29.09.2022

Nowy Napis Co Tydzień #171 / Chrzan

Za taką wiedzę jakież wybaczenie?

T.S. Eliot, Gerontion

Wieczorem, kiedy nabrzmiałe od zimnej krwi chmury wciąż przesłaniały niebo, razem z tatą opieraliśmy się o krzywą barierkę werandy na drugim piętrze; werandy, którą zbudowaliśmy kiedyś razem, chwiejącej się na rozklekotanych nogach niczym niskobudżetowy cyrk na palach. W każdym razie tak mówił o niej ojciec, ani się nawet nie zająknąwszy, że barierka dlatego jest tak rozchwierutana, że mam niewprawne ręce. Wydawszy z siebie gorączkowy szept, w którym pobrzmiewały: Pieniądze! i Boże, dopomóż!, ojciec splunął na ścianę, zmagając się ze starym skoblem. Nadwerężyłem sobie plecy, pomagając mu w odklejaniu szarej taśmy, zalepiającej wszystkie szczeliny, dzięki której mieliśmy zaoszczędzić na ogrzewaniu. Otwierając prowadzące na werandę drzwi, tata się uśmiechnął.

Może choć te będą w porządku.

W telewizji oglądaliśmy gadające głowy. Interpretowały rzeczywistość i bez końca się sprzeczały, a my na zmianę waliliśmy w podłogę, żeby poprawić działanie anteny i ostrość obrazu, kiedy nagle wpadł mleczarz i powiedział nam, żebyśmy wyszli na zewnątrz, ponieważ na niebie ukazała się kometa. Zasugerowałem werandę, na co ojciec z całym swoim prozaicznym nastawieniem do życia powiedział:

Wielka mi rzecz? Kometa jak kometa. Dwadzieścia kilka stop w oddali... Jakie to ma znaczenie?

Ale już poł godziny później staliśmy tam, jeden obok drugiego, bliżej siebie niż kiedykolwiek w ciągu ostatnich lat, na deskach tej werandy, które dwadzieścia parę lat wcześniej razem zmierzyliśmy, spiłowaliśmy, a potem pokryliśmy warstwą standardowej białej farby.

Kiedy posępne, groźne chmury nie przestawały napływać, z wolna biorąc w posiadanie całe niebo, i kiedy ojciec zadarł głowę, a na jego szyi uwidoczniły się fałdy skory, kometa się nie pojawiła, a może zjawiła się tak niepostrzeżenie, że nie potrafiliśmy jej dojrzeć. Ojciec zaczął skakać na deskach werandy. Wpadł na mnie. Jego zapocona, szara koszula została na podłodze salonu, gdzie miała osuszyć zrakowaciały laminat.

Zrakowaciały nie w sensie metaforycznym, lecz dosłownym jak wówczas, kiedy mówimy zrakowaciały w znaczeniu choroba oka lub czegoś w tym rodzaju. Podłoga ma w sobie chropawe piękno prawdziwego drewna, ale pokryto ją wątpliwej jakości chemikaliami, których nazwy nie umiem nawet wymówić. Tata, który nic z tą podłogą nie robił, oczekując na wyrok sądu w sprawie pozwu zbiorowego przeciwko zajmującej się obróbką drewna holenderskiej firmie z siedzibą w Chinach, regularnie poruszał ten temat: wydzielającej toksyny wadliwej podłogi, czyniąc ją przedmiotem żartów w stylu: Uważaj, gdzie stąpasz, choć i tak wszyscy prędzej czy później umrzemy!. Nie tak dawno po powrocie do domu zastałem tatę pochylonego nad jedną z wadliwych desek podłogowych. Przebierał paciorki siermiężnego, plastikowego różańca mamy. Mozolił się nad splątanymi, połyskującymi w półmroku paciorkami, a pokryte świeżą fluorescencyjną farbą, miniaturowe figurki wydzielały bladozieloną aurę, oświetlając zmęczoną twarz taty. Przesunął po niej dłonią i z wysiłkiem dźwignął się na nogi.

Moglibyście na przyszłość być tak dobrzy i używać dzwonka do drzwi? zapytał. Kiedy już wstał, źle umocowana deska nagle wystrzeliła mu spod stopy i uderzyła go w kolano.

No cóż stwierdził. Jesteśmy tak zadłużeni, że moja śmierć od uderzenia deską to jedyny sposób, żebyście coś odziedziczyli. I to wcale niemało.

A nawet całkiem sporo.

Mniejsza z tym. Tak więc stoimy na werandzie w oczekiwaniu komety. Tata ma na sobie koszulkę z wycięciem na szyi, którą nosi wieczorami od dziesięcioleci, kiedy już zrzuci swoje formalne ubranie robocze tak jak ktoś, kto niesłusznie pozbawiony wolności z chwilą jej odzyskania porzuca swój więzienny uniform. Jest wrzesień, wciążżywo pamiętamy przymrozki, więc ojciec w każdej chwili może zniknąć we wnętrzu domu: ja sam nie miałbym wtedy nic do powiedzenia to w końcu dość naturalne, że człowiek unika zimna.

Tak więc stoję tam i stoję. Postanawiam zadrażnić jedną ze starych ran, co prawda bolesnych, ale równocześnie łaskotliwych. Pytam ojca, czy pamięta, jak zrugał mnie za to, że wystroiłem się jak Statua Wolności, której koronę rozświetliłem latarką. Mówię o tym w taki sposób, jakby rozumiało się samo przez się, że ojciec tego nie pamięta; jakby wśród wszystkich młodzieńczych psikusów i błagań o pomoc akurat ten dało się pominąć czy puścić w niepamięć. Pytam, czy pamięta, jak o szóstej rano, gdy już mnie obsztorcował, z twarzą pokrytą przeterminowanym kremem nawilżającym zdałem się na niezawodną mądrość jednej z owych ponurych opowieści, które BabicaBabica (słoweń.) – babcia (przyp. red.).[1] odczytywała mi wśród salw swojego gardłowego śmiechu: zrobiłem sznur z prześcieradeł, a potem, przywiązawszy jedno z nich do nogi stołowej, spuściłem się po tak sporządzonej linie z okna. W następstwie tego planu, przypominającego bardziej farsę niż podstęp, ostatnie dziesięć stop dzielące mnie od ziemi przebyłem w locie, rozhuśtawszy się na moim sznurze co raczej nie przyczyniło się do poprawy wizerunku taty jako troskliwego opiekuna, wizerunku, w którym przyszło mi odegrać rolę młodego gniewnego w opałach.

A potem ruszałem w trasę, najpierw jednak obmyłem twarz w niezbyt czystej toalecie na stacji paliw i podbiłem swoją kartę pracy w Maxwell Meats (gdzie każdego dnia po szkole wrzucałem do spalarki tłuszcz zwierzęcy, by następnie umyć podłogęłagodnym środkiem czyszczącym, który miał zapach podobny do chemikaliów używanych w szpitalu na oddziale operacyjnym). Nie zapominałem o jeszcze innych źródłach moich nieoficjalnych dochodów, a więc kradłem większą liczbę papierosów, które zamierzałem wypalić albo sprzedać dzieciakom przed budynkiem Casimir Pulaski Middle-School. Ta forma zarobkowania wydawała mi się czymś tak niedwuznacznym i bezproblemowym, jakby miała mi zapewnić legalną emeryturę. Na razie jednak, mając kieszenie wypchane drobniakami moich dwunastoletnich klientów, dysponowałem funduszami umożliwiającymi całodzienne rozbijanie się autobusami i to na wszystkich trasach. Chociaż więc była zima, nie musiałem wracać do domu, trzęsąc się z powodu mrozu.

Jakimś trafem tata zauważył, że wracając z pracy do domu, wsiadam do autobusu. Chyba ze dwie godziny musiałśledzićślamazarnie wlokącą się i skrzypiącą na zakrętach kapsułę narzędzie mojej ucieczki. Na końcu trasy już na mnie czekał. A potem, po przedłużającej się jeździe samochodem w zupełnym milczeniu, zostałem poddany karze aresztu domowego bez szansy na wyznaczenie adwokata czy choćby zawarcie ugody.

No dobrze powiedziałem do siebie, nie przestając wypatrywać komety ale więcej już z prześcieradeł nie korzystałem!. Poprosiłem przyjaciół, aby przynieśli drabinę i oparli ją o starą werandę. Tamta weranda była naprawdę obskurna i znacznie bardziej rozklekotana niż obecna. I dalejże w noc! Była to pierwsza z dwudziestu kilku moich eskapad. Wiedziałeś o tym, tato? Wiedziałeś, że byłem z powrotem już o brzasku. Wiedziałeś, prawda? Wiedziałeś o wszystkim. Tutaj wysunąłem z kieszeni obie dłonie, niezręcznie je splatając. A czy wiedziałeś też i o tym, że w czasie moich eskapad nic nie robiłem, tylko szedłem przed siebie? Żadnych imprez. Żadnego popalania w spelunkach. Musiałeś o tym wiedzieć, bo w przeciwnym razie byś się na to nie godził. A może było tak olśniewa mnie nagła myśl że tata wiedział, że ja wiedziałem, że on wie i już samo to wystarczyło jako środek dyscyplinujący.

Po prostu myślę dalej a może po prostu nie chciałeś, żeby mama umarła z niepokoju, nie wiedząc, gdzie podziewa się jej dziecko. Powiedz, muszę to wiedzieć nalegam, czując prawie fizyczny bol, jaki sprawił mi ten podstęp, ponieważ Sophia i ja nie możemy mieć dzieci. Ale może będziemy kiedyś mieć potomka, który pewnego dnia dorośnie. Nie zniósłbym, gdybyśmy się dochowali własnego uciekiniera. Chociaż zapewne mój dzieciak dostanie po mnie w spadku wszystkie moje grzechy. No więc, co robi rodzic, kiedy tak się dzieje? Dlaczego nie sprałeś mnie wtedy na kwaśne jabłko, skoro cię nie słuchałem? Dlaczego otwierałeś mi drzwi w środku nocy? Dlaczego wpuszczałeś mnie do domu, choć sam zupełnie się na mnie zamknąłeś? I wszystkim, na co się zdobyłeś, było całomiesięczne milczenie i wymuszenie na mnie pracy przy pierdołach w rodzaju czynu społecznego?

Skąd rodzic ma wiedzieć, jak ukarać dziecko? Ja musiałem wykończyć kilka krzeseł i stół dla pani Wojtik. Nic więcej. Nazwanie tego karą to grube nadużycie. Po tamtej historii wciąż czuję między palcami resztki trocin.

Wyrywam z gnijącej poręczy kawałek drewna, podnoszę na wysokość oczu i patrzę spoza niego na księżyc. Świat w ziarnku piasku! księżyc przybiera żółtą barwę, barwę koloru cytryny. Kochałem tę robotę. Świetną robotę. Powinienem częściej tak pracować. Nie powinienem zwiewać, pojawiwszy się na zajęciach ze stolarki bez przybornika z narzędziami. Ale wystraszył mnie brygadzista z tą swoją wszechwiedzącą twarzą.

Tamta tłusta twarz najpierw wykrzywiła się w protekcjonalnym uśmiechu na widok nas, czeladników, a potem wydała z siebie prychnięcie, jakby z racji zawodowych nigdy nie miała dość widoku nieudaczników. Trudno zresztą mieć o to pretensje, zważywszy na poziom zebranych. Później przyszli brygadziści i nowe niezguły. Ziarno i plewy: Chciałbym się nie kąpać od tamtego czasu. Chciałabym wciąż mieć farbę na rękach. Widzisz, ja też mogę robić to, co ty robisz. Nie, teraz już nie mogę. Chociaż wtedy jeszcze mogłem tak wiele mi pokazałeś, na przykład jak naprawiać rożne rzeczy. A teraz kim jestem? Kolejnym żałosnym posiadaczem licencjatu z humanistyki, robiącym coś, co mógłby robić dobrze wytresowany szczur.

Tata patrzy na podłogę, jakby rozsypały się na niej wszystkie klepki, może te z mojej głowy. Spogląda na uchylone drzwi prowadzące na werandę i sięga ku nim owłosioną, okrytą liszajem bosą stopą, otwierając je na oścież. Wchodząc z werandy do domu, rzuca przez ramię:

Pamiętasz, jak całą naszą czwórką byliśmy na kempingu w Kettle Moraine?

Kiedy to było? Pamiętasz? Kiedy wprowadziliśmy się do tego domu. A ty poprosiłeś przyjaciół, żeby wyręczyli cię w roznoszeniu gazet, ale zapomniałeś im zostawić specjalne torby te, których nigdy nie czyściłeś, ty zwariowany dzieciaku. Wtedy przytargali ze sobą tę starą drabinę i oparli ją o werandę, żeby moc wejść do środka. A kiedy jakieś poł godziny później pojawili się z tymi torbami na zewnątrz, nadal nie miałem pojęcia, gdzie ty, u licha, trzymasz takie rzeczy: tyle czasu im zajęło ich odszukanie. Więc gdy pojawili się na zewnątrz, czekały już na nich gliny. W niedzielę o szóstej nad ranem obudzili całą okolicę. Nie pytaj, jak to się stało, że chłopak ze słoweńskiego getta skończył w takiej dzielnicy, gdzie trzy szwadrony policji zjawiają się ot tak, po prostu.

Ale tu trzeba zaznaczyć, że wzmianka o słoweńskim getcie nie zwiastowała przypływu rozczulenia. Getto stanowiło utracony raj taty, punkt odniesienia dla tego wszystkiego, co nastąpiło potem, a to oznaczało, że wszystkie godziny spędzone poza gettem stały się degradacją wypędzeniem z Raju.

Wielkim rozczarowaniem. Słoweńskie getto było źródłem dumy taty. Powiewał tym wspomnieniem regularnie, bodaj codziennie, jak wielkim sztandarem, skrupulatnie dbając, by jego krańce nigdy nie dotknęły skalanej trawy naszej dzielnicy, trawy nienaturalnie zielonej dzięki intensywnemu nawożeniu. Myślami tata wciąż pozostawał przy swoim getcie. Bliskie, bezpośrednie kontakty sąsiedzkie nadal były dla niego ważne; gdyby ich go pozbawiono, dajmy na to w obrębie rozproszonej architektury przedmieść, uważałby się nieomal za ofiarę anatemy.

Tata opuszcza werandę i wślizguje się do środka, by już po chwili ukazać się w kapciach, zapoconej koszuli i z wielkanocnym koszykiem w ręce, który Babica uplotła z suchych liści palmowych. Jeżący się liśćmi koszyk stawia na przekrzywionym talerzu anteny satelitarnej na werandzie. Sięgając do okrągłego niczym jajo koszyka, wyciąga twardy korzeń chrzanu, prawą ręką unosi go wysoko nade mną, a w lewej trzyma moją prawą dłoń. Spoglądam na jego usta, na których nie ma ani cienia wesołości.

Za to wszystko, coś zrobił! Chcesz otrzymać rany Jezusa Kristusa? pyta, dźgając mnie korzeniem chrzanu we wnętrze otwartej dłoniKorzenie chrzanu w całym tekście nazywane są nails (ang. gwoździe), co stanowi nawiązanie do tradycji słoweńskiego katolicyzmu: za sprawą swego kształtu chrzan funkcjonuje tutaj w okresie wielkanocnym jako metafora gwoździ, którymi przybito Chrystusa do krzyża (przyp. tłum.).[2]. Nawet i to byłoby za mało dodaje, spluwając i nie wystarczyłoby jako rekompensata za wszystko to, co nam zrobiłeś, co zrobiłeś swojej MatiMati (słoweń.) – mama (przyp. red.).[3], zwłaszcza jak byłeś młody mówi, potrząsając głową niczym świeżo upieczony wdowiec, niezdolny do przeprosin za to wszystko, co nie zostało wypowiedziane. (Ale ty wciąż jeszcze jesteś młody, Błażeju. Choć może by i wystarczyło, ale tybyś temu nie podołał).

A potem, osłaniając dłonią korzeń chrzanu przed wiatrem, podpala go za pomocą zardzewiałej zapalniczki zippo, emitującej niebiesko-pomarańczowe światło, i ciska daleko, tak że zakreślając w powietrzu świetlisty łuk, korzeń wpada do niewielkiego ogródka, założonego i uprawianego przez mamę i Babicę przez ostatnie dziesięć lat. Ogródek ten zaopatrywał naszą rodzinę w co drugi produkt. Chrupiące ogórki, z których przygotowywano najmiększe halupkiHalupki (słoweń.) – gołąbki (przyp. red.).[4] z nadzieniem. Chrzan wprasowany w twardą jak kamień glebę listopada, między grządki z pomidorami i małą klatką z martwym kurczakiem (nie udało mi się nim zaopiekować wbrew obietnicy złożonej Babicy, która na łożu śmierci uporczywie mnie o to prosiła z gorzkim uśmiechem na twarzy). Przypalony korzeń natychmiast się wypala, spowity obłokiem dymu, by już za chwilę zakwitnąć płomieniem niczym gorejący krzew w kępie cierpkich ziół, pośród innych korzeni chrzanu jakby oczekujących wprawnych dłoni Babicy (wyrywała je z ziemi, tłukła i mieszała z octem i jajami, sporządzając potrawę zjadaną potem z nabożeństwem w ciągu Wielkiego Tygodnia, po trosze każdego dnia, jak gdyby codziennie się kosztowało Jego cierpienia; jakby połączone z cierpieniem narodu słoweńskiego uderzało w nozdrza i zasnuwało oczy mgłą, ognistym tchnieniem, paraliżując umysł: przypominało o Pasji i oczyszczało zatoki wiernych, a także wszystkich niedowiarków. A wtedy nie trzeba było już zjadać więcej chrzanu, wystarczyło umoczyć go w winie z mniszka lekarskiego, a następnie powiesić kawałki, żeby obeschły tak by można dodawać je do niewielkich pokutnych posiłków, od czasu do czasu wypadających w kolejnym roku).

Jednak Babica nie żyje, a mama jest chora, któż więc miałby zebrać chrzan, kto ma wszystko przygotować, odprawić pokutę, tę pokutę tak według mnie archaiczną, że aż odsyłała do paschalnego sederuSeder (hebr. רֹדָס ) – w judaizmie pierwszy dzień święta Paschy (przyp. red.).[5], kiedy to przeżuwano w milczeniu pięć gorzkich ziół, podczas gdy jakiś patriarcha czytał na głos hagadęHagada (hebr. הדָגה – haggadà) – w tradycji żydowskiej opowiadanie komentujące i rozwijające epizody opisane w Biblii (przyp. red.).[6]. Jak gdyby AniołŚmierci unosił się ponad miedzianym lestencemLestenec (słoweń.) – żyrandol (przyp. red.).[7], jeszcze w starym kraju, sporządzonym przez dedekaDedek (słoweń.) – dziadek (przyp. red.).[8] własnoręcznie tymi jego tłustymi i odpornymi na ogień rękami jak gdyby ludzie owych czasów przywieźli ze sobą swoje własne diabły, ale także swojego Zbawiciela, wszystko to niejako w oczekiwaniu, że zdołają przeszmuglować w nowy czas własne przesądy, które wraz z nimi zapuszczą wtedy korzenie w Nowym Świecie.

A jednak on tam jest, ten gorejący wbrew wszystkiemu krzew, wydzielając najintensywniejszą falę gorąca, jakiej kiedykolwiek doświadczyłem, to fala gorąca zsyłająca sen zdolny uśmierzyć nawet najdotkliwszy bol. Poddaję mu się, pozwalam mu się wślizgnąć pod moje, już ciężkie od tego snu, powieki i teraz czuję, jak moja twarz zmienia się pod wpływem rozświetlającego ją uśmiechu.

Tata również patrzy w stronę płonącego krzewu, a weranda wydaje ciche skrzypnięcia pod jego ciałem jakby ukradkiem przemieszczającym się po deskach. Nie śmiem zapytać, czy widzi to samo co ja, żeby widoku oczyszczających płomieni nie uznał za iluzję (Iluzjo, trwaj!). Przycupnięty w kącie stoi tak niczym pięściarz, wywołując kolejną falę moich wspomnień, owych barwnych wspomnień rzeczy wznioślejszych i lepszych, godnych tego, by o nie walczyć (tata i ja zwykliśmy staczać w piwnicy walki na pięści, tak by nie widziała nas Mati, choć podczas moich wieczornych kąpieli niemogłem ukryć przed nią wyraźnych sińców. A wtedy walczyli oni, mama z tatą, gdy już w ciasnej sypialni wymieniali ciosy, co czynili wściekłym szeptem, który dobiegał mnie przez ścianę. Gdy skończyłem trzynasty rok życia, ojciec, jakby zamierzając odwrócić naturalną kolej rzeczy, nagle przestał się ze mną boksować).

Rozumiałem tę jego taktykę: pozwalał mi na niekończące się ataki, dopóki nie zmęczyły mnie jego wprawne uniki kiedy naprawdę chciałem z nim pogadać (a więc kiedy chciałem wierzcie mi, wiem, co mówię naprawdę z nim powalczyć). Połowa naszych rozmów w ciągu ostatnich dziesięciu lat kończyła się tym, że skory do bitki podnosiłem głos, sypiąc jak z rękawa ukutymi w collegeu złotymi myślami na temat nędzy tego świata, ciskając się z zapamiętaniem i roznosząc po całym domu słomę wszystkich słow. Oto moja prawda! Widzicie, głupcy?. A kiedyś, gdy tak siedzieliśmy obaj pogrążeni w milczeniu, niezdolni do wypowiedzenia choćby jednego zdania, które nie wywołałoby nowej kłótni, rozkoszując się smakiem przeżuwanej klobasy, chwyciłem solniczkę i pieprzniczkę. Były co ciekawe nietłukące: kilka lat temu tata rzucił nimi w telewizor. Teraz zaś, nie odezwawszy się słowem, zbiera każdy pojedynczy kryształ soli z podłogi i na powrót umieszcza go w solniczce. Potem zaś, obrzuciwszy mnie przelotnym spojrzeniem i poklepawszy po ramieniu, wychodzi na werandę zapalić, a dym z jego papierosa snuje się do niebios niczym złożona Bogu całopalna ofiara.

Tak więc oto tkwię na werandzie, obserwując, jak ostatnie pióropusze ognia, który strawił krzak, teraz już zamieniony w popiół, wzbijają się ku niebu, tworząc przerażającą postać wielogłowego anioła, ulatującego w chmury bez słowa wyjaśnienia.

Tato, powiedz mi, do cholery, dlaczego nic nie zrobiłeś? Dlaczego, kiedy naprawdę zacząłem się zachowywać jak jakiś punk, nie dałeś mi w skórę, zmuszając do opamiętania? Wytłumacz mi. Wytłumacz mi, proszę. Nagle w pół zdania dostrzegam kometę. Kosmiczny włóczęga zniża się, o ile mogę ocenić, wprost do naszego ogrodu. Ogłuszony tym, jak niewiele brakowało, byśmy ja i tata otworzyli się na siebie i zaczęli naprawdę ze sobą rozmawiać nie uświadamiam sobie wagi tej chwili i nie czuję zdumienia. Ale to, co dzieje się potem, nie rodzi we mnie nadziei.

Liście krzewu chrzanowego rozczapierzają się niczym palce i chwytają kometę, wyhamowując jej chaotyczny i straceńczy lot, roztrzaskując ją na pozbawione energii atomy, podobne grudkom ziemi, które wypadają z ręki krzątającej się w ogrodzie Babicy. Krzak przestaje się palić. I nagle znów staje w płomieniach: jest niczym pomarańczowa tęczówka wokół lazurytowej źrenicy, choć uderzenie komety wstrząsa przypominającymi palce korzeniami chrzanowego krzaka: leżą teraz rozrzucone w blasku światła awaryjnego domu sąsiadów, które włączyło się wskutek całego tego epizodu.

Tym razem, tato, się nie wykręcisz mruknąłem pod nosem. On mruga, jakby się nudził. Napina mięśnie dolnej części pleców i drapie się wokół rany nad prawym okiem.

Chyba powinienem kupić jeszcze jedną puszkę All-White mówi i wskazuje na najbardziej narażone na niepogodę te części werandy, gdzie błyszcząca biała farba się złuszcza, ukazując brąz gnijącego drewna, drewna naprawdę pięknego, wystarczyłoby je trochę oszlifować. Mało powiedzieć: dobre drewno... trudno byłoby coś takiego znaleźć, a już na pewno nie w tej cenie, na jaką mnie stać. Gdybyśmy tak mogli obrobić je szlifierką... Wystarczyłoby z poł soboty. Byłoby trochę pracy, choć nie aż tak wiele. Nie więcej niż miewałem do tej pory. No i widzielibyśmy efekty  dodaje z uśmiechem, eksponując w pełnej krasie krzywe pożółkłe siekacze.

Wiesz, ten dom będzie kiedyś twój. A jeśli pozew zbiorowy przyniesie coś więcej niż tylko ubaw po pachy, to wkrótce odziedziczysz również dar niespłaconej hipoteki.

Teraz jednak nie chodzi mu wcale o werandę, ale: o mnie samego. Jest to dość oczywiste. Może zwłaszcza po latach zabrzmi to dumnie, ale tata chce właśnie mnie. Desperacko pragnę mu pomoc, chcę ofiarować swoje ciało jak Izaak, nad którym Abraham wzniósł nóź. Chcę wrócić do swojego dawnego pokoju. Do domu. Nasze moje i mojej żony życie jest znacznie bardziej niepewne niż umocowanie werandy, na której stoimy z ojcem. Cisnąłem kiedyś młynkiem do soli i pieprzu w okno witrażowe, które było w tym domu od samego początku: było w nim, odkąd go zbudowano. Zastanawiam się nawet, zważywszy na uporczywość, z jaką trzy razy Sophia powtórzyła gardzę tobą, czy rozbite okno nie było tam jeszcze zanim zbudowano dom. Oczami wyobraźni widzę ten witraż, roziskrzony i połyskujący w swojej transcendentnej nieważkości, jakby wyczekiwał powstania tego domu, skupiając w sobie światło i rozpraszając je wokół. Brąz butelki po piwie i żółć barwy słonecznika uformowane w jaskrawą gwiazdę o ostrych kształtach chciałoby się rzec, jakaś kometa. Czy też, jak wyraziła to kiedyś Babica, centrum kozmosu. Spektakularno, Błażeju, nie widzisz tego, ty głuptasie? Nic nie rozumiesz. Mieć we własnym domu takie źródło blasku. Gwiazdę w kształcie Chrystusowego Krzyża. Boże nie widzisz tego?.

Mama nie czuję się lepiej? pytam.

Graliśmy w pokera. Partyjkę. Ale było ciężko. Ona nie pamięta reguł. Dałem jej wygraćmówi tata, wychylając się przez barierkę. Uśmiechnęła się, kiedy włożyłem jej w dłoń kilka pensów. Te oczy, Błażeju. Ma na twarzy całe piękno Francji. Ale co Bóg wyrabia z taką kobietą jak ona? Całe jej życie było oczekiwaniem na ludzi bez wspomnień, ludzi z amnezją i demencją, z formami szaleństwa o miło brzmiących nazwach. Jak długo tak czekała, spytasz? Odkąd skończyłeś dwa latka, a więc już trzydzieści lat. A teraz to samo dopadło i ją. No cóż. Wygląda mi na to... nie, nie jestem przesądny... ale tak wygląda, jakby złapała to od nich. W wieku pięćdziesięciu dwóch lat. To zdecydowanie za wcześnie, żeby zapomnieć, kim się jest mówi dalej tata. Nic podobnego nie przytrafiło się nikomu z nas, w naszej dawnej okolicy. Łatwiej tam było znosić chorobę, wierz mi. Zawsze mówiłem, że trzeba nam było tam zostać.

Później wspina się na palce, usiłując, jak podejrzewam, wypatrzeć wysoki budynek szpitala, który matka ostatnio odwiedza już nie jako lekarz, lecz jako pacjentka.

Krzew, od którego wciąż bije łuna, już teraz nie płonie. A może nigdy nie stał w płomieniach? (Ale w takim razie, znów zadaję sobie to pytanie, jak to wszystko wyjaśnić? Kiedyś pozażywałem nieco grzybów psylocybinowych, było to z dziesięć lat temu. Tak więc: nie w tym rzecz). Może tata wychodzi na werandę i regularnie przemawia do tego krzaka, więc może to nic ważnego. Albo jest wściekły na Boga z powodu mamy, zachowując się wobec Niego tak samo jak wówczas, gdy ktoś powiedział coś, co wzbudzało jego dezaprobatę. Wtedy zaczynał się we mnie wpatrywać, a mógł tak przez kwadrans dopóki nie zniknąłem. Wtedy także zaczynał kolejną przyjemną noc spędzoną na nicnierobieniu. Chociaż nie bo przez połowę czasu, kiedy go obserwowałem, zdawał się odmawiać pod nosem zdrowaśki, jakoś tak...

Tata spogląda na mnie, a ja pozwalam mu wejść. Nie staram się go czymkolwiek zająć, nie zamierzam zabawiać go naprędce wyszukanymi w pamięci trywialnymi nowinkami. Nie staram się też zrobić choćby kroku wstecz, w przeszłość, żeby rozdrapywać zabliźnione kiedyś rany, roztkliwiając się nad melancholią wspomnień. Spoglądam na niego; on także pozwala mi wejść. On również nie odwraca oczu ani nie stara się mnie zabawiać jakimś naprędce wyszukanymi w głowie trywialnymi nowinkami. Nie stara się też zrobić choćby kroku wstecz, żeby skubnąć kawałek farby złuszczającej się z werandy: jednym gestem wymazuje miłe wspomnienia, wspomnienia o zaplanowanych projektach, które mogłyby nas uchronić przed tym wszystkim.

Dlaczego nie dałem ci w skórę... zaczyna się zastanawiać na głos, wodząc dłońmi po ramionach (przedramię ma grubsze niż kiedykolwiek wcześniej). Opuszcza go całe napięcie, już nawet nie udaje, że wypatruje komety.

A więc o to pytasz. Bo lubisz zadawać pytania mówi tonem zupełnie beznamiętnym, wypowiadając całą tę kwestię jednym tchem i bez napięcia, jakie w niej pobrzmiewało w pierwszej chwili. Powinienem cię najpierw zapytać, co takiego zrobiłeś, żeby dostać wszystko, czego oczekujesz. Dlaczego ni stąd, ni zowąd tutaj jesteś, nagle chcąc się przespać w swoim dawnym łóżku jak dzieciak. To jest dziwne, Błażeju. Zawsze byłeś dziwny. Ale wpuściłem cię do domu. Nie dałem ci kopniaka. Mimo że zjawiasz się bez żony. Bez Sophii. I nie pytam, gdzie ona się podziewa. Robię to samo, co zawsze robiłem wieczorami, zapomniany przez wszystkie swoje dzieci: oglądam telewizję, odmawiam różaniec i nie zawracam wam głowy.

Kiedy tata rozbił rodzinny telewizor, rzucając w niego solniczką, nie mieliśmy nowego przez ponad dziesięć lat. W czasie owej dekady jego jedyną pociechą o której zabronił nam wspomnieć choćby słowem było utyskiwanie pod nosem na gorące kąpiele, które mama przygotowywała mu wieczorami, a zwłaszcza wtedy gdy wracał do domu, skrajnie utrudzony, choć szczęśliwy, naprawiwszy samochód jakiegoś ważnego klienta. Wtedy to mama, mając na twarzy ten sam uśmiech, który widniał na jej zdjęciu ślubnym, wsypywała do kąpieli siedem herbacianych torebek lawendy i rumianku, o czym musieliśmy milczeć niczym grób, gdy tymczasem słodkawy aromat żółtych kwiatów przez dolną szparę drzwi łazienki przedostawał się na zewnątrz wprost do naszych dziecięcych nozdrzy, my zaś leżeliśmy, nasłuchując, aż tata się zjawi i odbędzie z nami rundę zapasów, a jego ręce wciąż będą wydzielać niedający się wywabić zapach smaru, który nawet teraz, gdy pociągnę nosem, wydaje mi się prawdziwszy niż tamten zapach lawendy dosypywanej w sekrecie do gorących kąpieli. Kilka pustych torebek, wyciągniętych ze śmieci, do dziś dnia mama przechowuje na dnie którejś z szuflad na pamiątkę jedynego przejawu okazanej mu czułości, na jaką jej pozwolił. Sophia śmieje się na moje nostalgiczne wspomnienie podarowanego mi przez tatę utytłanego smarem śrubokrętu, brudzącego wszystko, co jest w szufladzie ze skarpetkami; śrubokrętu, którego nigdy nie użyłem.

Odpowiem ci na to mówię, strącając na podłogę kilka pokerowych żetonów jeśli ty mi odpowiesz dlaczego. Mówię serio: dlaczego nie sprałeś mnie na miazgę za ten cały cyrk, jaki odstawiałem, uciekając potem przez ganek, który sam pomogłem ci zbudować? No więc dlaczego? Dlaczego, tato?

Jeszcze ci mogę przyłożyć odpowiada, a po jego twarzy przemyka uśmiech. Potem kuca, siada w kucki, masywnymi plecami opierając się o rozklekotaną poręcz, chroniącą nas przed upadkiem. Kiedy miałem dziesięć lat powiada mój ojciec nas zostawił. Nigdy wcześniej o tym nie wspominał, nawet jeśli sam zacząłem mgliście i niejasno się tego domyślać, destylując taką wersję zdarzeń z opowiadań wstawionej Babicy, kiedy wypiła większą ilość wina z mniszka. Zostawił naszą rodzinę. Zostawił Babicę. ZostawiłMati. Mnie, moich braci i siostry. Całą nasząósemkę.

Ja także przysiadłem w kucki, ale straciwszy równowagę, upadłem na kolana i tak już zostałem, choć zaczęły mnie boleć nogi. Wiedziałem, że nie mogę się poruszyć niczym zwierzę, które udaje, że jest martwe.

Tato mówię, jakbym wydawał ostatnie tchnienie.

Zanim to się stało ciągnie tata może cztery, a może sześć czy nawet więcej razy w ciągu tygodnia razem z moim bratem Damjanem budziliśmy się w nocy nasz pokój znajdował się najbliżej pokoju rodziców i wpadaliśmy do tego ich pokoju. Była druga, może trzecia nad ranem. I ściągaliśmy z niej naszego tatę. Dwójka dzieciaków. Możesz to sobie wyobrazić? Pozostała czwórka w tym czasie spała. Chyba nawet nadjeżdżający pociąg by ich nie obudził. Narzucał na mamę koce i prześcieradła, przyduszał ją nimi, rękami zakrywał jej usta. Ona miała jeszcze lokówki we włosach. Zatykał jej usta rękami! Ale i tak ją słyszeliśmy mówi tata. Jeszcze dzisiaj ją widzę: z lokówkami koloru łososia, podduszaną prześcieradłem, i to ona wydawała nam się potworem, nie on, który był na niej, zadając jej te wszystkie cierpienia. Był na wpół nagi, ale wtedy nie mieliśmy pojęcia, co on wyprawia z gołym tyłkiem na wierzchu. VsemogocniBog. Mój Boże.

I oto słyszę, jak w oddalonym o pięć mil centrum miasta, w domach starego słoweńskiego getta w połowie z nich tłoczą się nowo przybyli Meksykanie hula zimowy wiatr, zatrzaskując tysiące szaf i szafek, zrywając pokrywki słoików niczym guziki z garnituru obżartucha. Stare kobiety budzą się bezwiednie i klękają przed Matką Boską z Gwadelupy, zapalając różowe świeczki i modląc się o wieczny spoczynek dla swych zmarłych i wszystkich tych, co tu przybyli spowici we własnąśmiertelność.

Drzwi pobliskiego garażu sąsiada otwarły się i oto widzę ojca wsłuchującego się w pracę skrzyni biegów, zgrzyt kołek i krążków, i wiem już, że uważa za głupców wszystkich ludzi, którzy nie znaleźli kwadransa, żeby naoliwić tę czy inną część. Obserwuję go, jak sprawdza swój tygodniowy harmonogram, szukając w nim godzinnej luki, w czasie której mógłby z żartem na ustach i przybornikiem w ręce rozwiązać wszystkie ich problemy.

Ojciec nigdy nie podniósł na nas ręki ciągnie swoją opowieść jakoś sucho, jakby zgrzytliwie, co drugie słowo wymawiając nienaturalnie wysokim tonem. Ale wolałbym, żeby było inaczej. Ja na jego miejscu... Przysięgam ci...

Halo, kto tam? pyta nagle sąsiad, Rick Wolfowitz, wyrastając jak spod ziemi. Jego drobne ciało okrywa coś, co wygląda jak strój biegacza wciąż staram się zidentyfikować ten ubiór, tak typowy dla naszych przedmieść.

Dobra, doigraliście się. Wzywam gliny. Intruzi! mówi, wydając z siebie wysilony chichot, który nie milknie przez jakieś poł minuty. Czekam na ripostę ojca, czekam, aż uczyni zadość konwencji i też odpowie żartem, ale nic takiego nie następuje.

Szsz... Mamy dziś spadającą gwiazdęmówię, starając się brzmieć jak własny ojciec. Rozpiera mnie duma. Szurając nogami, Rick z wolna się oddala. Na odchodnym przelotnie omiata wzrokiem nieboskłon.

Tato mówię nigdy nie dotknąłem w ten sposób swojej żony. Serio. Nigdy jej do niczego nie zmuszałem.

Ojciec powoli wstaje, z powodu zimna jego szerokie ramiona i całe ciało wydają się jeszcze masywniejsze. Wtulam głowę w postawiony kołnierz niebieskiego skafandra, który Sophia kupiła mi na zeszłoroczną gwiazdkę. Smród naftaliny zostaje zduszony przez zapach olejku Thieves, którym

Sophia naciera wszystko co stare i znoszone. Zastanawiam się, czy nie powinienem jeszcze czegoś zrobić. Ściągam kurtkę, żeby podać ją ojcu. Ojciec łysieje zacząłłysieć mniej więcej wtedy, gdy mnie adoptował. Mierzwi moje nieuczesane włosy. Nie wiesz, co dostałeś od losu, serio mówię” – stwierdza. Chwyta za suwak kurtki, szybkim ruchem unosi ją z moich zmartwiałych objęć i ciska hen daleko przez barierkę werandy. Natychmiast się prostuję, choć nogi mam zdrętwiałe. Patrzymy, jak kurtka szybuje i opada, jej kaptur zaczepia się o hak sznura do bielizny, a suwak zamka lśni tam w dole, w świetle kuchennej lampy, rozbłyskując niczym mknąca kometa, iskrząc się srebrem i złotem, po czym znika w otworze okiennym.

Słodki był z ciebie chłopak, i to od pierwszej chwili. Jedyny w całej rodzinie, który sypiał po nocach. Zawsze lubiłeś pieszczoty i pocałunki, zupełnie jak twoja matka. Zawsze chciałeś się przytulać. Choć teraz widzę, że już ci przeszło mówi, posyłając mi taksujące spojrzenie Babicy, ten niedający się ująć w słowa zerk wyrażający sprawiedliwość, od której nie ma odwołania.

Chyba nie dość ci dałem. W sensie uczuć zauważa.

Tato mówię. Oče.

Czekaj odzywa się nakazującym tonem ojciec, biorąc mnie za rękę w nadgarstku.

Zaczekaj. Może i tak było. Ale posłuchaj mnie. Nie chcę słyszeć, że nigdy nie dotknąłeś w ten sposób swojej żony. Że nigdy jej do niczego nie zmuszałeś. Nie interesuje mnie zbytnio to, czego nie robiłeś. Ale od dawna zastanawia mnie jedno. Czy ty w ogóle kiedykolwiek jej dotknąłeś? Dlaczego mam odejść z tego świata, nie doczekawszy się wnuka? Czy wy oboje...

Stałem tam z wyciągniętymi rękami niczym odziany w łachman strach na wróble, a on omiatał wzrokiem ciemne niebo, jakby liczył na to, że spłynie stamtąd ptak i narobi mi wprost do oka za to, że nie dałem mu potomków.

Znowu rozbiłem młynek do soli i pieprzu. To już czwarty zestaw. Sam nie wiem czemu. To już chyba taki nawyk. Ale tym razem mówię i czuję, że zaschło mi w gardle rozwaliłem go. Rozwaliłem witraż.

Wkrótce potem, tamtego feralnego dnia przeczesywałem przerośniętą trawę, usiłując odszukać kawałki szkła, jednym z nich raniąc się w palec wskazujący.

Znowu? pyta on, od razu utrafiając palcami w odpowiednią część mojej dłoni i ściskając ją, gdy czułość nagle przeradza się w surowość. Usta ściąga w wyrazie dezaprobaty przechodzącym w coś na kształt prośby, kiedy jego wzrok wędruje ku roziskrzonemu niebu.

W witraż to akurat rzuciłem pierwszy raz sprostowałem.

Bez żartów mówi. Było tam wyłącznie jedno okno, które dało się w ten sposób rozbić.

Nie śmiałem wyrwać ręki z jego dłoni i w gruncie rzeczy poczułem się jak w domu uwięziony w jego uścisku. Wgapiałem się biernie w swoje czerwieniejące w uchwycie jego dłoni ciało, na wpijający się w nie kciuk taty, na zespół urazowy jego nadgarstka, powstały od naciskania przycisków w piwiarni.

Kiedy miałem osiemnaście lat, na krótko przed wyprowadzką, wychodziłem na tę werandę, żeby z niej skoczyć. Najczęściej bez lotni. Taki miałem zamiar. Ale ostatecznie nie potrafiłem stwierdzić, czy zginę, i spietrałem odzywam się.

My nie o tym. Nie teraz. Wiesz, kupię ci nowy młynek do soli mówi tata.

Te, którymi rzuciłem, są z metalu wyjaśniam. Stal, jak przypuszczam. Nic im się nie stało.

Wprawimy wspólnie w te ramy nowy witrażmówi on. Ale jak uda nam się odtworzyć tę kosmiczną gwiazdę, którą tak lubiła Babica, co umieścimy w jej miejscu? Co jest tam teraz? pyta po długim milczeniu.

Nic odpowiadam zawstydzony, że nie potrafię zakończyć tego tematu. Plastik.

A gdzie jest twoja żona? Gdzie jest Sophia? Zostawiłeś ją w tym zimnym domu?! Z przeciągami? pyta, puszczając mój nadgarstek, gdy już zupełnie pozbawił go dopływu krwi. Spoglądam na swoją rękę, bezwładną, jakby pozbawionążycia, i na dłoń, która doprowadziła ją do takiego stanu. Zaczynam wytężać wzrok w poszukiwaniu jakiegoś draśnięcia, śladu jego paznokci, finalnego efektu jego współczucia oraz chęci ukarania mnie.

Sophia powtórzył, tym razem było to pytanie. Twoja żona? Jej imię. Jej imię.

Ja... Dzisiejszą noc spędza u naszej wspólnej przyjaciółki... Zadzwonię do niej jutro rano.

Zadzwoń dzisiaj powiedział. Powiedz jej, żeby tu przyjechała. Zamierzam się zamknąć w swoim pokoju. Idę się położyć. Kiedy się tu zjawi, będę mógł zasnąć. Mówi to wszystko jakby w imieniu mojej mamy. I dodaje dobrze znanym mi tonem, którego nie używał już od lat, tonem ojcowskiego nakazu: Pomożesz mi z gankiem. W następne wakacje. Obiecaj. A jutro zejdziemy na dół i naprawimy okno.

W porządku odpowiadam, bo nic innego nie przychodzi mi do głowy. Ona... nie mam telefonu tej znajomej. A swoją komórkę wyłączyła. Próbowałem, serio. Staram się panować nad głosem. Żadnego mazania się.

Spójrz mówi. A wtedy jej dotkniesz. Obejmiesz ją, o tak. Ciągnie mnie za ramiona, w których zabrakło mi czucia; nogi mam jak z waty. Układa moje ręce wokół swoich ramion, a wtedy moja klatka piersiowa znajduje się naprzeciwko jego piersi, a mój brzuch naprzeciw jego brzucha. Wiem, że czuć ode mnie pot. Moje ciało zaczęło wydzielać go w chwili, gdy wypowiedział jej imię, a teraz oblepia mnie cała warstwa potu. Tata ma swój niezmienny zapach: słaby smród smaru zmieszany z niedającą się przytłumić nutą rumianku, teraz w jakiś tajemniczy sposób stał się organiczną cząstką jego konstytucji, cząstką tak rzeczywistą jak jego czarne włosy, które w migotliwym świetle lampy alarmowej sąsiada wyglądają jak sierść kota, to znów jak wilcze futro. Odgarnia moje skołtunione włosy z czoła i natrafia na ślad po szwie wyglądający jak gruzełkowaty krzyż. Przyciska do tego miejsca wargi, a nieogolony podbródek przytyka do jednej z moich przymkniętych powiek, w ostatniej chwili tamując wzbierające łzy.

Teraz już wiem, że nie ma odwrotu. O Boże.

Wsuwając palec w wieszak mojej kurtki, kieruje mnie ku schodom i sam rusza za mną, lekkim kuksańcem popychając mnie w stronę ogrodu.

Wpada pomiędzy rosnące chaotycznie korzenie chrzanu, tworzące wzorzysty i bezładny gąszcz wokół płonącego do niedawna krzewu. Niczym wygłodzony kurczak, którego w końcu nakarmiono, zaczyna gorączkowo je wyrywać. Wsuwając je do mojej wciąż zmartwiałej dłoni, nonszalancko przypatruje się kawałkom chrzanu. I kiedy tak stoję, wystraszony i pełen wahań, z korzeniami chrzanu w dłoni, do moich nozdrzy dociera pierwsza fala słodkawego zapaszku i widzę, jak ojciec układa kawałki chrzanu w formę krzyża widniejącą w pierwszym planie rozbitego witrażu. Użyjemy tego mówi beznamiętnym tonem, jak gdyby obwieszczał najoczywistszą z oczywistości. Rozbiłeś ołowianą ramkę i szkło, prawda? Mam rację? pyta, a ja potakująco kiwam głową. Patrz tutaj. One są jak ołów, a kiedy je ułożysz w linii, możesz na nich umocować szkło witrażoweZob. przyp. 2 (przyp. tłum.).[9]. Vsemogocni Bog, niebiosa się walą. Gwiazdy zrodziły się z ziemi. VsemogocniBog.

Chodźmy tam teraz. Wezmę lutownicę, kilka starych butelek po piwie i skorupy wazy, którą Babica przywiozła ze starego kraju. Nie może przeciw temu zaprotestować, bo nie żyje, a te skorupy od dekad bezużytecznie leżą w szafce. Ja będę prowadził. Wyglądasz, jakbyś pił, choć przecież jesteś dziś trzeźwy jak świnia, prawda synu?

Czeka, aż dotrę do auta. On sam już tam stoi. Wydobywa z kieszeni na piersi swoje dwudziestoletnie okulary w grubych, plastikowych oprawkach. Szybko chucha na szkła i wyciera je podkoszulką. Dowlókłszy się do auta, chwytam za klamkę i drzwi otwierają się ze skrzypnięciem, a ja układam w nim swoje kończyny, ojciec zaś tymczasem zrobiło się późno po raz ostatni z uwagą lustruje moją twarz, jakby nie dowierzając. Wykonuje pełny obrót. Światło i ciepło, biorące początek Bóg wie skąd, przeświecają przez soczewki jego okularów niczym słońce w zenicie. Jego żar odbija się beztrosko w soczewkach ojca, z których jedna roztrzaskała się dawno temu kiedy się obejmowaliśmy. Ojciec wysuwa język, spluwa na kawałek szkła, zakłada okulary i zamyka oko za wypolerowanym szkiełkiem. Może nie jest gotów ujrzeć mnie takim, jakim jestem. A może wie, że ja nie jestem gotów skonfrontować się z tym, że on mnie widzi. Szkła okularów lśnią jak witraż gotyckiego kościoła, a ja wpatruję się w nie z nabożnym podziwem niepewny, co też może zza nich zobaczyć oko ojca.

On wbiega do domu, skąd wynosi całe torby wypchane roztrzaskanym szkłem, wystaje z nich również końcówka lutownicy. Przez tani plastik widać, jak gwoździe z korzeni chrzanu wciąż siężarzą, powoli się dopalają.

Jedziemy autem po opustoszałych ciemnych ulicach, nasze płonące ciała drżą w cieple, a kiedy otwieram usta, by słowami wyrazić poczucie zamknięcia, czuję grudę w żołądku, który już wcześniej rozbolał mnie od nagłego przypływu czułości taty. Tak więc milczę. Tata bezceremonialnie omija człowieka przebiegającego przez pasy na czerwonym świetle. Nie przeklina ani nie ogląda się za siebie, choć tamten wali gniewnie ręką w tył samochodu. Wkrótce słyszę, jak jego zwaliste ciało zapada się głębiej w siedzenie, wydając taki sam dźwięk jak wówczas, gdy po całym dniu w pracy padał na swoje łoże małżeńskie. A potem słyszę stłumiony dźwięk gdyż ojciec zakrywa sobie usta dłonią ani to łkanie, ani śmiech.

Jesteś gównem, wiesz o tym? mówi. Następnie chwyta oburącz za kierownicę. Kocham cię.

Chciałbym zostać oczyszczony z wszystkich słów, które mógłbym wypowiedzieć tej nocy gdyż w tę akurat noc, noc przepełnioną milczeniem i strzelającą gwiazdami, byłyby one świętokradztwem.

 

Opowiadanie pochodzi ze zbioru In The Wine Press: Short Stories [W prasie do wina. Opowiadania, 2020].

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Joshua Hren, Chrzan, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2022, nr 171

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...