Nowy Napis Co Tydzień #016 / Poetyckie debiuty dekady #3
Dawid Mateusz, Stacja wieży ciśnień, Biuro Literackie, Stronie Śląskie 2016
Choć od ukazania się pierwszego tomu poetyckiego opublikowanego w słynnej fioletowej serii „brulionu” minęło już prawie trzydzieści lat, to o poetach związanych z tą formacją – nawet o tych związanych z nią bardzo luźno i niezobowiązująco – dyskurs krytyczny wciąż zdaje się przemawiać, używając jedynie wielkich kwantyfikatorów, z roku na rok niosących ze sobą jakby coraz mniej treści. Gdy z punkowych kręgów i trzecioobiegowej kultury zinów wyrasta wreszcie w Polsce w miarę spójny głos pokolenia, o którym mówi się jako o głosie uzewnętrzniającym ucieczkę w prywatność, całkowite odcięcie się od męczącej polityczności życia publicznego. Nie znalazły się w latach dziewięćdziesiątych krytycznoliterackie pióra zdolne ująć to zjawisko tak, by w wystąpieniach debiutujących twórców ujawniło się dojmujące rozczarowanie XX-wiecznymi ideami emancypacji i wymowne uprywatnienie tego, co polityczne. Do dziś zresztą niewiele było prób zrewidowania tych „wstępnych rozpoznań”, a więc i nieznacznie zmienił się język krytyki – to właśnie, między innymi, ściśle powiązane jest z faktem, że krytyka owa pozostaje aktualnie niezdolna do rzetelnego opisania poezji autorów i autorek manifestacyjnie wyrażających swoje stanowiska polityczne, z całym ich głęboko materialistycznym stosunkiem do języka. W takich okolicznościach przyszło debiutować krakowskiemu poecie, Dawidowi Mateuszowi, którego Stacja wieży ciśnień spotkała się z bardzo dużym zainteresowaniem czytelników (i rekordową recepcją krytyczną), ale i z niewielkim zrozumieniem „zawodowej”, wychowanej na postbrulionowskim wierszu krytyki.
Tom ten bezprecedensowo rozbraja model lekturowy, który od lat towarzyszy komentatorom polskiej sceny poetyckiej – a więc nie wpisuje się gładko w sztywno utrwalony u nas paradygmat myślenia o literaturze. W Stacji wieży ciśnień skrajnie wyeksploatowany zostaje bowiemjęzyk prywatności, któremu – jak się okazuje – wystarczy przyjrzeć się nieco bardziej wnikliwie, by zobaczyć w nim język do cna polityczny, głęboko przesiąknięty antagonizmami – w tym przypadku przede wszystkim klasowymi. Zamiast więc bezrefleksyjnie przyjmować założenia, zgodnie z którymi zastąpienie pewnego „my” – znanego nam świetnie z historii literatury – wyrazistym i mocnym „ja” sprowadzać musi się do całkowitej rezygnacji z realizowania kolektywnych celów i do bezwolnej afirmacji późnokapitalistycznej aksjomatyki, potraktować powinniśmy zindywidualizowany podmiot tych wierszy jako figurę typową dla naszych czasów, a przy tym radykalnie wobec nich krytyczną. Poetycki bohater Dawida Mateusza doskonale bowiem zdaje sobie sprawę z okoliczności, w jakich przyszło mu żyć, z całkowitego niemal rozkładu więzi społecznych, pełnej atomizacji odpowiedzialnych już tylko za siebie jednostek, absurdalnego kultu alienacji. „Marszom nierówności”, zarówno tym prawicowym, jak i tym lewicowym, przyglądać można się już tylko w rosnącej permanentnie nieufności, gdy pozostajemy sam na sam z „truchłem idei”. Ale to nie oznacza jeszcze, że wraz z kompromitacją dużych konceptów politycznych znikają konflikty interesów.
Polityczność tych wierszy – nie licząc może kwestii ukraińskiej, która pozostaje tu doskonale widoczna i dlatego nie będę poświęcał jej szczególnej uwagi – realizuje się jakby „poniżej” tego, co ma miejsce w sferze publicznej: być może największe znaczenie ma tu – zdawałoby się, że drugoplanowy – wątek własności prywatnej, powracający w utworach najsilniej naznaczonych „ciasną” perspektywą indywidualną: „[…] stygnący obiad / i dłonie przylegające do blatu (taka próba / posiadania). Wyobraź sobie psa (takie posiadanie, / które zdechnie)”. Doprawdy trudno byłoby dziś znaleźć innego poetę języka polskiego (jedynym wyjątkiem byłby tu zapewne Szczepan Kopyt), który w równie przenikliwy sposób przyglądałby się strukturalnemu wymiarowi społecznego wykluczenia – Mateusz nie agituje natrętnie za politycznymi wzorcami XVIII-wiecznego socjalizmu utopijnego czy wspólnot pierwotnych ani za żadnym innym gotowym modelem realizowania społecznej sprawiedliwości, ale z przerażeniem śledzi skutki wcielania w życie neoliberalnej ideologii, stawiającej w centrum życia każdej jednostki kategorię własności prywatnej.
Krakowski poeta przemawia więc z samego środka zglobalizowanego świata, w którym permanentnie rosnące nierówności i bezpośrednio związane z nimi konflikty geopolityczne wychodzące tu na pierwszy plan jasno wskazują, że mamy do czynienia z projektem cywilizacyjnym zmierzającym ku upadkowi. Choć więc Mateusz kreuje w swoim tomie bohatera wyraźnie przygnębionego perspektywą społecznej przyszłości („[…] nie było strony, w którą mógłbym pobiec”), nie pozbawia go ani nadziei, ani sprawczości. Jeżeli zgodzimy się co do tego, że głównym zadaniem poety – tak kiedyś, jak i dziś – jest wymyślanie lepszego świata, to autora Stacji… uznać będziemy musieli za poetę bardzo poważnie traktującego swoje zdanie. Nie bez powodu debiutowi temu patronuje Hans Magnus Enzensberger, radykalny poeta języka niemieckiego, dla którego związki polityki i poezji przez całe życie pozostawały sprawą najwyższej wagi. „[W]iedziałem – muszą istnieć / sposoby (jak z gałęzi – łuki), rozwiązania / skuteczne jak czosnek”. Nie mam żadnych wątpliwości co do tego, że w nadchodzących latach Dawid Mateusz nie raz jeszcze zaskoczy nas głęboko politycznymi, a przy tym wolnymi od doktrynerstwa, autentycznie wartościowymi obserwacjami na temat koniecznej reorganizacji życia zbiorowego.
Kamil Brewiński, Clubbing, Hub Wydawniczy Rozdzielczość Chleba, Kraków–Internet 2013
Klisza dotycząca apolitycznej prywatności pokolenia urodzonego w latach sześćdziesiątych nie była oczywiście jedynym modelem lekturowym, który ukonstytuował się w krytyce literackiej ostatnich dekad, uniemożliwiając wielu wartościowym projektom poetyckim zaistnienie w szeroko definiowanej świadomości społecznej. Obok idiomu „prywatnego”, który opierał się rzekomo na całkowitym zanegowaniu wszelkich form wspólnotowości, w naszym polu poetyckim szybko wykrystalizował się również wzorzec „hermetyczny”, zdaniem głównonurtowej krytyki opierający się przede wszystkim na permanentnym kwestionowaniu zasad stojących za reprezentacją rzeczywistości, a więc afirmujący wyłącznie charakterystyczną dla późnonowoczesnej refleksji filozoficznej językową niewyrażalność. Przy pomocy tak skonstruowanego interpretacyjnego duopolu na lata pozbyto się z rozważań okołoliterackich tego, co stanowić powinno ich rdzeń, nawet w odniesieniu do najodważniejszych eksperymentów artystycznych – pogłębionego namysłu nad „wrażeniowym” (a nie przedstawieniowym) wymiarem poezji. Długo oczekiwany debiut Kamila Brewińskiego nie pasował, rzecz jasna, do żadnego ze wspomnianych wzorców lekturowych, choć więc spotkał się z dość dobrym odbiorem wśród recenzentów, nie wpisał się trwale w gotową przestrzeń metapoetyckiej mapy.
Przyczyn tego faktu – poza tą najistotniejszą, naszkicowaną powyżej – wskazać możemy jeszcze kilka. Po pierwsze, niepowtarzalny styl Brewińskiego wyrasta w pewnej mierze z konsekwentnie lekceważonej u nas od lat tradycji „ekstatycznej”, silnie inspirowanej twórczością poetycką Słoweńców (przede wszystkim Tomaža Šalamuna), a konkretniej z jej „narkotycznego” odłamu, w praktyce realizowanego wcześniej między innymi przez zapomnianego już niemal Adama Grzelca, Tomasza Pułkę, w jakimś stopniu również Roberta Rybickiego. Po drugie, sądzę, że nie do końca zrozumiany został u nas również specyficzny stosunek autora Clubbingu do kwestii klasycyzmu, który nie jest ani stosunkiem wiernopoddańczym, konserwatywnym, ani też ironiczno-ponowoczesnym, a raczej „aktywnie uczestniczącym”, opartym na odświeżaniu spetryfikowanych tradycji, na uelastycznianiu ich i dostosowywaniu do panujących obecnie warunków. Clubbing był więc w moim przekonaniu książką niezwykle ożywczą, onieśmielającą swoją bezkompromisowością, doskonale łączącą w sobie wszystko to, co produkcja poetycka w Polsce zwykle dawkuje czytelnikom bardzo oszczędnie. To tom pełen zaskakujących użyć miejskiego slangu, który zgrabnie (a właściwie: programowo niezgrabnie) wplatany był w sztywną ramę trzynastozgłoskowca, lecz wcale nie po to, by brutalnie wykazać nieaktualność owej ramy lub by toczyć z nią niezobowiązującą, dekonstrukcjonistyczną grę, a po to, by tu i teraz dać jej zupełnie nowe życie. Frazy w rodzaju: „więc niech pan nie pierdoli że była frygana”, „wydzwania se Kamil że lubi lirę pieścić” czy „nawet spoko szponta jeśli trafi się chujnia” z miejsca stały się niemalże kultowe, a o wierszach Brewińskiego w samych superlatywach wypowiadał się choćby Adam Wiedemann, jeden z najważniejszych współczesnych poetów języka polskiego.
Tytułowy Clubbing nie miał oczywiście zbyt wiele wspólnego z dobrą zabawą. Taniec bohaterów tej książki miał w sobie coś desperackiego, a przy tym rytualnego, powiedzieć można wręcz: szamańskiego. Być może jego źródeł powinniśmy szukać w pierwszych imprezach rave organizowanych w latach osiemdziesiątych w Wielkiej Brytanii, które na pewnym etapie tak przeraziły politycznych decydentów, że zostały uznane za niebezpieczne dla porządku publicznego i całkowicie zdelegalizowane. Mam jednak nieodparte wrażenie, że jeszcze lepszym kontekstem do rozważań o książce poetyckiej Brewińskiego może być pewien incydent znany nam dziś tylko z niezbyt obszernych podań historycznych. W 1518 roku w Strasburgu wybuchła epidemia tańca – z niewiadomych przyczyn przez miesiąc około czterysta osób tańczyło na ulicach miasta, z wycieńczenia padając w konwulsjach, umierając kolejno wskutek ataku serca czy udaru mózgu. Clubbing Brewińskiego miał w sobie coś podobnie antyracjonalnego, zarazem ludycznego i wyrafinowanego, a przy tym straceńczego. Urodzony w 1984 roku poeta dorastał w potransformacyjnej Polsce wschodniej, gdzie mógł dokładnie przyglądać się społecznym skutkom kolejnych wcielanych w życie reform gospodarczych – i w debiucie Brewińskiego widać to wszystko jak na dłoni: raz na zawsze odebrane marzenia o lepszym życiu mieszają się tu swobodnie z alienującymi następstwami rozwoju technologicznego, a na samotność jednostki odpowiada tylko prężnie rozwijający się rynek syntetycznych używek, przyjmowanych do organizmu przez bohaterów przy dźwiękach muzyki techno – w pustym, niemal postapokaliptycznym świecie autora Clubbingu tylko tak stymulowana może być jeszcze produkcja endorfin. To książka nie tylko dojmująco gorzka, emanująca jakimś depresyjnym wycieńczeniem, ale i wiele mówiąca o pokoleniu urodzonym w latach osiemdziesiątych.