02.06.2022

Nowy Napis Co Tydzień #154 / Za późno…

Podróżny zszedł po hotelowych schodach. W nocy, zmęczony podróżą, nie zauważył taniego blichtru, z jakim urządzono hotelik „Pod Różami” i teraz dziwił się temu, co wydobyło z półmroku światło dnia.

Pozłota na żyrandolu łuszczyła się niczym skóra na wężu, ukazując przeżarty przez rdzę, lichej jakości metal. Zaś intarsjowana powierzchnia drzwi, która tak bardzo zachwyciła Maksa, nie była niczym wyjątkowym – odrapana, brudna i źle polakierowana sprawiała wrażenie wciśniętej na siłę między masywne, szare od kurzu framugi z ciemnego drewna. Pokrywająca podłogę klepka skrzypiała przy każdym nastąpnięciu i była poplamiona.

Jedynie portierka Jaroszowa zmieniła się w świetle dziennym na lepsze – umyta, z uczesanymi na gładko włosami w kolorze szarego blondu, w tej samej złocistej, opinającej obfite kształty sukience wyglądała niemal kwitnąco. Przywitawszy Maksa donośnym: „Witam serdecznie!”, wprawnym gestem ujęła wytarty na rogach zeszyt. Nie spieszyła się jednak z jego otwarciem.

– Niech pan mi powie – zaczęła po chwili wahania – wy się z Gutą od dawna znacie?

– Od dość dawna – przytaknął, nieufnie spoglądając na złożone nieruchomo na kajecie ręce kobiety.

Jaroszowa uśmiechnęła się.

– To pozwól pan na chwilę za mną.

Maks, czując, że krew odpływa mu z twarzy, usłuchał przynaglającego skinienia dzierżącej zeszyt dłoni i poszedł za portierką. Usiedli w jakiejś zakurzonej niszy.

– Pan żeś był jej sąsiadem na Siennej ulicy, prawda?

Pianista drgnął, tknięty najgorszym przeczuciem, że coś się z Gutą stało, gdy spał. Ledwo zdobył się na lekkie, potakujące skinienie głową.

– Jakże to się pięknie składa! – Zażywna kobieta klasnęła w dłonie, wyraźnie ucieszona. – Przeczuwałam, że w końcu pana spotkam.

Maks spojrzał na nią zdumiony. Mimo natężenia wszystkich sił umysłu, nie mógł domyśleć się, o co chodzi.

– Ja chciałam z panem szczerze porozmawiać o niej… – Jaroszowa zwiesiła głowę, głos się jej załamał. – Sam pan widzisz, jak zarabia na życie. Próbowałam przemówić do rozumu, ach, ileż to razy było! A ona nie słucha, mówi, że na służbę do nikogo więcej nie pójdzie… Bo wisz pan, że ona jakoś pół roku temu miejsce u państwa Strojackich na Jerozolimskich miała, ale wyleli, jak się okazało, że ją ichny paniczyk nie tylko w rączkę całował. No i z tego całowania cosik wynikło, tyle, że ona to tego… wyleczyła u jakiejś starowinki nad Wisłą i na ulicę poszła. Myślałam, poszlaja się i wróci… Bo trza panu wiedzieć, że ona u mnie tu pomieszkuje, jak ją stryjenka w pijanem widzie bije za byle co… No to szlaja się moja Guta dzień, dwa – patrzę, co raz, to chłop inny. Pojęłam, że ona z nimi odpłatnie miłość uskutecznia. Mówię: „Weź się, dziecinko ty moja chrzestna, w garść i pójdź do jakiej uczciwej roboty”. Ona na to, że nie, bo już książeczkie założyła i fachowe kwalifikacje posiada. No to ja jej mówię, że jak trza, to miejsca mam dosyć, mogę za dwa złote na kilka godzin pokoik dać. Wisz pan, żeby się nie przeziębiła czasem. Myślałam: pochodzi, zobaczy, jak trudny chleb i weźmie się do uczciwego zarobku. Chodzi ona tydzień, dwa, miesiąc wreszcie i nic! Tylko co raz, to nowy chłop… Co jakiś czas ja biorę ją na stronę i przedkładam, że tak to ona daleko nie zajdzie, zaharuje się na śmierć i tyle z niej pożytku, co z tego ślepego psa. A ona do mnie z publicznem wyrazem wyskakuje, żebym się raz na zawsze odczepiła… Ja już, panie szanowny, siły nie mam, to może pan coś na tę jejną chorobę zrobisz. Przemów jej pan do rozsądku, ja bardzo proszę! – Jaroszowa załamała ręce, kilka łez stoczyło się po otłuszczonej twarzy.

Maks milczał przez dłuższą chwilę. Dopiero teraz, w świetle wpadającego przez niewielkie okienko popołudniowego słońca zrozumiał, czym tak naprawdę stała się dziewczyna, o której myślał przez ostatnie lata, dusząc się w gęstwinie paryskich ulic. W nocy, otępiony zmęczeniem, nie skojarzył faktów, które za dnia aż biły po oczach. Zły na siebie za nieuwagę i to, że nie zatrzymał Guty, kiedy wychodziła, zwlekał z odpowiedzią tak długo, aż Jaroszowa nie pomachała mu zeszytem przed oczyma.

– Dobrze się pan czujesz?

– Tak… – Otrząsnął się z odrętwienia, spojrzał na grubą portierkę. – Wie pani, ja wczoraj tak nieprzytomny byłem, że mnie się zdało zwyczajną rzeczą spotkać ją na ulicy tak wcześnie. A teraz… Aż mi się w głowie kręci, jak sobie to wszystko poukładałem. – Przyłożył dłoń do rozpalonego czoła. – Gdzie ją znajdę?

– Nie zrywaj się pan tak, na miłość boską! Cholera wie, gdzie ją nosi…

Pianista strzepnął palcami, zaczął chodzić po klitce.

– Zaraz, ona mówiła coś o sklepie… Że ma tam stryjence pomóc.

– Sklep? Aaaa, wiem już! Pójdziesz pan Chmielną aż do skrzyżowania z Sosnową ulicą. Tam sklep będzie, taki mały, z brudnym szyldem. Nitkami handlują… Oj, cienko przędą, cienko! W zeszłem tygodniu to nic nie zarobili i jakby stryjenka od Guty trzech złoty nie dostała, to by z głodu pomarli. A wisz pan, że ona wszystkie niemal pieniądze to tej zołzie oddaje? Skaranie boskie!

Maks już nie słuchał gadania kobiety, szukając portfela. Znalazłszy go w wewnętrznej kieszeni marynarki, wydobył pięciozłotową monetę i położył na poręczy fotela.

– Dziękuję pani. Do widzenia… Ach, i proszę zatrzymać pokój do jutra, wrócę jeszcze.

Jaroszowa rzuciła się do drzwi, otwierając je na oścież.

– Niech Bóg pana błogosławi. I niech pan Gucie cokolwiek do głowy włoży, bo ja już…

Dalszy ciąg zdania zgubił się w późno popołudniowym tłoku. Pianista szedł przed siebie, odczuwając niemałą ulgę, że zdołał zbiec ze szponów rozgadanej portierki. Teraz liczyły się tylko dwie rzeczy: znalezienie Guty i całkowicie szczera rozmowa w cztery oczy. Byleby tylko nerwy nie poniosły…

Sklep na rogu Chmielnej i Sosnowej znalazł z niemałym trudem, gdyż szyld był niemal niewidoczny na tle odrapanego tynku. Lepiące się od brudu drzwi z zardzewiałą klamką skrzypnęły przeraźliwie, gdy Maks wszedł do pomieszczenia – tonące w półmroku, od podłogi po sufit zapełnione półkami, przywodziło na myśl wnętrze dawno zapomnianej fabryki włókienniczej. Za zarzuconą pustymi szpulami ladą nie było nikogo.

– Dzień dobry! – powiedział głośno.

Odpowiedziało mu ciche chrobotanie na jednej z półek, sekundę później olbrzymi szczur zeskoczył na podłogę i zniknął w małych, uchylonych drzwiach z tyłu sklepu. Maks podążył za zwierzęciem – pchnął drzwiczki i znalazł się na zagraconym podwórku, na które wychodziło jeszcze kilkoro drzwi z pobliskich nor. Pośrodku podwórza wisiał obwieszony praniem sznur, zaś powietrze ciężkie było od zapachu mydlin. Pianista dostrzegł ruch za jednym z prześcieradeł, prześwitująca przez sprany do cna materiał postać wydała się znajoma.

– Guta? – zaryzykował półgłosem.

Sylwetka poruszyła się gwałtownie, przez co jej górna cześć uwięzła w zwojach powiewającej na wietrze bielizny. Drobne ręce machały przez chwilę, bezradnie próbując znaleźć wyjście z pułapki. W końcu, kiedy to się udało, oczom Maksa ukazała się Guta we własnej osobie – ubrana w brązową, przewiązaną w pasie fartuchem sukienkę i rozdeptane pantofle, wyglądała niezwykle niewinnie i dziewczęco. Gdy jednak podeszła bliżej, zauważył ciemne kręgi pod oczami i niezdrowy blask wycieńczenia w błękitnych tęczówkach.

– Masz chwilę? Chciałbym zamienić kilka słów.

Nastroszyła się.

– O czym? Mam furę roboty. – Wytarła ręce o fartuch niecierpliwym, gwałtownym gestem.

– Guta, rozmawiałem z…

– Słuchaj, a ty nie miałeś szukać zajęcia? – wpadła mu w słowo, nie patrząc w oczy.

– Rozmawiałem z panią Jaroszową. Mówiła mi, że…

Cofnęła się, coraz bardziej nieufna i wroga. Plama światła padła na jej twarz – coś jakby blizna zarysowało się na prawym policzku. Maks wyciągnął dłoń w kierunku szramy, niepewny, czy wzrok go nie myli.

– Co tu masz?

– Ręce przy sobie!

Zastygł w pół ruchu, przerażony. Coraz mniej ją poznawał: zdziczała przez te dwa lata rozłąki, zmieniła się nie do poznania.

– Nie krzycz tak… – Zmrużył oczy, przyglądając się ciemnej prędze na policzku. – Kto ci to zrobił?

– Ktoś, kogo już nigdy więcej nie zobaczę… Jeśli przyszedłeś tu prawić mi kazania, to nie trać czasu. I tak nie posłucham.

– Guta, nie chcę ci prawić kazań, tylko pomóc.

Szarą twarz dziewczyny wykrzywił skurcz, oczy rozbłysły.

– Pomóc?! – prychnęła ze złością, ściągając ze sznurka prześcieradło. – To w takim razie zaproś mnie na śniadanie.

Maks uśmiechnął się, spojrzał na zegarek – dochodziła czwarta. Od strony ulicy dobiegł stłumiony przez ściany kamienic dzwonek tramwaju, rozległy się przyspieszone kroki kilku przechodniów.

– Z tym śniadaniem to żartujesz, prawda?

Potrząsnęła głową – dawno nieczesane, splecione w luźny warkocz włosy rozsypały się, kilka loków opadło na twarz, zasłaniając szramę.

– To jak, zaprosisz mnie, czy mam sobie kogoś poszukać? – rzuciła przez ramię, kierując się w stronę stojącego pod ścianą wiklinowego kosza.

Pianista milczał przez chwilę, patrząc, jak Guta układa pranie. Drobne, wystające z koszyka witki kłuły ją po rękach, ale nie zwracała na to uwagi. Z trudem dźwignęła ładunek z ziemi, oparła go o biodro, przytrzymując z całej siły – knykcie obu dłoni zbielały z wysiłku, zdawało się, że za chwilę kosz runie na brudny bruk podwórka.

– Pozwól, że ci pomogę – zaproponował Maks, podchodząc bliżej. Poczuł bijący od dziewczyny kwaśny zapach potu i taniego mydła.

– Nie trzeba. Dwa lata sobie radziłam bez ciebie, to i teraz dam radę – fuknęła, i posapując, poczłapała w kierunku sklepu. Pranie postawiła w kącie zaplecza, tuż obok stosu pustych, połamanych szpul. – Rozumiem, że ce que…? – Prędkim gestem ściągnęła fartuch i powiesiła na wystających ze ściany, zardzewiałym gwoździu.

Maks popatrzył na nią osłupiały. Przeglądała się w lustrze, wprawnymi ruchami układając włosy drewnianym grzebieniem z kilkoma wyłamanymi ząbkami; z każdym gestem fryzura coraz bardziej uwydatniała harmonijny owal bladoszarego, zmęczonego oblicza. Guta upięła niski kok, pozostawiając kilka loków przy skroniach. Jakże inna wydała się teraz jej twarz: oczy zyskały blask, czoło zdało się wyższe, a szyja – smuklejsza; nawet szara sukienka miała w sobie coś bezsprzecznie uroczego.

– No, jakże to było? Przypomnij mi. Ce que… – Guta odwróciła się od lustra, strzepnąwszy palcami. – Pamiętasz?

Pianista potarł skroń w zamyśleniu. Strzępki francuskich sentencji plątały się między myślami niczym ryby w sieci – żadna z nich nie była jednak odpowiednia.

Ce que… Jakże to było… Coś na ef… O kobiecie… No, Maks?

Uśmiechnął się, przymknął oczy.

– Poczekaj… Na ef? Ce que femmeByło coś dalej… – Przygryzł paznokieć, udając, że nadal nie pamięta.

Guta powtarzała przez chwilę zdanie, szukając brakującej części. Drobne, spracowane dłonie zacisnęły się mocno wokół grzebienia; blizna na policzku odbiła się wyraźniej na tle zarumienionych policzków. Maks z trudem opanował pragnienie ponownego zapytania o jej przyczynę.

– Ach, wiem już, wiem! – zawołała, odkładając grzebyk na wąską półkę pod lustrem. Błękitne oczy błyszczały radośnie. – Ce que femme veut, Dieu le veut!

– Piękne! Ale po cóż ci to było?

Guta, jakby nie słysząc pytania, okręciła się parokrotnie wokół własnej osi – klosz sukienki pofrunął do góry, odsłaniając obciągnięte cienkimi pończochami całkiem kształtne uda. Pianista pomyślał, że musi być jej bardzo zimno w taką pogodę i postanowił przy najbliższej okazji sprawić dziewczynie odpowiedni prezent.

– Po co? Po co? – zapiała, zabawnie przestępując z nogi na nogę. – Chciałam sprawdzić, czy jeszcze cokolwiek pamiętam. A ty powinieneś się teraz wstydzić, że nie podpowiedziałeś mi od razu!

Maks uśmiechnął się, rzucając jej na niby zawstydzone spojrzenie. Dawno zapomniane uczucie budziło się powoli, powodując w głowie przyjemny zamęt niczym dobre wino, którego smak przypomina pijącemu wiele rozkosznych chwil. Guta zachichotała.

– Dokąd mnie zabierzesz? – spytała.

– A czy ma to jakiekolwiek znaczenie?

– Nie wiem, czy mam się przebierać w jakieś ludzkie ciuchy, czy mogę tak… – Wskazała na spraną, lecz całkiem przyzwoitą sukienkę i zdeptane pantofle.

– Rób jak uważasz. Poczekam na zewnątrz – powiedział, chwytając za klamkę.

Przeszedłszy przez zagracony sklep, znalazł się na ulicy. Wiał zimny, przejmujący do kości wiatr, ulica pustoszała. Maks ukradkiem wyjął z kieszeni portfel i przeliczył pieniądze – po odliczeniu kwoty na nocleg u Jaroszowej wystarczy na niezły obiad w Obywatelskiej i kilkukrotny przejazd tramwajem.

„Muszę koniecznie poszukać roboty” – pomyślał, chowając pugilares.

Guta nie dała na siebie długo czekać. Wyszła ubrana w rozkloszowaną, jasnoniebieską sukienkę przed kolano, żółte pantofle z tandetną sprzączką i przerzucony przez ramię szary płaszcz. Kapelusz z szerokim rondem trzymała w ręku, wymachując nim energicznie.

– Nie widzisz, jak wieje? Natychmiast nałóż płaszcz! – Maks pogroził żartobliwie palcem.

Chciał podać jej płaszcz, ale cofnęła się. Na ulicy, skąpana w powoli gasnącym świetle dnia, była zupełnie inna niż chwilę temu na zapleczu – wstydliwa i smutna, jakby przygaszona i, mimo makijażu, jeszcze bardziej zmęczona. Może onieśmielał ją topniejący tłum, w którym mogła spotkać któregoś z klientów.

– Sama się ubiorę. – Wsunęła kapelusz między nogi, nałożyła płaszcz, po czym wcisnęła nakrycie głowy niemal na oczy. – To co, idziemy?

W opadającym na czoło rondzie i byle jak ułożonej na ramionach jesionce wyglądała tak pociesznie, że Maks z trudem powstrzymał się od śmiechu. Ostatkiem sił hamując wesołość, poprawił Gucie przekrzywiony kołnierz.

– Dziękuję – powiedziała oschle.

– Cała przyjemność po mojej stronie – ukłonił się z powagą, choć jego oczy śmiały się. Jakaś dawno słyszana melodia zagrała w myślach: słyszał wyraźnie energiczny rytm fokstrota. Ruszyli w kierunku przystanku tramwajowego na Złotej. Jakaś staruszka bezceremonialnie przepchnęła się przez tłum oczekujących i zniknęła w czeluściach wagonu, którego zamykające się drzwi mało nie przyszczypnęły brzegu jej fałdowanej, czarnej spódnicy. Rozbrzmiewająca w głowie Maksa muzyka przybrała na sile, pojawiły się słowa.

– Co tam mruczysz pod nosem? – spytała Guta.

– Nie znasz tego? – Zanucił kilka taktów wyraźniej, a gdy nie rozumiała nadal, pochylił się i zaczął cicho śpiewać. Gdy doszedł do: „Co za szyk, jaki wdzięk; spojrzeć, aż bierze lęk, na ten majestat i ten gest”, Guta kazała mu przestać.

– Nie widzisz, że patrzą się na nas jak na parę wariatów?

Rozejrzał się, niby nie rozumiejąc, o co chodzi. Uwożący obcesową staruszkę tramwaj znikał właśnie za zakrętem w Marszałkowską; pianista odprowadził go wzrokiem, po czym spojrzał na Gutę. Szła tak blisko, że odruchowo wziął ją pod rękę. Oparła się, choć nadgarstek trzymała sztywno, jakby lada chwila miała uciec.

– Czyżby nie podobał ci się mój głos? Fałszuję? – pytał, mrugając półprzytomnie.

– Nie, nie… Całkiem znośnie śpiewasz, tylko… – Przystanęła na chwilę, by poprawić włosy. – Ja się wstydzę.

– Wstydzisz się? – prychnął. – Czego niby?

– Siebie. Spójrz na mnie! – Odsunęła się od niego, wskazała na lichy płaszcz i znoszone pantofle. – Nie pasuję do ciebie, a już na pewno nie pasuję na kogoś, kogo mógłbyś po prostu zaprosić do kawiarni. Na pierwszy rzut oka widać, z czego żyję…

Machnął ręką.

– Przestań. Chyba nie podejrzewasz mnie o to, że cię spoję i wykorzystam. Uwierz, nie to mi w głowie! Chcę cię po prostu nakarmić, żebyś nieco mniej przypominała zjawę.

– Wiem, wiem. – Opuściła głowę zawstydzona jeszcze bardziej. – Tobie ufam, ale ludzie…

Nadjechał tramwaj. Maks gestem kazał Gucie zająć siedzenie, i kupiwszy dwa bilety, stanął obok. Wagon kołysał się i szumiał, co jakiś czas przystając. Pianista patrzył przez chwilę na widok za oknem: zaczął padać deszcz i migotliwe smugi wody zrosiły wibrujące szyby.

– Ludzie? Cóż cię oni obchodzą? Czy musisz się im spowiadać z tego, z kim i po co idziesz? – szepnął do ucha Guty. – Nie martw się o nich. I tak wszyscy kiedyś umrą.

Uśmiechnęła się, choć oczy miała pełne łez. Wytarła je wierzchem dłoni, widząc, że ściąga na siebie ciekawskie spojrzenia kilku siedzących naprzeciwko dewotek.

– Masz fenomenalne metody pocieszania – powiedziała.

– Cała przyjemność po mojej stronie, dla pięknych kobiet mam zawsze czas – zanucił, gdy wysiadali z tramwaju.

– Przestań, proszę! – Zaśmiała się, wyraźnie weselsza. Gdy mimo to mruczał nadal, trzepnęła go lekko w ramię, co wywołało kolejną falę śmiechu.

Do Obywatelskiej weszli, chichocząc jak para zakochanych, którym wszystko wydaje się sto razy śmieszniejsze właśnie przez to, że są zakochani. Kilku gości obrzuciło ich roztargnionymi spojrzeniami, w których widniała pogarda dla młodości, zabawy i radości innej niż ta, którą daje skreślenie nazwiska kolejnego wierzyciela z listy. Kelner, szpakowaty, nieco przygarbiony mężczyzna o dużym niczym kartofel nosie, wskazał nowoprzybyłym stolik w głębi sali. Podawszy karty, odszedł pospiesznie, żeby – broń Boże! – nie zarazić się wesołością.

– Maks, na pewno chcesz zjeść tutaj? – spytała po chwili Guta, blednąc.

– Tak, a co?

– Tu jest bardzo… – zniżyła głos do szeptu – bardzo drogo. Masz tyle?

Uśmiechnął się, położył rękę na sercu.

– Uwierz mi, gdybym nie miał pieniędzy, to bym cię zabrał do „Wesołego Oka” na Pradze. Wybieraj i nie patrz na ceny.

– A co z… Musisz przecież gdzieś mieszkać.

Potrząsnął głową rozbawiony jej troskliwością.

– Zapłaciłem Jaroszowej za jeszcze jedną noc. Zresztą, mam przecież ciotkę w Warszawie. Wybiorę się do niej w tych dniach. – Spojrzał na zegarek: dochodziła piąta. – Może nawet dzisiaj.

Kelner stanął nad stolikiem cicho jak duch. Spojrzał pytająco na Maksa, który wciąż trzymał w ręku rozłożone menu.

– Czy wybrali już państwo? – zapytał z naciskiem.

Pianista zerknął na Gutę – kiwnęła głową.

– Tak. Dla pani… – Maks przymrużył oczy, nie mogąc dojrzeć nazwy potrawy – flaki po warszawsku, a ja poproszę sztukę mięs.

– Doskonale rozumiem. A czy do flaczków coś podać?

– Nie, dzię…

Pianista dyskretnie kopnął towarzyszkę pod stołem. Nie chciał, by wyszła stąd głodna ze względu na troskę o jego portfel.

– Pozwoli pan, że się zastanowimy – powiedział, podczas gdy dziewczyna rozcierała obolałe miejsce, pochylając się tak, że jej średnich rozmiarów dekolt był doskonale widoczny dla siedzącego naprzeciw mężczyzny. Maks niespiesznie odwrócił wzrok od powabnego widoku i ponownie przywołał odchodzącego kelnera. – Wie pan co? Proszę podać jeszcze jedną sztukę mięs dla pani i dwie kawy.

– Pan życzy obie porcje z ziemniakami?… To doskonały wybór! A kawy, jak rozumiem, później? Zabielone? Naturalnie! Gdyby państwo życzyli sobie coś jeszcze, to jestem na pierwsze skinienie – terkotał kelner, zabierając karty.

– Jak mogłeś? – syknęła Guta, gdy czarny frak garsona mignął przy drzwiach kuchni.

Pianista uśmiechnął się i pomyślał, że złość wcale nie szkodzi piękności.

– Nie chcę, byś była głodna.

– Najadłabym się samymi flakami – burknęła.

– To ci policzę za śniadanie. Obiad też musisz zjeść.

Wydęła pociągnięte karminową pomadką wargi. Jej nierówno wyszczypane brwi ściągnęły się, w oczach mignęło niezadowolenie – wyglądała jak mała dziewczynka, która nie chce wziąć lekarstwa. Gdy podano zupę, spojrzała na talerz z nienawiścią.

– A po co kawa? I to z mlekiem? – Wzięła do ręki łyżkę, przemieszała gęsty, smakowicie pachnący płyn, ale nie spróbowała.

– Liczmy to za deser… Nie dąsaj się, tylko jedz. Wystygnie ci.

Guta chwilę pomedytowała nad zupą, po czym ostrożnie uniosła łyżkę do ust. Jedząc, unikała patrzenia na Maksa, udając śmiertelnie obrażoną. Dopiero przy kawie spojrzała mu prosto w oczy: gniew minął, zastąpiło go zdziwienie i jakaś dziwnie poddańcza iskra.

– Dlaczego jesteś taki dobry dla mnie? Przecież nie musisz.

Uśmiechnął się, pociągnął kilka łyków. Złote światło zachodzącego słońca padło na pokrywający podłogę miękki dywan w tureckie wzory: biało czarne wykończenie aż do złudzenia przypominało klawiaturę fortepianu. Maks pomyślał o tym, że wypadałoby przed dziesiątą wstąpić do ciotki i zapytać, czy nie zna kogoś, komu potrzebny by był fachowiec od strojenia. Gdyby mógł, wprosiłby się do kilku posiadających instrumenty znajomych, co pozwoliłoby na uzyskanie skromnego funduszu na następne dni, ale bez sprzętu nie miał na to szans: musiał od razu chodzić po składach i fabrykach.

Patrząc, jak kelner zabiera brudne filiżanki, próbował oszacować wartość rachunku. Wyszło około dwunastu złotych – przy dobrych wiatrach pozostałych pieniędzy wystarczyłoby do końca przyszłego tygodnia, musiałby tylko mocno ograniczyć przejazdy tramwajem i przejść na palenie tańszych papierosów. Albo w ogóle nie palić aż do znalezienia pracy. Perspektywa przeżycia siedmiu, może nawet i dwunastu – licząc ewentualne trudności – dni bez przyjemnego smaku tytoniu w ustach przerażała, lecz z każdą chwilą stawała się coraz bardziej oczywista. Było jednak za późno na oszczędności.

– Czy podać rachunek? – Przymilny głos kelnera wyrwał Maksa z zamyślenia.

– Tak, proszę… Czy mają tu państwo telefon?

– Naturalnie. – Garson ukłonił się, wskazał niewielki parawan na końcu sali. – Tuż za toaletami, proszę pana.

– Dziękuję. Proszę zostawić rachunek na stole.

Kelner cmoknął z niezadowoleniem, jego kruczoczarna brew powędrowała do góry, nadając pociągłej twarzy drapieżny wyraz.

– Bardzo mi przykro, ale nasz maître odpowiada własną kieszenią za nieuregulowane rachunki klientów.

– Rozumiem. To w takim razie proszę się postarać o szybkie przygotowanie rachunku.

– Zajmie mi to sekundę, proszę pana. – Garson odszedł szybkim krokiem, niosąc tacę z powagą godną samego właściciela lokalu.

– Do kogo chcesz telefonować? – spytała Guta.

– Do ciotki. Muszę przecież zapowiedzieć, że wpadnę. A nuż przyjmuje kochanka i nie zechce mnie widzieć? – Mrugnął z uśmiechem.

Zaśmiała się krótko, serdecznie. Kelner przyniósł rachunek, położył go przed Maksem i czekał, aż ten wyliczy odpowiednią sumę. Podziękowawszy skinieniem głowy, odszedł.

– Pozwolisz, że zatelefonuję. – Pianista wstał, Guta podniosła się również.

– Poczekam na ulicy – powiedziała.

– Nie ucieknij mi tylko.

– O to się nie bój.

Maks odprowadził ją do drzwi, po czym poszedł do telefonu – czarne pudełko z leżącą na srebrnych widełkach słuchawką połyskiwało w półmroku korytarza. Zza ściany dobiegał cichy szmer, podobny do szumu górskiego strumyka. Pianista wykręcił numer, przyłożył słuchawkę do ucha. Ściskał ją mocno, z każdym sygnałem modląc się, by ciotka odebrała.

– Halo? – Usłyszał w końcu jej lekko zachrypnięty głos.

– Dzień dobry cioci. To ja, Maks.

– Maks?! Ach, przypomniałeś sobie o mnie wreszcie, ty mały draniu. Jak ci jest w tym Paryżu? Nadal wybierasz się do Luwru, czy byłeś już?

– Byłem, ciociu, byłem. Teraz natomiast jestem w Warszawie i chciałbym ciocię zobaczyć. Czy mógłbym dziś– zerknął na zegarek – za kwadrans siódma?

– Czekaj, nie słyszę cię. Gdzie jesteś?

– W Warszawie! – powiedział głośniej. Wychodzący z toalety jegomość w ciemnym garniturze spojrzał na niego z pogardą i zniknął w głębi sali.

– W Warszawie? – powtórzyła ciotka. – Świetnie. Wpadnij któregoś dnia.

Maks chrząknął, zakrył słuchawkę dłonią tak, aby głos nie rozchodził się po korytarzu.

– No właśnie chciałbym do cioci wstąpić dziś, kwadrans po siódmej.

– Świetnie! Przygotuję herbatę. Ach, i będę miała do ciebie prośbę. Ale szczegóły przedstawię jak się spotkamy.

– Bardzo cioci dziękuję. Do widzenia!

– Bądź zdrów. I do zobaczenia.

Odłożywszy słuchawkę na widełki, pianista wyszedł. Szatniarz podał mu płaszcz i kapelusz.

– Ta pani – wskazał na stojącą w bramie Gutę – chyba czeka na pana.

– Wiem, dziękuję. Do widzenia.

– Moje uszanowanie! Miłego wieczoru! – Garderobiany ukłonił się nisko.

Maks wybiegł na ulicę. Mżyło, zimny wiatr przejmował do kości.

– Chodź, odprowadzę cię do domu – powiedział do Guty. Przystała bez słowa.

Nie odzywali się do siebie aż do wejścia do sklepu na Sosnowej – na progu zamienili kilka słów uprzejmości, dziewczyna podziękowała za obiad i lekko ucałowała byłego sąsiada w policzek. Dotyk jej chłodnych, pachnących kawą warg wywołał przyjemny skurcz serca.

– Jesteś niezwykle miły – szepnęła, znikając w ciemnej czeluści sklepu. Drzwi zamknęły się, dał się słyszeć czyjś pijacki głos. Widocznie stryjenka wróciła z libacji.

Maks postał chwilę na deszczu, patrząc na odrapaną framugę. Niedawny pocałunek wywołał przyjemny szum w skroniach – podobny do tego, który skłania do sięgnięcia po kolejny haust dymu tytoniowego i budzi pragnienie na więcej. Dźwięk dzwonów z oddalonego o kilka przecznic kościoła przypomniał o upływającym czasie.

Pianista pospiesznie skierował się w stronę błyszczących od wilgoci, zadbanych kamienic na Chmielnej, gdzie mieszkali szczęśliwi właściciele fabryk i wdowy po nich.

Ciotka Eleonora należała do tych ostatnich – wyszedłszy za mąż w wieku dwudziestu trzech lat za dalekiego krewnego sławnych w całej Warszawie braci Jabłkowskich, już w trzydziestym roku życia nosiła czarną woalkę. W odziedziczonym po zmarłym na zawał, sporo starszym od siebie małżonku, czteropokojowym mieszkaniu przyjmowała dziesiątki mężczyzn, żaden jednak nie zasłużył na status drugiego męża. Mawiała z pogardą, że nie potrzeba jej kogoś, komu by miała gotować domowe obiadki.

Maks stanął przed drzwiami ciotki równo o umówionej godzinie. Otworzyła mu natychmiast, ubrana w zwiewny peniuar, długą do kostek koszulę z białego jedwabiu i krwistoczerwone pantofle z pomponami. Jasne włosy – były w lekkim nieładzie – osłoniła uroczym czepeczkiem z różową, powiewająca u kształtnego podbródka wstążeczką.

– Wybacz, że jestem w dezabilu, ale myślałam, że się spóźnisz te wasze francuskie piętnaście minut – powiedziała, podając dłoń.

– No jakże mógłbym się spóźnić do cioci. – Maks złożył solenny pocałunek na nieco przywiędłej ręce. Unoszący się w powietrzu ciężki zapach olejku różanego odurzał od pierwszego oddechu. Eleonora pociągnęła siostrzeńca w głąb korytarza, gdzie na małym stoliczku pod lustrem stał dzwoneczek. Zgrabna dłoń ujęła go z wprawą i zadzwoniła – srebrzysty dźwięk rozlał się po mieszkaniu. Do przedpokoju weszła młoda służąca. Dygnąwszy, spojrzała pytająco na swą panią.

– Proszę cię, Maksiu, daj mi chwilkę. Przebiorę się w coś przyzwoitszego i już będę do twej wyłącznej dyspozycji… Mario, pomóż się panu rozebrać.

– Czy mam wyjść, proszę pani? – szepnęła pokojówka, przechodząc obok Eleonory, by wziąć od gościa płaszcz i kapelusz.

– Ach, nie, nie! To mój siostrzeniec… No, Maksiu, wracam za chwilkę! Mario, zaprowadź pana do salonu i podaj kawę.

Służąca ukłoniła się, i powiesiwszy ubranie przybysza na mosiężnym wieszaku, zaprosiła go do ogromnego, wyściełanego prawdziwym perskim dywanem pokoju o ciemnozielonych tapetach.

– Będzie pan łaskaw usiąść. – Wskazała na szeroką kanapę koloru zaschłej krwi. – Podać kawę z likierem czy bez?

Maks patrzył przez chwilę na przytłaczającą wystawność pomieszczenia, po czym leniwie przeniósł wzrok na Marię – była niebrzydka, zaś biały, narzucony na ciemną sukienkę fartuszek doskonale uwydatniał mniej więcej dwudziestoletnią urodę jej filigranowej postaci. Dobrej jakości bawełna, ułożona w kilka wąziutkich zakładek na wysokości szczupłej talii, spływała ku zgrabnym, obciągniętym jedwabnymi pończochami nogom w czarnych czółenkach na lekkim obcasie.

– Proszę pana… Kawę podać z likierem czy bez?

Pianista ocknął się z kontemplacji figury służącej, odwrócił wzrok.

– Bez likieru, jeśli można. – Zawstydzony nie patrzył już na nią; i gdy wychodziła, odwrócił się, by spojrzeć na wiszący naprzeciw okna obraz.

Ujęty w złotą, gustowną ramę przedstawiał pejzaż morski – na tle rozkrwawionego zachodzącym słońcem nieba pysznił się kadłub pilotowanego przez mały, brunatny holownik żaglowca. Piękna, namalowana zaledwie kilkoma ruchami pędzla, tarcza czerwonego słońca niemal dotykała równej powierzchni morza: od tafli dzielił ją jedynie wąski pas niebieskości. Złocisty korpus żaglowca górował nad lewą częścią obrazu, a umieszczony przed nim, sporo mniejszy holownik wypuszczał z czarnej rury kłęby brunatno-czerwonego dymu, którego kolor był niemal identyczny z odbitym na morzu światłem zachodzącego słońca.

– To Turner. Ostatni rejs Tamary. – Za plecami Maksa rozległ się łagodny głos ciotki.

– Zdaje się, że Téméraire, proszę cioci.

– Ach, nie znam francuskiego, wiesz przecież. – Ubrana w szary, obcisły kostium, Eleonora podeszła do obrazu i pieszczotliwie musnęła ramę kościstą, wypielęgnowaną dłonią o pomalowanych na perłowy róż paznokciach. – Mówię na nią Tamara i to mi w zupełności wystarczy… Usiądź, proszę.

Maks posłusznie usiadł na – jak się okazało – niezwykle miękkiej kanapie. Ciotka spoczęła na siedzeniu naprzeciwko i – nie patrząc siostrzeńcowi w oczy – spytała:

– Kiedy przyjechałeś?

– Dziś w nocy.

Do pokoju weszła służąca, niosąc w ręku srebrną tacę, na której stał zgrabny imbryczek i dwie filiżanki z przezroczystej jak szyfon porcelany. Postawiwszy wszystko na przykrytym białą, koronkową serwetą stole, rozlała kawę do naczyń i wyszła bezgłośnie – gruby dywan skutecznie tłumił każdy odgłos. Ciotka poczekała, aż za Marią zamkną się drzwi od kuchni.

– To musisz być bardzo zmęczony – orzekła. – Długo jechałeś?

– Nie, proszę cioci. Podróż miałem znośną, choć długą, bo prawie całą dobę. Zresztą, noc w pociągu to bardzo ciekawe doświadczenie – gwiazdy wyglądają wprost ślicznie.

– Ach! – Eleonora załamała ręce w geście bezbrzeżnego zachwytu. – Musisz mi koniecznie opowiedzieć o Paryżu. Jak tam jest? I czy to prawda, że paryżanki są ładniejsze od naszych? No i opowiedz mi o Luwrze. Widziałeś Wenus z Milo? – Zgrabnym gestem uniosła filiżankę do ust.

Maks przełknął ślinę, czując, że topi się w natłoku pytań. Nagle zapragnął wykręcić się bólem głowy i pójść do Jaroszowej – nie miał najmniejszej chęci opowiadać podstarzałej ciotce o brudnych, pachnących uryną ulicach i zaplutych, pełnych zarazy zaułkach. Nie chciał burzyć tak pieczołowicie tkanych wyobrażeń na temat sławnego miasta miłości i zbytku.

– Widziałem, ciociu, i Wenus, i paryżanki, i Luwr. Nie mogę jednak zebrać myśli, by wszystko to teraz składnie opowiedzieć – ziewnął, przykrywając usta dłonią. – Musiałbym nieco odpocząć, żeby sumiennie opisać Paryż taki, jaki jest… Ale coś mi się widzi, że miała do mnie ciocia prośbę. Zamieniam się w słuch. – Pochylił się w kierunku stołu, wziął filiżankę. Kawa była tak słodka, że nie czuć było właściwej napojowi goryczy.

Ciotka piła przez chwilę w milczeniu, oblizując pomalowane na karminowo usta przy każdym łyku. Wreszcie, skończywszy, odstawiła naczynie na spodek, automatycznym gestem przygładziła plisy spódnicy.

– Ja cię chciałam prosić o to, abyś ocenił mój najnowszy nabytek. W końcu Francja to kraj win, a ty zawsze miałeś wielki talent w rozpoznawaniu trunków. – Eleonora uśmiechnęła się, podniosła dzwoneczek. – Mario! Przynieś nowego Napoleona! – krzyknęła, zanim służąca zdążyła otworzyć drzwi do salonu.

Na dźwięk dobrze znajomej nazwy Maks poczuł zawrót głowy. Miał nadzieję, że nigdy w życiu nie będzie już musiał próbować tego zbrodniczego płynu, a tu proszę – rodzona ciotka wystawia go na działanie szatańskich pokus! Lecz z drugiej strony dobrze, że o niczym jej nie doniesiono – wtedy dopiero byłaby heca.

Gdy wypełniona złocistym płynem, odkorkowana już butelka znalazła się na stole w towarzystwie dwóch niewielkich kieliszków z rżniętego szkła, pianista ledwo opanował odruch ucieczki. Siedział sztywno, patrząc błędnymi oczyma na wykaligrafowany na jasnej etykietce czarny napis: Rémi Martin Napoleon 1738.

„Ten sam, ten sam” – huczało w skroniach.

– No, Maks, cóż ci się stało? Zbladłeś. – Ciotka, ledwo widoczna przez zasnuwającą widnokrąg migotliwą mgłę, wcisnęła siostrzeńcowi kieliszek w sztywne palce. – Napij się, to ci przejdzie.

Maks bezwolnie przyjął szkło. Ręka mu drżała jak w febrze, lecz żadne zaklęcia nie były w stanie jej powstrzymać. Zapach alkoholu musnął nozdrza – pianista zawahał się, lecz nie odstawił kieliszka. Gwałtownym gestem przytknął go do ust i jednym haustem pochłonął gorzki, palący gardło trunek.

– I jak oceniasz? Znam się na winiakach, co? – triumfująco zapiała ciotka i powoli wychyliła swój kieliszek.

– To nie winiak, ciociu, ale najprawdziwszy koniak – wykrztusił Maks. – Zresztą, jest bardzo dobry. Gdzie go ciocia kupiła?

– Zdaje się, że u Fukiera. Wykosztowałam się, ale będzie czym przed gośćmi błysnąć. Dolać ci?

„Jak przegrać, to na całego” – pomyślał, kiwając głową. Drugi kieliszek sprawił, że szok po pierwszym zelżał nieco, w okolicy mostka pojawiło się przyjemne ciepło. Maks poczuł, że musi wyjść, jeśli nie chce skończyć tak jak w Paryżu, w dniu zakończenia kursu. Nie miał najmniejszej ochoty po raz drugi przeżywać upokorzenia i palącego trzewia wstydu. Z ciężkim westchnieniem odstawił szkło na stół. Zegar w przyległym pokoju wybił dziewiątą – na szukanie pracy było już zdecydowanie za późno. Ciotka zakołysała butelką i po chwili koniak znów spłynął do kieliszka.

Świat przestał istnieć.

Opowiadanie nadesłane w ramach konkursu „Snuj Story” 2022. Zostało wyróżnione drukiem w tygodniku „Nowy Napis Co Tydzień”.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Ewa Salwin, Za późno…, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2022, nr 154

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...