempie.

Silnik kaszlał i rzęził. Cały wóz skrzypiał i trzeszczał.

– Grat, ale posłuszny – powiedział z zadowoleniem kierowca. Zatrzymało ich mocne światło naprzeciw. Kierowca odruchowo opuścił głowę. Oślepiło go światło. Drogę zagradzał motocykl z przyczepą. Dwaj milicjanci potrząsali groźnie maszynową bronią.

– Wilki – warknął kierowca.

Ciężarówka wyhamowała z trudem. Zatrzymali się przed samym motocyklem.

– Kontrola – rzekł jeden z milicjantów.

– Za ostro jeździsz – dodał drugi rozcierając zmarznięte uszy.

Kierowca podał swoje dokumenty. Milicjant oświetlił latarką kobietę i mężczyznę siedzących obok niego.

– Do szpitala ich wiozę – wyjaśnił kierowca. – Na trasie stali. Kobieta jęknęła.

Milicjant przyglądał się jej dłuższą chwilę.

– Wasze dokumenty.

Mężczyzna zaczął przetrząsać kieszenie. Znalazł wreszcie portfel.

Milicjant przekartkował uważnie jego dowód. Półgłosem przeczytał nazwę miejscowości, w której mieszkał mężczyzna.

– Co robicie o tej porze – ponownie oświetlił go latarką. Tamten przymknął oczy.

– Mówiłem przecież – odpowiedział za niego kierowca. – Do szpitala jadą.

Drugi milicjant zaszedł od tyłu ciężarówki. Podniósł plandekę. We wnętrzu leżały ciasno ułożone worki.

– Kartofle do fabryki… – rzekł kierowca. – Dwie tony.

Milicjant począł obmacywać worki. Czynił to powoli i starannie. Ten pierwszy oddał dokumenty kierowcy. Zatrzymał dowód mężczyzny.

– A ona? – wskazał na kobietę.

Mężczyzna gładził machinalnym ruchem dłoń kobiety. Poprawił delikatnie jej opadającą głowę.

– Ona może umrzeć za chwilę – po raz drugi odpowiedział za niego kierowca.

Milicjant mruknął coś niezrozumiale. Nie ponowił pytania. Oddał dowód mężczyźnie. Tamten zadygotał cały i z jego ust wydobył się dziwny, chrapliwy dźwięk. Kierowca ścisnął go mocno za ramię.

– W porządku tam? – zapytał milicjant swojego kolegę, który sprawdzał worki z ziemniakami. Puścił silny snop światła z latarki na tył ciężarówki.

– Nie przewozi czegoś? – dodał nagle nieufnym głosem.

– Czysty – odpowiedział drugi milicjant i opuścił plandekę. Rękawicą starannie otrzepał kurtkę.

Pierwszy milicjant zgasił latarkę. Kopnął wojłokowym, ciężkim buciorem w oponę przedniego koła.

– Powietrza przymało – zauważył i ziewnął przeciągle. – Jedźcie!

Kierowca przekręcił kluczyk w stacyjce. Zapalił motor. Zgasł zaraz. Ponowił próbę. Milicjanci coś mówili do siebie. Przez dychawiczny kaszel silnika dobiegł śmiech jednego z nich. Za którymś razem silnik zapalił już na dobre. Ciężarówka ruszyła. Kierowca podsunął mężczyźnie papierosy. Zapalili.

Mężczyzna otarł pot z czoła kobiety. Jej głowa leciała do tyłu.

– Śpi – szepnął. Ale gdy spojrzał jeszcze raz, zrozumiał, że ona straciła przytomność. – Prędzej! – krzyknął.

Ogarnął go strach. Nie będą mieli dziecka. Poroni. Urodzi się martwe. Modlić się zaczął. Przypominał sobie słowa dawno zapomnianej modlitwy.

Wśród nocnej ciszy

Miasto zamiera już wczesnym wieczorem. Autobusy pędzą jak widma, a ostatni pasażerowie kulą się w nich strachliwie. Latarń pali się niewiele. Ciemną pustką zieją ulice. Tu i ówdzie widać żałobne okna kawiarni i restauracji. Są zamknięte. Sterczą nogi krzeseł ustawionych na stolikach. Niklowy błysk ekspresu. Puste półki.

Miasto zapada w ciężką, przymusową noc. Jedynie właściciele psów pokazują się jeszcze ze swoimi czworonogami. Trzymają się w pobliżu domów i czujnie spoglądają na zegarki.

Panuje głucha cisza. Każdy odgłos życia brzmi zwielokrotnionym echem między murami. Wtedy z okien wyglądają ludzie. Rozsuwają firanki i patrzą. Ludzie więc nie śpią. Czuwają.

Tego wieczoru jak zwykle panowała głucha cisza. A wieczorów tych było już sto kilkadziesiąt.

W pobliskim kościele odezwał się zegar na wieży. Wybił jedenaście uderzeń. Wraz z ostatnim jego uderzeniem jakaś sylwetka wynurzyła się zza węgła narożnej kamienicy. Skradała się pod murem. Spóźniony przechodzień. Dopadną go?

O tym zapewne pomyślała starsza pani, która wyjrzała z okna na pierwszym piętrze.

Niebo było bez gwiazd i bez księżyca. I w ciszy tej policyjnej nocy raptownie rozległy się donośne kroki.

Ludzie z okien zobaczyli żołnierzy podążających jezdnią. To nie był patrol. Czterech i szli gromadką. Zdjęli swoje wojskowe pasy i pomachiwali nimi z rozmachem. Pasy uderzały sprzączkami w kamienie bruku. Wzbijały się iskry. Żołnierze zataczali się i potrącali. Przystanęli i wsłuchali się w kocią muzykę miłosną z parku.

– Kici, kici – wołali.

Koty darły się ludzkimi, strasznymi głosami.

Dostrzegli ludzi w oknach. Zerwali z głów czapki. Podrzucali je w górę. Czapki spadały na bruk. Chwiejąc się i padając na kolana podnosili czapki z jezdni.

– Polska jest jedna! – wrzasnął któryś z nich. Zatoczył się na latarnię. Pokłonił się nisko ludziom w oknach. Objął latarnię i ciężko zwiesił głowę. Powlókł się za swoimi kolegami.

Dochodzili do skrzyżowania ulic. Nadjechał autobus zmierzający do zajezdni. Zahamował i przepuścił żołnierzy. Oni zatrzymali się znów i wykonali osobliwy, pijacki taniec.

– Wyonaczyć, wysobaczyć! – zawył przeraźliwie ten sam, co poprzednio. Rzucił czapkę na jezdnię. Deptać ją zaczął.

Inni odpowiedzieli mu nieartykułowanym wrzaskiem.

Te głosy i tupot podkutych butów jeszcze przez pewien czas niepokoiły ciszę nocy.

Ludzie w oknach powoli zasłaniali firanki i gasili światła. Tylko w jednym małym okienku na poddaszu majaczyła jeszcze jakaś sylwetka.

Wiosenny spacer

Bywają dnie lepsze i gorsze. W tych gorszych wszystko zamienia się w koszmar i ohydę. Niestety, gorszych dni jest więcej. Dzisiejszy dzień do takich najpodlejszych zaliczam. Wlókł się jeszcze tak wolno. Wymięty jak szmata wróciłem do domu. Marynia w lot chwyta moje nastroje i o nic nie pytała. Tylko szybko podała kolację. Udało jej się zdobyć podroby. Z tych podrobów ugotowała gulasz na wzór węgierski. Zacząłem jeść. Niby smaczne, pikantne, a śmierdzi. Wściekłem się. Tym bardziej że Franek kupił na chamowie pół świniaka i ma z tego żarcie palce lizać! Przedwojenne wyroby, tak mówił. Miał nielichą wałówkę w biurze. Kiełbasa, kaszanka. Oczywiście nikogo nie poczęstował. Ten gulasz może nawet tak bardzo nie cuchnął. Ale w dzisiejszym stanie ducha to mi wystarczyło. Odstawiłem talerz. Z hałasem, owszem. Marynia patrzy na mnie wystraszona. Opanowałem się ostatkiem sił.

– Nie mam apetytu – wydusiłem z siebie te słowa i zapaliłem papierosa. Palę caro. Były niezłe na początku. Teraz są okropne. Gorzkie, drapią w gardle, sieczka, nie tytoń. Wszystko tak zamienia się w świństwo, ohydę. U nas weryfikację przeprowadzała egzekutywa. Oni nawet dosyć porządni i postarali się rzecz całą po ludzku zrobić. Po prostu sami z siebie każdemu wpisali: „Postawa społeczno-polityczna nie budzi zastrzeżeń”. Bardzo przyzwoicie. Każdy mógł na to przystać. Nikt nie czuł się pohańbiony czy do czegoś zmuszony i bardzo gładko ta weryfikacja leciała. Okazało się jednak, że wszędzie są szuje, paskudy, no brak mi słów! Stawaliśmy przed tą inkwizycją, czytali nam opinię i każdy z nas odchodził zadowolony. Tylko Herczak aż się zachłysnął z oburzenia:

– Postawa społeczno-polityczna bez zastrzeżeń! – zawołał. – To ja, ideowy członek partii, syn robotnika, który walczył z uciskiem sanacji, ojciec dwóch obywateli sprawujących odpowiedzialne zadania na froncie politycznym i ekonomicznym…

Takie ścierwo! Jeden syn jest kadrowcem w PBP 1. Drugi kierowcą w Animexie, wozi dyrektora. I jeszcze wyliczał swoje zasługi. Pomyśleć: żaden fachowiec, jego projekty ciągle trzeba poprawiać, przy tym leń, ile to razy był na zwolnieniu lekarskim…

Egzekutywa zbaraniała. Na taki numer nie byli przygotowani. Targ w targ, zmienili mu opinię. Wydali panegiryk na cześć ideowego komunisty. Z podkreśleniem, że wykazuje szczególne zrozumienie i należytą aktywność w trudnych warunkach stanu wojennego. Moim zdaniem to jest zakamuflowany ubowiec, który odsłonił się wreszcie. Nasz komisarz wojenny, porządny raczej człowiek, młody major, oświadczył poufnie dyrektorowi, że bezpieka bardzo się rozpanoszyła, nawet władzom wojskowym trudno wziąć na smycz tę sforę, nie mówiąc już, żeby te drapieżne kły zneutralizować kagańcem. Bo ja wiem? Może jedni na drugich co najgorsze zwalają…

Chociaż herbata była wyśmienita. Mocna, aromatyczna. Marynia jeszcze przed wojną kupiła większy zapas assamu i madrasu. Ona zawsze skrzętnie różne produkty chomikowała. Jednak miała rację. Z ulicy już od dłuższego czasu dochodził ryk silnika. Ten bydlak z parteru znów coś majstruje przy swoim polonezie. Nie liczy się z nikim i na cały regulator puszcza silnik. Już chciałem wychylić się z okna i powiedzieć mu coś obelżywego.

– Daj spokój – powiedziała Marynia.

Sam przestał za chwilę. Też jakiś mętny typ. Nie wiadomo, czym się zajmuje. Wiecznie uśmiechnięty. Jakby jeszcze bardziej poweselał w tym stanie wojennym.

Włączyłem telewizor na dziennik. Tak machinalnie wcisnąłem guzik i dopiero się zaczęło! Ta brednia, kłamstwo. Szczególnie stężoną strugą dziś pociekło. Gęby spikerów uroczyste, namaszczone. Słowa pieszczą, z niezwykłą atencją różne kalumnie, obelgi i groźby wypowiadają. I jacy brzydcy! Wstrętne, robaczywe gęby! O, migawka filmowa, nazywają to reportażem z życia. Jacyś kolaboranci mówią w imieniu załogi fabryki pras. Chwalą wszystko, produkcja wzrasta, ludzie odetchnęli, nareszcie spokój i porządek. Znam tę fabrykę pras, współpracujemy z nimi od dawna. 13 grudnia mocno ich spacyfikowali, potem jeszcze przez dwa tygodnie nocami z domów wywlekali ludzi. Ale oni ciągle protestują. Na pięć, dziesięć minut przerywają pracę, nagle w halach głucha cisza, maszyny stoją. Od razu ta sfora wojenna rozbiega się po halach, węszą, prowodyrów chcą wyłowić. A oni nic, milczą. Każdy ma wytłumaczenie, coś mu się zacięło, to musiał naoliwić, przykręcić, poluzować… Czyli dwie rzeczywistości. Rzeczywistość telewizyjna i życie. Jak to można znieść? Prosto z życia zasiadam przed telewizorem i inny świat przed oczyma się rozpościera. Następnie jakiś tłusty łysoń, oszust upozorowany na Mędrca, zaczął uzasadniać wyższą konieczność stanu wojennego. Profesor, filozof, tak go przedstawili. Krew mi uderzyła do głowy. Szum, ucisk w skroniach.

– Ty łobuzie! – nie wytrzymałem tej eskalacji. – Jak możesz tak tą japą kłapać! Żeby ci język kołkiem stanął!

– Też! Masz do kogo mówić… Przecież to śmieć – tak powiedziała Marynia. – Nie bądź śmieszny!

Miała rację. Przecież w ten sposób ulegam tej propagandzie.

O to im idzie. Wstałem. Chciałem wyłączyć to kloacze pudło. Ale Aśka zaprotestowała. Potem mają dać jakiś film. Nauczyła się wysiadywać przed telewizorem. Ma dwanaście lat i już zatruwa się tym smrodem. Pal licho! Niech Marynia martwi się o swoją ukochaną córeczkę. Wychowa ją na telewizyjną idiotkę z sieczką we łbie.

A, róbcie, co chcecie! Wyszedłem się przejść. Park blisko. Stare miasto. Ochłonę trochę, wywietrzę się z tych całodziennych miazmatów. Ładny, ciepły wieczór. Już wiosna. Zawsze to lepiej dla oka. Zamazali na murze ten wczorajszy napis. Zima wasza, wiosna nasza! Ale głupio zamazali. Słabo pociągnęli farbą i właściwie dalej jest to widoczne. Nic nie umieją zrobić. Partaczą. Ludzie sobie spacerują. Dużo młodzieży. Obejmują się, szepczą czułe słówka. Niedługo Aśka zacznie chodzić na randki z chłopakami. Może już chodzi? Mniej patroli. Tu przy skrzyżowaniu był posterunek, sprawdzali ludzi, samochody. Teraz zlikwidowany. Tam pod arkadami też warowali. Nie ma ich. Już od kilku dni rozluźnili ten gorset stanu wojennego. Również nie jeżdżą ulicami. Te skoty, budy i gaziki na sygnale. Taka kolumna regularnie wieczorem przejeżdżała naszą ulicą. W innych miejscach miasta ta samo. Pokaz siły. To był nacisk psychologiczny. Jesteśmy. Czuwamy. Wszędzie. Tu w parku, pamiętam, jeszcze tydzień temu, szedłem sobie zamyślony i oni jak spod ziemi wyrośli. Trzech. Dokumenty. Długo sprawdzali. Patrzyli na mnie badawczo. A przecież była dopiero dziewiąta wieczór. Teraz przestali. W pracy jeden technik opowiadał, że wracał po godzinie policyjnej do domu, kawał drogi, pieszo, ani razu nie natknął się na patrol. Tak, poluzowali trochę. Jednak nic to nie znaczy. Przyczaili się po prostu. Czuwają z ukrycia. Zawsze mogą zza krzaków wyskoczyć. W każdej chwili z tej czy z tamtej bramy wyjdą. Siedzą gdzieś po kątach. Czuwają, broń oliwią, te krótkofalówki bez przerwy nadają. Gotowi!

W parku trawa ładnie się zazieleniła. Dywan taki. Ci młodzi na ławkach sobie siedzą. Migdalą się, jak to się mówi. Co to za młodość! Człowiek ma takie krótkie życie, tyle chorób czai się zewsząd i jeszcze ten ustrój, psia krew! Ten, co ma szwagra w bezpiece, mówił, że przed pierwszym maja będzie ostry reżym. Ściągają ZOMO, wszystkie hotele będą przez nich zajęte. Boją się, żeby tak zwane Święto Pracy nie wymknęło im się z łap. Żeby prawda nie przemówiła. Wyobraziłem sobie, jak z tyłu zachodzę patrolującego zomowca i dotykam go lekko w ramię: – Hallo! – Odwraca się nerwowo. Patrzę: a zomowiec ten ma gębę Herczaka łobuza. I ja go cap za przyrodzenie! Tak z całej siły. Pada jak ścięty. Biorę to wypasione cielsko pod obcasy.

Z trudem wyzwoliłem się z tego sadystycznego czadu. Przyśpieszyłem kroku. Biegłem wprost tymi parkowymi alejkami. Czy to marszobieg? Ciemno już. Za każdym krzakiem wyobrażałem sobie zomowca. Każdy mocniejszy stukot butów kojarzył się z patrolem. Cywile też podejrzanie wyglądali. To nie mania prześladowcza. Taki poczciwy z pozoru cywil może okazać się tajnym funkcjonariuszem. Ja tym łobuzom nic a nic nie wierzę! Zwolniłem kroku. Przecież to spacer do cholery!

Fragmenty Raportu o stanie wojennym według książki Macieja Woźniaka Podróż przez rzeczywistość. O twórczości Marka Nowakowskiego (Kraków 2018).

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Marek Nowakowski, „Raport o stanie wojennym”. Fragmenty, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2022, nr 153

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...