27.04.2023

Nowy Napis Co Tydzień #200 / Korespondent mimo woli. O listach do i od Jerzego Giedroycia

Wymiana listów z redaktorem paryskiego miesięcznika „Kultura”, dyrektorem Instytutu Literackiego i jedną z najważniejszych postaci powojennej emigracji na Zachodzie Jerzym Giedroyciem, rozpoczęła się w 1981 roku (co prawda był to wtedy tylko pojedynczy, dość epizodyczny list) i trwała aż po rok 2000, czyli praktycznie do śmierci Jerzego Giedroycia. W niektórych okresach była bardzo intensywna. Przykładowo w 1984 roku były to 34 listy (łącznie przez te lata wymieniliśmy z Jerzym Giedroyciem 241 listów, wysłanych w obydwie strony: do i z Maisons Laffitte). Ten stosunkowo dość swobodny przekaz myśli i wysyłkę kilkunastu listów w pierwszym roku naszej korespondencji (1984) umożliwił mój ówczesny pobyt na rocznym stypendium poza Polską, w Republice Federalnej Niemiec, ufundowanym przez Centralny Komitet Katolików Niemieckich w ramach fundacji Katholischer Akademischer Ausländer-Dienst w Bonn. Stypendium zawdzięczałem staraniom moich kolegów z miesięcznika „Więź”, ale także zainteresowaniu strony niemieckiej losami kilku wówczas młodych współpracowników pisma, internowanych od samego początku stanu wojennego w obozie w BiałołęceOprócz mnie, wówczas osoby samotnej, byli to: Józef Ruszar z żoną Joanną oraz Kazimierz Wóycicki z żoną Ireną i córką Zosią. Wszyscy zamieszkaliśmy razem w adaptowanym dla naszych potrzeb dużym mieszkaniu, o nieco „kołchozowym” charakterze, na terenie Domu Studenckiego Augustinushaus, przebywając w Bonn w okresie 1983–1985 (ja dojechałem ze względu na trudności paszportowe – pokonane wskutek interwencji ówczesnego Sekretarza Generalnego Konferencji Episkopatu abp. B. Dąbrowskiego – dopiero w styczniu 1984 roku i powróciłem do kraju na początku 1985 roku – w lutym). Moi koledzy pozostali na emigracji i wrócili po 1989 roku.[1].

W korespondencji, która niekiedy miała dość burzliwy przebieg, niewolny od konfliktów, da się odczytać zarówno bliską współpracę, ideową zbieżność oraz górujący moralny i polityczny autorytet Redaktora, jak i niekiedy mniej przyjemny ton wzajemnego zniechęcenia, spowodowany potęgującymi się różnicami pomiędzy nami w ocenie sytuacji w Polsce. Bezpośrednim tego skutkiem były podnoszone przez Giedroycia w listach wyrzuty wskutek okresów dłuższych przerw w odpisywaniu z mojej strony, ponawiane liczne monity Redaktora i przekazywanie jeszcze liczniejszych poleceń do wykonania, nie zawsze możliwych do realizacji.

Po latach, w trakcie czytania na nowo tych listów, odczuwam niechęć do samego siebie za końcowy okres korespondencji (po 1992 roku). Bo chociaż nie zerwałem relacji z redaktorem „Kultury”, to coraz wyraźniej oddalałem się, pozostawiając go coraz ostrzej odczuwanej – także z racji wieku – samotności. W jakimś sensie porzuciłem Jerzego Giedroycia w tym ostatnim, najtrudniejszym okresie życia, kiedy Instytut Literacki, chociaż nadal aktywny wydawniczo, w coraz mniejszym stopniu mógł wpływać na sytuację w kraju. Właściwie dopiero teraz dostrzegam mój ówczesny egoizm, skupienie na zupełnie – z perspektywy czasu – nieistotnej karierze dyplomatycznej.

Nie da się – niezależnie od wszystkich okoliczności łagodzących – tego wybaczyć, a nawet niełatwo mi to dzisiaj zrozumieć. Dlatego odczytywaniu dużej części tych listów towarzyszy poczucie głębokiego żalu, wyrzutów sumienia z powodu mojej małoduszności w rozumieniu tej niezwykłej postaci. Powiem szczerze: nie jestem w stanie zrozumieć siebie tamtego z lat 1992–2000. A nade wszystko tego, dlaczego – pomimo wielokrotnie składanych obietnic – po 1991 roku nigdy już nie odwiedziłem domu w Maisons Laffitte, chociaż byłem adresatem ponawianych zaproszeń ze strony Jerzego Giedroycia. Jest to ten rodzaj winy, której już nie można zmazać ani niczym odkupić.

Paryski falanster

Być może rodzajem swoistej rehabilitacji będzie próba przygotowania do publikacji tej korespondencji, ale także przebijający z większości moich listów ton wielkiego (i autentycznie szczerego) podziwu dla Redaktora, jego pracy, jak i dla całego zespołu „Kultury”. Tego niewielkiego środowiska, które w swoich najlepszych latach było rodzajem falansteru w jego oryginalnym fourierowskim wariancie projektu wspólnoty równych i wolnych ludzi; oddanych Polsce, pracy dla niej i ukierunkowanych w dużej mierze na wspieraniu innych. I w jakimś sensie, chociaż ani Jerzy Giedroyc, ani pozostałe główne postacie tej sceny (Zofia Hertz, Henryk Giedroyc, Gustaw Herling-Grudziński, Zygmunt Hertz) nie miały ścisłego związku z konfesyjnym chrześcijaństwem, w swoim codziennym wymiarze działania dla innych byli niezwykle blisko nauk żydowskiego Proroka, w którego boskość nadal wierzy duża część ludzkości.

Może właśnie to urzekło mnie najbardziej. Byłem w Maisons Laffitte przybyszem z innej cywilizacji, poddanym państwa porzuconego po 1945 roku przez ówczesne potęgi na przemiał historii. Przyjeżdżałem z Polski, która znalazłszy się w okowach sowieckiej despotii i narzuconego zniewolenia, nie dawała żadnej możliwości antidotum na truciznę nihilizmu. Nigdzie nie było widać szansy na przeciwstawienie się coraz szybciej postępującemu znikczemnieniu społecznemu. W Maisons Laffitte spotkałem ludzi, którzy tę sowiecką truciznę skutecznie zwalczali i – przechowując w sobie najwartościowsze cechy Polski międzywojennej – byli zarazem pełni otwartości na świat współczesny, zdolni do twórczej adaptacji. Walcząc o wolną i suwerenną Polskę, zarazem nie odrzucali konieczności przyjęcia zmian (chociażby terytorialnych), w przekonaniu, że nie da się zawrócić biegu historii. Wiedząc dobrze, że nawet jeśli się nie zgadzają z wyrokami historii, to muszą przyjąć przynajmniej niektóre ze zdarzeń (faits accomplis), które miały miejsce. Byli gotowi na to, żeby nabyć umiejętność współpracy z nowymi pokoleniami, wyrosłymi w pojałtańskiej Europie.

Giedroyc tę konieczność dobrze rozumiał. Zapewne w tym była główna przyczyna przyjęcia mnie po raz pierwszy w 1981 roku w Maisons Laffitte i nieodrzucenia młodego człowieka z kompleksami prowincjusza, niewydarzonego, zamkniętego w sobie i nieśmiałego. A chociaż nigdy nasze relacje nie wykroczyły poza wymiar ucznia i Nauczyciela, nawet wtedy, kiedy ten pierwszy nie zawsze zgadzał się z ocenami i działaniami politycznymi swego Mistrza, to w ich podtekście był do końca niezwykły szacunek z mojej strony dla postaci Redaktora. A z kolei on – miałem niekiedy takie wrażenie – traktował mnie dużo lepiej i bardziej wyrozumiale niż na to zasługiwałem.

Oceniając przeszłość z dzisiejszego brzegu czasu, mogę sądzić, że w podtekście naszych mało familiarnych relacji była jednak znaczna wspólnota ideowa. Jednym z jej przejawów była fascynacja kulturą rosyjską oraz zrozumienie dla innych racji. Nade wszystko tych, które uosabiali nasi sąsiedzi: Ukraińcy, Litwini, Białorusini, ale także w najtrudniejszej do przyjęcia formule Niemcy czy przede wszystkim Rosjanie (odrębną sprawą, z biegiem lat coraz bardziej bolesną, stawała się kwestia żydowska, z którą Giedroyc próbował się niezbyt pomyślnie zmierzyć jeszcze przed wojną). W tym obszarze spraw i w nastawieniu na rozplątywanie obciążonych historycznie, bolesnych relacji sąsiedzkich, Giedroyc nie musiał mnie do niczego przekonywać. Mieliśmy to samo zdanie o miejscu Polski w Europie Środkowo-Wschodniej i podobne widzenie przyszłych stosunków Państwa Polskiego z sąsiadami. Oczywiście dopiero po odzyskaniu suwerennego bytu, do czego wtedy – zdawało się – że jest jeszcze daleko, ale w co obydwaj wierzyliśmy, pomimo wszystko dużo bliżej, niż można było sądzić.

Jerzego GiedroyciaDuża część poniższych fragmentów została opublikowana na portalu Stowarzyszenia Instytutu Literackiego Kultura (https://kulturaparyska.com/pl/topic-article/zielinski).[2] (a także Zofię Hertz) poznałem w 1981 roku podczas mojego drugiego w życiu wyjazdu na Zachód. Pierwszy w 1978 roku zakończył się klęską. Zostałem okradziony w Nicei i po wielodniowej podróży autostopem przez Alpy Nadmorskie, potwierdzeniu tożsamości, uzyskaniu gwarantowanej przez moją rodzinę pożyczki oraz zastępczego paszportu w konsulacie w Lyonie, wróciłem do kraju. W 1981 roku było już inaczej. W Polsce zdarzyła się „Solidarność”, miałem za sobą aktywne uczestnictwo w podziemnym wydawnictwie „Spotkań”, za którym stało środowisko Katolickiego Uniwersytetu w Lublinie, i wreszcie po prawie dwuletnim okresie bez pracy (zostałem wyrzucony w 1979 roku z redakcji warszawskiego tygodnika „Kultura”) zacząłem pracować w miesięczniku „Więź”.

Do Maisons Laffitte przyprowadził mnie paryski przedstawiciel i główny animator „Spotkań”, ściągający dla nich środki finansowe z całego świata, Piotr Jegliński. Pretekstem była z mojej strony propozycja rozmowy/wywiadu z Giedroyciem. Interview było ciekawe. Zostało przeznaczone dla „Spotkań”, ale później było kilkakrotnie przedrukowane w innych czasopismach. Wydaje się, że rozmowa spodobała się mojemu rozmówcy, gdyż niedługo potem Giedroyc zaproponował mi czasowe zatrudnienie w Instytucie.

Mieszkałem u Jeglińskiego, dojeżdżałem codziennie z Paryża do Laffitte, zajmowałem się pakowaniem i wysyłką książek oraz egzemplarzy miesięcznika. Pracy było dużo i mój kontakt z Redaktorem ograniczał się do chwilowych spotkań, bo nawet w codziennym rytuale picia kawy nie brał on udziału. Zapewne mogłem pracować dalej i pozostać w Paryżu, tym bardziej że nad Polską zaciągały się chmury i z różnych stron było słychać ostrzeżenia. Zdecydowałem się jednak na powrót, czego ani wtedy, ani dzisiaj nie żałuję, nawet gdybym mógł przewidzieć moje uwięzienie w nocy z 12 na 13 grudnia 1981 roku w Białołęce.

Następny krok w kontaktach z Jerzym Giedroyciem wyszedł ode mnie w styczniu 1984 roku w trakcie kolejnego pobytu na Zachodzie jako stypendysty kościelnej fundacji KAAD (obszerniej o tym jest mowa w 1. przypisie). Zostałem do tego zachęcony przez mieszkającego z Kolonii stałego korespondenta „Kultury” Andrzeja Chileckiego, osoby niezwykle uczynnej i otwartej na wszystkich, którego poznałem przez posolidarnościowych emigrantów z kraju, wybitnych dziennikarzy: Krystynę Grzybowską i Macieja Rybińskiego. Niestety, wszystkich ich poza wielkimi zdolnościami łączyło także bardzo polskie uzależnienie od alkoholu skutkujące przedwczesną śmiercią, najpierw Chileckiego, a później Rybińskiego i niedawno jego żony.

Giedroyc zareagował na mój list od razu, zarzucając mnie stopniowo różnymi prośbami, ale i z mojej strony było ich niemało. Zasadnicza ich część dotyczyła potrzeby udzielenia pomocy w przedłużeniu egzystencji wydawniczej „Więzi”, zarówno miesięcznika, jak i wydawnictwa (wtedy o dość skromnym formacie Biblioteki „Więzi”, z ograniczonymi nawet w stosunku do krakowskiego „Znaku” możliwościami edytorskimi). Redaktor „Kultury” zareagował na moje listy od razu, udzielając zarówno rad w dotarciu do zachodnich sponsorów i fundacji, jak i konkretnego wsparcia finansowego.

Takie nastawienie na wspieranie i udzielanie pomocy różnym inicjatywom, nade wszystko mającym na celu ratowanie polskich niezależnych wydawnictw zarówno w kraju, jak i na emigracji, charakteryzowało zresztą Jerzego Giedroycia od zawsze. Nawet wtedy, kiedy sam Instytut Literacki przeżywał duże trudności finansowe, nigdy nie odrzekał się od pomagania innym. W jednym z późniejszych listów jest zresztą wspomniane tego rodzaju wsparcie ze strony Giedroycia udzielone wydawanemu we Francji „Narodowcowi”, pismu stojącemu po drugiej stronie ideowej palety polskiej emigracji niż „Kultura”.

W tym pierwszym okresie mojej współpracy z „Kulturą” – poza opublikowaniem kilku tekstów (omawiających różne wydarzenia w Niemczech i poza nimi), jak i recenzji książek, współpracowałem także poprzez Włodzimierza Odojewskiego z Radiem Wolna Europa w Monachium – najważniejsze było moje uczestnictwo w Targach Frankfurckich, jednej z największej do dzisiaj imprez prezentujących dorobek wydawniczy danego okresu na świecie. Do Frankfurtu pojechałem z Andrzejem Chileckim i jego żoną Eriką, oni znaleźli mi też nocleg w mieszkaniu pochodzących z Polski emigrantów – lekarzy.

W trakcie kilkudniowego pobytu obsługiwałem stoisko Instytutu Literackiego, zastępując dość często w tym Zofię Hertz i Jerzego Giedroycia, którzy zresztą z racji swoich niezwykle rzadkich wyjazdów poza Francję, mieli dużo różnych spotkań o charakterze – jak mogę przypuszczać – zarówno stricte wydawniczym, jak i zapewne politycznym. Nigdy zresztą nie starałem się tego dociekać, chociaż można było zauważyć relatywnie bliskie relacje Redaktora z przedstawicielami ukraińskiej diaspory, bardzo aktywnej w Niemczech.

Z Targów napisałem krótkie sprawozdanie – notatkę wydrukowaną w „Kulturze”, która zresztą nie spodobała się kilku wpływowym emigrantom, w tym także mojemu przyjacielowi Piotrowi Jeglińskiemu, posądzających mnie o pisanie na zamówienie Giedroycia. Zarówno w tym przypadku, jak i każdym innym dotyczącym mojej publicystyki publikowanej w „Kulturze” – muszę zaprzeczyć. Nie przypominam sobie, żeby Redaktor kiedykolwiek sterował w taki sposób tekstami, ich nastawieniem bądź kierunkiem ideowym lub stopniem krytycyzmu. Zdarzało się odwrotnie, czego ślady można znaleźć w listach, że odrzucał moje teksty ze względu na ich nie najwyższy poziom lub jeszcze częściej z powodu nadmiernego krytycyzmu wobec niektórych zjawisk ujawniających się tak na emigracji, jak i w kraju. Mogę sądzić zresztą, że właśnie ten mój (trudno mi ocenić, na ile uzasadniony) krytycyzm, w szczególności wobec kierunku polskich przemian po 1989 roku, był zasadniczą przyczyną trudności w przywróceniu pomiędzy nami po 1990 roku dawnego zaufania i bliskiej współpracy.

Kultura i polityka

Giedroyc, obdarzony niezwykłym talentem redaktorskim, spotęgowanym latami doświadczenia w redagowaniu różnych periodyków (jest ironią historii, że nazwy dwóch ważnych dla PRL czasopism: tygodnika „Polityka” i warszawskiego tygodnika „Kultura” zostały zapożyczone właśnie od niego), był bowiem nade wszystko politykiem. Tyle że w swoich działaniach politycznych, zarówno przed wojną, jak i po 1945 roku, wychodził od redagowania czasopism, prac wydawniczych oraz przeróżnych inicjatyw w obszarze kultury. Te, chociaż sięgały do projektów kulturalnych pozornie oddalonych od polityki, jak edycja dorobku pisarskiego Witolda Gombrowicza, Czesława Miłosza czy Andrzeja Bobkowskiego, a nade wszystko próba ocalenia twórczości wielu zapomnianych emigrantów, rozrzuconych po drugiej wojnie światowej po całym świecie, przykładem proza Czesława Straszewicza, były zarazem rodzajem wyzwania rzuconego komunizmowi. W tym sensie miały również polityczny wymiar.

Wynikało to z przekonania Giedroycia, że kultura jest najsłabszym punktem marksistowskiej doktryny. Gdyż ta, negliżując duchowość ludzką, odrzuciła najważniejsze napięcie, jakim w historii ludzkości było – i pozostaje – dramatyzm spotkania człowieka z Bogiem i konsekwencje tegoż dla zrozumienia istoty ludzkiego bytowania. Marksizm w jego sowieckim formacie zaprzeczał temu, doprowadzając do negacji wszelkich form pogłębionej duchowości. Wskutek czego w tym swoim ograniczeniu, pozorowanym jakoby totalnym – a jak twierdził także i finalnym – ujmowaniem sensu życia człowieka (dla marksistów jedynie prawdziwego i pełnego bez Boga), w niszczeniu podstaw wyrosłej z dziedzictwa judejsko-chrześcijańskiego antropologii, skutkował nihilizmem. Odrzuceniem wartości kultury europejskiej.

W takim przypadku Giedroyciowe stawianie na indywidualizm, na odrębność i podmiotowość twórców, stanowiło przeciwstawienie się temu wszystkiemu, co uosabiała sobą Polska Ludowa. I było z gruntu polityczne. Warto o tym pamiętać dzisiaj, kiedy dawne różnice i także określenia przestały być zrozumiałe, a narzucony na Giedroycia przez komunistów kostium emigracyjnego politykiera (co dawało się także odczytać jako: politycznego bankruta) nadal uwiera i nie pozwala zrozumieć osobowości redaktora „Kultury”. Co gorsza, jest niekiedy przyjmowany z dobrą wiarą przez wielu młodych, coraz gorzej wykształconych i coraz mniej radzących sobie z trucizną komunistycznej przeszłości. Uznany jako prawdziwy, a nawet jako jedynie obowiązujący.

Na koniec mojego stypendialnego pobytu w Niemczech (powróciłem do Polski w lutym 1985 roku) spędziłem święta Bożego Narodzenia 1984 roku w Maisons Laffitte jako gość „Kultury”. To wtedy pojawiły się pierwsze propozycje ścisłej współpracy z Instytutem Literackim. Najpierw miałem się zajmować uporządkowaniem zbiorów bibliotecznych, co jednak wskutek mojego wyjazdu do Polski szybko stało się nieaktualne (funkcję tę objął Jacek Krawczyk). Później, już bezpośrednio przed powrotem, zostałem obciążony licznymi zleceniami do realizacji w kraju. Poza przekazywaniem listów, honorariów, próśb do różnych osób, ale także zamawiania w imieniu Redaktora nowych tekstów, stałem się nieformalnym i nieco wbrew mojej woli swoistym korespondentem „Kultury”. Często pisałem do Jerzego Giedroycia listy – i nie tyle dla potrzeb pisma, ile w formule prywatnej korespondencji – w których informowałem o tym, co się dzieje w Polsce.

Zapewne miało to dla niego znaczenie, gdyż poleceń było coraz więcej, przekazywanych różnymi drogami prywatnymi (najczęstszymi kurierkami były dwie emigrantki: Joanna Kranc z Nowego Jorku i Maria Podhorska z Londynu), potem poprzez ambasadę Francji i ówczesną attaché ds. kultury Anne Duruflé-Łozińską, czy także amerykańską placówkę. Z biegiem czasu było to jednak coraz trudniejsze, gdyż obydwie ambasady mniej chętnie udzielały pomocy, co powodowało przerwy w komunikacji i przekazywaniu korespondencji. A też i otrzymywane z Paryża polecenia oraz coraz większe sumy do dostarczania ich odbiorcom w kraju nie ułatwiały wypełniania próśb Giedroycia. Niekiedy bardzo skomplikowanych, wymagających podróżowania po całej Polsce oraz wyłącznie osobistych kontaktów, gdyż z natury rzeczy kontakt telefoniczny nie był wskazany, pomijając już to, że w owym czasie nie miałem mieszkania, a tym bardziej dostępu do telefonu. Starałem się zachowywać podstawowe środki ostrożności i konspiracji, chociaż dzisiaj jestem przekonany, że Służba Bezpieczeństwa w znacznym stopniu kontrolowała relacje Giedroycia ze mną. Tyle że z jakichś powodów nie traktowała tego jako zagrożenia dla prowadzonej przez służby ówczesnej polityki wobec środowisk opozycyjnych.

Zapewne tym można wytłumaczyć, że po 1985 roku nie odmawiano mi paszportu i częściej miałem trudności w pozyskaniu francuskiej wizy niż polskiego dokumentu podróży. Inna sprawa, że młyny komunistycznej sprawiedliwości, chociaż mieliły powoli, ale z coraz większym natężeniem, i jak mi przekazał jeden z kolegów w 1991 roku zatrudniony w MSW, SB przygotowywała na 1989 rok mój proces z przewidywanym wysokim wyrokiem. Nie doszedł do skutku, gdyż zachodzące polityczne zmiany sprawiły, że był bezcelowy.

Wyjazdy do Francji, najczęściej przez Niemcy, z jednodniowym zatrzymywaniem się w Kolonii u Andrzeja Chileckiego, związane były z otrzymywanym corocznie od Jerzego Giedroycia niewielkim stypendium, przemieszkiwaniem w Maisons Laffitte, w oficynie, którą dzieliłem z Gustawem Herlingiem-Grudzińskim. Z reguły przyjeżdżałem na 3–4 miesiące i w każdym kwartale przez jeden z nich spotykałem się w siedzibie „Kultury” z mieszkającym na stałe w Neapolu Herlingiem, będącym oficjalnym korespondentem pisma. Trwało to do 1991 roku, kiedy to przyjechałem po raz ostatni.

Pomiędzy krajem a emigracją

Niezależnie od narzuconej, chociaż za moją zgodą w poczuciu związku ideowego z miesięcznikiem, funkcji krajowego korespondenta „Kultury” zajmowałem się także pomocą Redaktorowi. Porządkowałem archiwum, pomagałem w codziennych sprawach, niekiedy zapewniając pierwszą ocenę i redakcję nadsyłanych tekstów – zamawianych przez Giedroycia i nie zawsze publikowanych – oraz pisząc artykuły o bieżących sprawach. W trakcie tych kilkumiesięcznych pobytów byłem także kimś w rodzaju stołownika, biorąc udział we wszystkich posiłkach z udziałem Zofii Hertz, Jerzego Giedroycia i Herlinga (jeśli akurat przebywał w Maisons Laffitte). Byłem także słuchaczem opowieści o historii „Kultury”, ale również i o Polsce międzywojennej. Stali pracownicy „Kultury” uczestniczyli jedynie w poobiednim zaproszeniu na kawę.

Bezpośrednią konsekwencją tej współpracy – nade wszystko zamieszczanych publikacji w „Kulturze” o ostrej antykomunistycznej wymowie – były dość dokładnie opisane w korespondencji, pogarszające się moje relacje z kolegami redagującymi „Więź”. Zapewne można ich ówczesne reakcje zrozumieć i usprawiedliwić, chociaż niekiedy były zbyt panikarskie i bojaźliwe. Po latach śmieszne, a może nawet i smutne, jest co innego. Byłem wtedy krytykowany za moje oceny sytuacji politycznej (głównie relacji na styku kościelno-państwowym) w Polsce i niektórych zachowań hierarchów katolickich przez osoby – chociażby takie jak sekretarz Klubu Inteligencji Katolickiej w Warszawie Andrzej Wielowieyski – które w tamtym czasie przybierały maskę oddanych synów Kościoła.

Jest paradoksem polskiej rzeczywistości, że dzisiaj te same postacie są w pierwszej linii adwersarzy Kościoła Katolickiego w Polsce, co odnosi się także do obecnej redakcji „Więzi”. Wydaje się niekiedy, że za wszelką cenę chcieliby roztopić polski katolicyzm w mieszaninie liberalnych przyzwoleń i skłonić do rezygnacji z wierności dogmatom oraz wymagań wobec wiernych. Czy nie dlatego, że w ich dzisiejszej politycznej grze Kościół przestał mieć jakiekolwiek znaczenie i nie jest już do niczego potrzebny, a może nawet i zawadza jako ostatni bastion zasad i oparcie dla społeczeństwa, broniąc je przed nadużyciami władzy? Nie wiem, ale czy nie daje się to paradoksalne zachowanie odczytać jako zadziwiający i nie do końca wytłumaczalny zwrot w relacjach katolickiej inteligencji z Kościołem, nigdy nie traktującej katolicyzmu zupełnie serio? Zresztą proroczo wiele lat wcześniej taka zmiana była przewidywana przez Błogosławionego Kardynała Stefana Wyszyńskiego, mającego swoje podstawy do sceptycyzmu w stosunku do – w dużej mierze oktrojowanych przez reżym – środowisk katolickiej inteligencji.

Moje przyjazdy do Maisons Laffite i ścisła współpraca zakończyły się w 1992 roku. W mniejszym stopniu było to spowodowane moimi zajęciami w placówkach dyplomatycznych (najpierw w Ambasadzie w Kolonii, a potem w Bernie), bardziej pogłębiającymi się różnicami w ocenie polskiej sceny politycznej. Giedroyc coraz bardziej ostentacyjnie zwracał się w stronę wspierania postkomunistów, Aleksandra Kwaśniewskiego i jemu podobnych. Dla mnie wymuszony upadek rządu Jana Olszewskiego w czerwcu 1992 roku stał się potwierdzeniem wcześniejszej intuicji o niemożności zbudowania w ramach układu zawartego w 1989 roku demokratycznej Polski i utracie nadziei na odzyskanie pełnej suwerenności, chociażby częściowo podobnej do tej z okresu międzywojnia. Nie jestem w stanie dokonać pełnej analizy takich zachowań i wyborów Jerzego Giedroycia. Zapewne przyczyn było wiele. Może zresztą kryła się za tym rozpacz starego człowieka, który chociaż całe swoje życie poświęcił Polsce, to pod koniec zrozumiał, że tego państwa, w jakie wierzył, budował i do niego dążył, już nie uda się odtworzyć. Nie te czasy, nie ci ludzie, nie ta polityczna koniunktura…

Opisana wyżej odmowa współpracy z Redaktorem i coraz rzadsza wymiana korespondencji były potwierdzeniem mojej małostkowości, ale także i mojej rozpaczy. Wybierając wieloletnią służbę III RP w obszarze dyplomacji (zresztą stosunkowo dobrze opłacaną), nie miałem poczucia, że stoję po właściwej stronie. Mogłem się łudzić ratowaniem substancji narodowej (państwa?) w zakresie drobnych spraw, pomaganiem ludziom w ramach codziennych konsularnych zajęć, ale w gruncie rzeczy nie miało to sensu. Cały czas towarzyszyło mi w pracy w placówkach dyplomatyczno-konsularnych poczucie obcości, czułem, że wchłania mnie bagno koterii, korupcji, złodziejstwa, a niekiedy najgorszej ze wszystkiego i otaczającej zewsząd zdrady Polski i Polaków, przykrywanej gładkimi słowami i patriotycznym frazesem.

Zapewne nie ja jeden znalazłem się w takiej sytuacji. Moje faktyczne zerwanie współpracy z Giedroyciem, chociaż kamuflowane przyjemnym tonem listów aż do końca, było konsekwencją beznadziejności. Przestałem wierzyć, że da się cokolwiek zmienić w Polsce i w naszych relacjach z innymi. Bez tego moja wieloletnia praca dla Giedroycia i jego idei Polski suwerennej, demokratycznej i oddanej prawdzie, nie była już nic warta. Mogłem co najwyżej udawać wiarę. Tego nie umiałem wtedy. Nie umiem zresztą i dzisiaj. W jakimś drobnym wymiarze – jak sądzę – ta korespondencja jest tego dramatycznym zapisem.

2021 

Tekst jest zmienioną wersją wstępu do przygotowywanego wydania korespondencjiJerzym Giedroyciemlat 80. ubiegłego wieku.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Marek Zieliński, Korespondent mimo woli. O listach do i od Jerzego Giedroycia, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 200

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...