18.05.2023

Nowy Napis Co Tydzień #203 / Arka z podcieniem

Głowaccy. Arka na ManhattanieE. Zadrzyńska, Głowaccy. Arka na Manhattanie, Warszawa 2022.[1] to świetnie napisana książka. Pełna barwnych anegdot, wnikliwych opisów i obserwacji. A także oryginalnie skonstruowana, gdy autorka prowadzi nas poprzez kolejno wynajmowane nowojorskie mieszkania, pokazuje ich wnętrza. Na tym tle prezentuje własne i wspólne życie trojga emigrantów, wrzuconych w nową rzeczywistość, ciekawą swoją odmiennością, ale i trudną, przynoszącą upokorzenie. Z tym wszystkim Ewa Zadrzyńska-Głowacka radzi sobie nadzwyczaj dobrze. Wartości książce dodaje staranne wydanie, na dobrym papierze, opatrzone kolekcją zdjęć z różnych okresów rodzinnego, a czasem i odrębnego życia autorki. Nie można wątpić, że dla wydawcy (warszawskiego Wydawnictwa „Marginesy”) jest to jedna ze sztandarowych edycji, do której przykładają wielką wagę.

W pewnym sensie opowieść o mieszkaniach i wspólnym (a potem i samotnym) w nich życiu jest także rodzajem powrotu autorki do Polski po spędzonych przez Ewę Zadrzyńską kilkudziesięciu latach w Nowym Jorku. Była tam nie sama, ale z ówczesnym mężem, Januszem Głowackim. Znanym niegdyś, chociaż dzisiaj popadającym (jak wielu przed nim) w zapomnienie dramatopisarzu, scenarzyście, autorze felietonów, barwnej postaci peerelowskiej Warszawy. Opowieść Zadrzyńskiej jest zresztą w dużym stopniu rodzajem pamiętnika, zapisu z pamięci – jak można sądzić – i wspominaniem nie do końca wygasłej (a może jedynie rekonstruowanej po latach?) miłości do Głowackiego.

W tym przypomnieniu autorka nie przekracza granicy dobrego smaku, wyczucia tonu, nie wyraża żalu po rozbitym związku. Jest opanowana, świetnie dostosowana do wszystkiego, co ją spotkało, uformowana w szkole współczesnych kobiet, które potrafią sobie radzić w każdych okolicznościach. Nie zdradzają prawdziwych uczuć, dobrze wiedząc, że świat tego nie toleruje, nie tylko w Ameryce, ale również w Polsce. Nieco ironicznie można nazwać książkę Zadrzyńskiej podręcznikiem dobrego zachowania po rozstaniu z mężem. W zasadzie partnerem, bo to określenie lepiej odpowiada relacjom pomiędzy Ewą i Januszem Głowackimi niż nazwanie ich typowym (w mieszczańskim, bądź religijnym pojęciu tego słowa) małżeństwem.

Wpisuje się tym samym autorka w niemały szereg wdów po artystach, niezdolnych do wyjścia z cienia zmarłego męża. Inna rzecz, że w przypadku zmarłego w 2017 roku Głowackiego, prawo do takiego tytułu – z racji romansowej aktywności pisarza – mogłoby sobie rościć zapewne jeszcze kilka innych kobiet. Ostatnią z nich była – towarzyszącą autorowi Kopciucha przed śmiercią – Olena LeonenkoFormalnie Janusz Głowacki był dwukrotnie żonaty.[2]. Jak przystało na wygładzoną i pozbawioną pęknięć (ale czy jest tak istotnie?) dzisiejszą rzeczywistość – Zadrzyńska i Leonenko spotkały się na ceremonii pogrzebowej, wspólnie niosąc urnę z prochami Głowackiego. Pełne zgody i symetrii w swoim uczuciu do zmarłego pisarza.

Skrzywdziłbym jednak Ewę Zadrzyńską, ograniczając znaczenie jej książki do przypomnienia nowojorskiego okresu wspólnego życia. Głowaccy. Arka na Manhattanie jest czymś dużo ważniejszym. Próbą zarysowania na przykładzie niecodziennej pary: utalentowanej dziennikarki, z doświadczeniem pracy w komunistycznych mediach, i pisarza brylującego na salonach, o dość bliskich związkach z ówczesną władzą i jej pomagierami (chociażby z Romanem Bratnym), losów nowej polskiej emigracji. Zupełnie innej – zarówno od wyrzuconych za ocean ofiar drugiej wojny światowej (polityków i żołnierzy), jak i od wyjeżdżających za chlebem emigrantów ekonomicznych. W dużym stopniu są oni skażeni poprzednim życiem w komunistycznym systemie, a niekiedy wręcz zdeprawowani peerelem i przyjętymi na siebie zobowiązaniami, a przynajmniej ograniczeniami. Od tego rodzaju książek nie można oczekiwać prawdy o przeszłości w Polsce Ludowej, a tym bardziej o sobie, roli własnej oraz innych i działaniach w tamtych warunkach. Przyznaję, niezwykle trudnych dla ocalenia siebie i zachowania moralnych zasad. To ostatnie udawało się nielicznym.

Zatruta przeszłość

Nie co innego, a przeszłość zaciążyła na książce Zadrzyńskiej. Autorka nie jest w stanie (nie może? nie chce?) wyjść z nakreślonych przez pierwsze trzydzieści lat ram współistnienia i swoistej współpracy z komunistycznym systemem. Nie może i nie mógł tego, i nigdy nie był zdolny, Janusz Głowacki. Do końca życia udawał kogoś innego, niż był, pozostał na zawsze zanurzony w oparach przez siebie zaprojektowanej „wirówki nonsensu”. Nie tylko on, nie tylko Ewa Zadrzyńska, gdyż nie byli w tym osamotnieni – takich jak oni w tej nowej, ani nie politycznej, ani nie do końca ekonomicznej emigracji lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku z PRL na Zachód, było więcej.

Z jednej strony byli to emigranci lepiej przygotowanej językowo do rozpoczęcia nowego życia w innym, w tym przypadku angielskojęzycznym środowisku. Z drugiej – zostali naznaczeni (już chyba na zawsze?) piętnem komunistycznej trucizny i w dużym stopniu zdegradowani moralnie, a nade wszystko obyczajowo. Na ich korzyść, także i Głowackich, oddziałało to, że trafili do silnie zmienionych Stanów Zjednoczonych. Do kraju w jakimś stopniu wskutek rewolucji obyczajowej 1968 roku dotkniętym (znamiennym także dla komunistycznej Polski) zjawiskiem anomii: niechęcią do przestrzegania norm moralnych i banalizacją życia. Nie znaczy to jednak, że wychodźcom spoza żelaznej kurtyny było łatwiej niż poprzednim falom emigracji.

Zadrzyńska przemilcza większość tych gorzkich doświadczeń, ze szkodą dla prawdy o własnym życiu. Co pewien czas spoza zabawnych epizodów, literacko uformowanych opisów wyziera jednak rozczarowanie. Świadomość tego, że nikt na nich w Nowym Świecie nie czekał (a przecież, zarówno ona, jak w jeszcze większym stopniu Janusz Głowacki, byli przez tyle lat w kraju ulubieńcami losu, wręcz pieszczochami, ściganymi zazdrosnymi spojrzeniami innych). Jeszcze gorsze od tej świadomości jest łatwe do dostrzeżenia w książce poczucie niepełnej realizacji, a może nawet odrzucenia.

Niby wszystko jest dobrze. Głowaccy przeprowadzają się do lepszego mieszkania. Zadrzyńska drukuje tekst w „The New York Times”, który trafia potem do „antologii najlepszych felietonów w Stanach” (i służy „za przykład dobrze skonstruowanego eseju”). Świat znowu jest pod stopami, sukces na wyciągnięcie ręki, niemalże powielenie polskiego okresu ich życia. Wszystko to jednak jest nie na miarę ambicji Zadrzyńskiej, dalekie od uzyskania takiej oceny, na jaką według autorki w pełni zasłużyli w nowym miejscu i nowym życiu. W każdym razie, jeśli nie ona sama, to już na pewno jej ówczesny mąż, Janusz Głowacki, gdyż to za przekonaniem (często przywoływanym w książce o jego wielkości, niedocenionej przez amerykańskie otoczenie) często ukrywa swoje żale do Nowego Świata Zadrzyńska.

Grafika poemat, którą Janusz dostał 28 lutego 1984 roku, to mroczna poezja, ale i nasze nastroje były wtedy mroczne. Joe Papp, słynny dyrektor nowojorskiego teatru nie odpowiadał, na tak zwane życie mieliśmy bodajże siedem dolarów dziennie, mieszkaliśmy na końcu Manhattanu, w Washington Heights, godzina metrem, a i na metro też za bardzo nie było, z Polski wiadomości ponure, więc z czego tu się cieszyć?

I wtedy Jan Sawka przypomniał sobie, że świetnie zna bardzo ważnego redaktora w „New Yorkerze” i że temu redaktorowi pokazał Janusza opowiadanie, i redaktor się zachwycił, i najprawdopodobniej będzie drukował. […]

Okazuje się także, że Jan Sawka historię z „New Yorkerem” kompletnie wymyślił. Nikomu niczego nie pokazywał. Żadnego opowiadania, a wszechmocny redaktor był przyjacielem Sawki jedynie w jego głowie. Mistyfikacja ta podszyta była jednak szlachetnymi pobudkami: miała podnieść nastrój pogrążonej w ciężkiej depresji rodzince państwa Głowackich z Polski. I podniosła. Byłam wdzięczna mistrzowi Sawce, że dał się podnieść fantazjiTamże, s. 113–114.[3].

Chwilami to budzi wzruszenie, niekiedy śmieszy, nawet jeśli taka roszczeniowa postawa daje się wytłumaczyć rodzinną historią (dobrze skrywaną albo jeszcze inaczej to określając: po freudowsku utajoną; mimowolnie bądź celowo) autorki Głowaccy. Arka na Manhattanie. Jest ona nieprosta i chociaż trudno winić Zadrzyńską, że urodziła się w takiej, a nie innej rodzinie, to przecież w prowadzonym dość osobiście i introwertycznie dyskursie książki zostały pominięte te drastyczne wątki. W znacznym stopniu wyretuszowane i sprowadzone do banału miłości córki do wspaniałego ojca.

Polska matrioszka

Zapewne w oczach córki Eugeniusz Zadrzyński mógł się wydawać wspaniałą postacią. Tyle, że oceny, które były do przyjęcia w przeszłości, usprawiedliwione niewiedzą, znamienną dla wieku podlotka, czy wyparciem niemiłej prawdy przez pensjonarkę skupioną na swoim dojrzewaniu, nie dają się obronić u osoby doświadczonej życiowo i o wysokim poziomie intelektualnym. Dlatego zachwyty Ewy Zadrzyńskiej nad ojcem mogą spotkać się z akceptacją jedynie u czytelników, którzy nie znają jego pełnej biografiiPiszący te słowa zawdzięcza te informacje S., który sprowadził życiorys Ewy Zadrzyńskiej do dość prostych w ocenie i jednoznacznych stalinowskich uwikłań ojca, oficera Informacji Wojskowej.[4]. Jak się okazało, dość łatwej do odnalezienia w Internecie i niewymagającej wnikliwej kwerendy bądź grzebania w opracowaniach historyków bądź archiwach IPN.

Pułkownik Eugeniusz Zadrzyński był przed wojną związany z lewicowymi organizacjami młodzieżowymi, takimi jak ZNMS „Życie”, studiował na Politechnice Warszawskiej, a w okresie sowieckiej okupacji – w Politechnice Lwowskiej. W Związku Sowieckim ten członek sowieckiego Komsomołu rozpoczął błyskotliwą karierę w organizowanym przez Stalina i Berię Ludowym Wojsku Polskim. Doszedł tam do wysokiej rangi oficerskiej, a w najgorszych dla Polski latach 1945–1946, kiedy sowieckie służby instalowały w naszym kraju z pomocą polskich współpracowników komunistyczny system, był zastępcą Szefa Głównego Zarządu Informacji Wojska Polskiego. Była to struktura blisko powiązana z sowieckim SMIERSZEMSmiersz – nazwa stanowi rosyjski akronim smiert’ szpionam– sowiecka służba specjalna utworzona pod koniec drugiej wojny światowej, tworzyli ją przeszkoleni przez NKWD zabójcy, którzy wkraczali na wyzwolone przez Armię Czerwoną tereny tuż za oddziałami frontowymi, aby zlikwidować wrogie siatki wywiadowcze. Więcej o tym w książce V.J. Birsteina, SMIERSZ. Tajna broń Stalina. Sowiecki kontrwywiad wojskowy podczas II wojny światowej, Kraków 2013. [5], odpowiedzialna za polityczne mordy i represje, które służyły osadzeniu sowieckiego ustroju i uzależnieniu Polski od Związku Sowieckiego„Informacja wojskowa nie pełniła zadań kontrwywiadowczych – była instytucją terrorystyczno-policyjną, której zadaniem było wymuszenie posłuszeństwa sił zbrojnych wobec nowych władz politycznych. […] W latach 1943–1944 100% stanowisk w Informacji obsadzonych było przez oficerów radzieckich. Pierwsza grupa Polaków napłynęła w połowie 1944 r. – było ich najprawdopodobniej 17, objęli jednak stanowiska tłumaczy i protokolantów. […] Na stanowiska kierownicze w OZI przysyłano przede wszystkim ludzi politycznie pewnych i sprawdzonych, m.in. przedwojennych komunistów lub osoby jawnie z tym ruchem sympatyzujące oraz osoby walczące w czasie okupacji w oddziałach konspiracyjnych związanych z komunistami. Wobec braku jakiegokolwiek przygotowania kontrwywiadowczego, ludzie ci mieli zapewnić „czystość” klasową organów, a przede wszystkim pilnować wierności Informacji władzom komunistycznym. […] Jak już wspomniałem, oficerowie polscy przybywali do organów bez przygotowania kontrwywiadowczego. Rolę ich preceptorów pełnili oficerowie radzieccy, wychowani i ukształtowani przez organa NKWD lub Smierszy. Wielu spośród nich zaczynało działalność w okresie przedwojennych wielkich czystek w ZSRR i wówczas zdobywało umiejętności, inni zaczynali później, lecz wszyscy przeszli przez bezwzględną szkołę wojny. Zostali ukształtowani przez system totalitarny, który nauczył ich pogardy dla człowieka, lekceważenia podstawowych praw aresztowanego i przekonania o własnej misji realizowanej w imię nadrzędnych racji. Lata spędzone w aparacie ucisku i przeżycia wojenne spowodowały u nich liczne zaburzenia i frustracje, przejawiające się m.in. w alkoholizmie. Oficerowie polscy przybywający do organów Informacji kształtowani i uczeni byli przez ludzi bardzo dalekich od partyjnego ideału. Oficerowie radzieccy przekazali im to, co umieli sami, a więc nie subtelne metody operacyjne, lecz wymuszanie zeznań przy pomocy tortur i udręk. Nauki te trafiły, niestety, na podatny grunt”. Z. Palski, Kadry organów Informacji Wojska Polskiego, Przegląd Historyczny” 1993, nr 84/4, s. 463,465.[6]. Dla przypomnienia błyskotliwej kariery pułkownika Zadrzyńskiego warto się odwołać do ustaleń historyka.

W sierpniu 1945 r. na stanowiska zastępców szefa GZI mianowano oficerów polskich – płk. Anatola Fejgina i płk. Eugeniusza Zadrzyńskiego, którzy zastąpili odkomenderowanego do ZSRR płk. Iwana Poniedzielnikowa i przeniesionego na inne stanowisko ppłk. Franca Bycana. W końcu 1945 r. wyjechał do ZSRR także płk. Kożuszko (ówczesny sowiecki szef Informacji Wojskowej – przypis MZ)Tamże, s. 464.[7].

Widać z tego, jak ważne miejsce w historii zniewolenia Polski zajmował pułkownik Zadrzyński. Trudno przypuszczać, żeby Ewa Zadrzyńska-Głowacka o tym nie wiedziała. Jeśli jednak ze zrozumiałych przyczyn (sentymentalnych) nie była zdolna i nie chciała przypominać biografii ojca, to nie powinna – i to kilkakrotnie – przywoływać jego postaci w otoczce wolnej od prawdy o nim. Ograniczyła się we wspomnieniach do jednowymiarowej roli ojca i do tego okresu życia pułkownika Zadrzyńskiego, kiedy, przynajmniej formalnie, nie był już czynnym oficerem komunistycznych (a w rzeczywistości sowieckich) służb.

Dlatego jest niezrozumiałe, pozbawione refleksji i dystansu, bezkrytyczne przywarcie córki do ojca, które w znacznym stopniu zaciążyło nad książką Zadrzyńskiej. W miarę bezpretensjonalna relacja (pokazana poprzez kolejne mieszkania i meble) – i skrojona ad usum czytelniczego audytorium niechętnego do prawdziwych opisów przeszłości – o emigracyjnych losach pary utalentowanych artystów zmieniła się w jeszcze jeden polski palimpsest. Prawdę w książce Zadrzyńskiej musimy odczytywać za zewnętrznym dość – przyznaję – dobrodusznie polakierowanym zapisem. Pozornie mało politycznym, wręcz sentymentalnym, poświęconym pamięci zmarłego, byłego męża i kręgu jego oraz własnych znajomych.

Można by to uznać za dowód siły rodzinnych więzów, gdyby nie krył się za tym infantylizm autorki omawianej książki. Ewa Zadrzyńska nie rozumie (nie chce zrozumieć) tego, że zarówno naiwne opisy domniemanej wielkości – także moralnej – Janusza GłowackiegoŚwiadczy o tym opisany bez cienia dystansu przez autorkę epizod z ich nowojorskiego życia: „Kiedyś na przyjęciu u Czeczotów, na Greenpoincie, magik o nazwisku Wiśniowiecki, którego Sonia Czeczot poznała w kościele, sprawdzał stan uduchowienia gości. Podobno każdy człowiek ma aurę i im bardziej ktoś jest uduchowiony, tym bardziej kolor aury zbliża się do fioletowego. Tego wieczoru Magik z zamkniętymi oczami podszedł do Janusza i krzyknął: Fiolet, bardzo specyficzny odcień, to jest najbardziej uduchowiony człowiek, jakiego spotkałem”. E. Zadrzyńska, Głowaccy…, s. 124.[8], jak i zakrywanie oczu na kainowe piętno ojcowskiej przeszłościPrzykładem jest jeden z charakterystycznych dla Zadrzyńskiej opisów postaci ojca podany w niemalże mickiewiczowskiej stylistyce Pana Tadeusza: „Każdej jesieni jeździliśmy z tatą w jego rodzinne strony na grzybobranie. Tata, warszawiak z dziada pradziada, pierwsze lata życia spędził w Wyszkowie, gdzie rodzice schronili się podczas pierwszej wojny światowej. I okolice te znał na pamięć. Po latach z zamkniętymi oczami trafiał do najbardziej grzybowych miejsc. Wiedziony instynktem albo pamięcią odnajdywał pachnące mchem i rosą tereny, gdzie wystarczyło kucnąć i już koszyk pełny. Pamiętam, jak wzrokiem podpowiadał mi, w którą stronę iść, bym w zawodach o to, kto zbierze najwięcej grzybów, zajęła jak co roku pierwsze miejsce. Oboje wiedzieliśmy, że to była gra niezupełnie fair, ale kiedy okazywało się, że mam szczęście i że znowu wygrałam, z radości przełykałam tę niewygodną tajemnicę. Poznawałam smak zwycięstwa i wiarę, że opatrzność jest po mojej stronie”. Tamże, s. 22.[9] chcąc nie chcąc ciążą również na niej. Są świadectwem deprawacji opisywanego przez nią świata. Sprowadzają tę napisaną ze stylistyczną maestrią opowieść do roli rosyjskiej zabawki, znanej powszechnie lalki, potocznie nazywanej matrioszką.

Głowaccy. Arka na Manhattanie są taką matrioszką. Wyjmując z książki kolejne jej części, docieramy do wnętrza, do naszej peerelowskiej przeszłości, do tego, czym była i wciąż w dużym stopniu pozostaje Polska. Za eleganckim stylem, zabawną, a niekiedy smutną ewokacją życia w Nowym Świecie, kryje się ucieczka przed prawdą o sobie, o swojej rodzinie, ojcu, o prawdziwej biografii wieloletniego partnera i ojca córki Ewy Zadrzyńskiej.

Odsłania się tragizm nas wszystkich, naszej epoki i naszego strachu przed prawdą. W jakimś przewrotnym sensie – chyba jednak niezrozumianym przez autorkę – jej książka jest tragiczną opowieścią o pułapce, w którą wpadamy, kiedy nie umiemy oddać sprawiedliwości naszemu życiu. I nie jesteśmy zdolni do rozliczenia, do tego, żeby wziąć odpowiedzialność za przeszłość i prosić o wybaczenie. Nie tyle nawet i nie jedynie w swoim imieniu, ale nade wszystko u tych, co byli z nami i którym zadaliśmy cierpienie.

Jeśli tego nie umiemy, pozostaje pusty frazes, powierzchowna introspekcja, zabawka, w której dopiero gdzieś na dnie można odnaleźć źdźbło prawdy. A i to nie zawsze… Smutne, że takich książek jest w naszym kraju coraz więcej. Lukrują straszną przeszłość, przechodzą ponad tym, co było tragedią narodu i udają, że dzisiaj nie ma to już znaczenia…

E. Zadrzyńska, Głowaccy. Arka na Manhattanie, Warszawa 2022.

okładka

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Marek Zieliński, Arka z podcieniem, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 203

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...