25.05.2023

Nowy Napis Co Tydzień #204 / Wirtuozerskie ciała i formy

Festiwal Materia Prima przyzwyczaił swoją publiczność do widowisk spektakularnych, negujących ograniczenia ludzkiej i nie-ludzkiej materii. Goszczą na nim nadrealne ciała cyrkowych sztukmistrzyń i sztukmistrzów, uporczywie negocjujących z grawitacją jej prawa oraz zacierających granicę między iluzją a realnością. Tancerki i tancerze w akrobatycznych choreografiach kpią z fizycznych barier, a lalki plastycznością zawstydzają nawet najbardziej niestrudzonych mimów. W tym roku kreowane na festiwalowych scenach światy również uwodziły niesamowitością i onieśmielały kunsztownością form – precyzyjnych, niezawodnych, doskonałych. Wydawały się radykalnie odmienne od tego, który znamy, bo nie było w nich miejsca dla tego, co słabe i nieudane. Materia Prima tradycyjnie (za nami szósta edycja przeglądu) celebrowała silne i niezłomne ciała, które w ruchu sięgają tam, gdzie zwyczajne nogi i ręce trafiają tylko w snach.

W cieniu niekwestionowanej widowiskowości zaproszonych do Krakowa produkcji mogło jednak zamajaczyć pytanie o cenę, jaką za doskonałość płacą performerki i performerzy, a co za tym idzie – o warunki ich pracy, o etyczne i instytucjonalne zaplecze dokonywanych przekroczeń. Festiwal nie udostępniał przestrzeni na tego rodzaju dyskusje, niemniej myślę, że oglądając spektakle, których istotą jest fizyczna niewiarygodność, warto wziąć zachwyt w nawias powyższych wątpliwości. Pisząc to, nie chcę oskarżać konkretnych twórczyń ani twórców, a tylko przypomnieć, że piękno w teatrze jest i ryzykowne, i niebezpieczne. Geniusz bywa zaś okrutny.

Nieznośność opowieści

Materia Prima to święto baśniowej wyobraźni i niebywałych performansów, które zapewniają sobie owacje na stojąco jeszcze zanim na dobre się rozkręcą. Oklaski zahipnotyzowanej publiczności regularnie nagradzają co bardziej odjechane numery, nie dbając o ciągłość snutych opowieści. Te ostatnie nie zawsze są zresztą w najlepszej formie, bo też nie o dramaturgię słów tu idzie, lecz o widowisko. Pojawia się jednak pytanie o to, ile wirtuozerskich popisów czy akrobatycznych triumfów trzeba włączyć w tkankę przedstawienia, by zneutralizować jego grafomańską wibrację. Spektakle takie jak Nuda Kompanii Finzi Pasca może i zaczarowują realność, ale wobec nadmiaru patetycznie przetrąconych zdań i tak pozostają niemalże bezradne.

Narracyjny schemat, w którym Daniele Finzi Pasca więzi performerki i performerów, to przypowieść o namiętnościach i świętościach, frustracjach i rozczarowaniach – o materii życia. Opowiadają ją dwie aktorki-narratorki w rolach bliźniaczek: przyjaciółek i rywalek. Reżyser opowiada o świecie zredukowanym do kilku przeciwieństw. Najwięcej uwagi poświęca scenariuszom kobiecego istnienia. Kobieta może być skalana albo niepokalana, stać się dziwką albo madonną, ucieleśniać sacrum albo profanum. Jako że Finzi Pascama ambicje wizjonerskie, Nuda jest nie tyle opowieścią o stereotypach, ile wielką księgą mędrca do spraw kobiecości, w której narracja odlatuje w stronę realizmu magicznego, jednocześnie grzęznąc w bonmotowej retoryce. Chociaż protagonistki są zmęczone rolami, w których – jak kukiełki – zostały zaklęte i desperacko próbują odzyskać wolność, a reżyser ostatecznie rozmiękcza opozycje, ukazując materię i antymaterię, rozum i szaleństwo w procesie wzajemnego przenikania, to zmagania bohaterek i tak wydają się upiornie schematyczne. Ich życiem targają spektakularne skrajności, a losy są tragiczne w sposób pretensjonalno-patetyczny.

Oczywiście esencją spektaklu Kompanii Finzi Pasca jest widowiskowość i z tego powodu fabuła całkiem bezkarnie mogłaby pozostać nieskalana literackim talentem. Problem polega jednak na tym, że reżyser odkrywa w sobie poetę-filozofa (przedstawieniejest zresztą inspirowane jego powieścią), a narratorki nie mogą przestać gadać. Osobom, które nie widziały tej produkcji, proponuję następujące ćwiczenie: wyobraźmy sobie koncert Lady Gagi, ale z piosenkami Zenka Martyniuka albo film Christophera Nolana ze scenariuszem Remigiusza Mroza. Mniej więcej tak w spektaklu wygląda relacja między widowiskiem a narracją. Nieudany tekst bezlitośnie infekuje sceniczne choreografie, przez co trudno odgonić myśl, że akrobatki zaraz powypadają z obręczy i to nie przez nieuwagę, lecz z powodu nadmiaru dramaturgicznej żenady, który zachwiewa równowagę całego show.

Mania opowiadania-objaśniania sprawia, że Nuda boleśnie się rozpada – wizualna cudowność oddziela się od nieznośnych monologów. Jest to o tyle niefortunne, że kreowane na scenie obrazy są szalenie sugestywne i jako takie z powodzeniem „dźwigają” przypowieść o radościach i utrapieniach bohaterek. Można odnieść wrażenie, że Finzi Pasca nie ufa performującym ciałom i dlatego tautologicznie „wzmacnia” je nadmiarowym, monstrualnie rozrośniętym tekstem. A trzeba powiedzieć, że na poziomie wizualnym spektakl jest absolutnie wspaniały. Teatralna magia urzeczywistnia się w nim w trybie cyrkowego olśnienia, świat baśniowej wyobraźni staje się zaś zadziwiająco bliski i namacalny.

Trampoliny przeznaczenia

Pokusie dookreślenia ucieleśnionej opowieści opiera się Compagnie Käfig w spektaklu Vertikal, rozgrywanym w pionowej przestrzeni pięciu monumentalnych wież, przypominających też ścianki wspinaczkowe. Powietrzna choreografia Mourada Merzoukiego jest spektakularna, hipnotyzująca, z jednej strony formalna, z drugiej – afektywnie rozedrgana. Zawieszone na niewidzialnych linach ciała siłują się z ciężarem własnego przeznaczenia, wyszarpują się z uścisków grawitacji. Raz wibrują w rytmie apokaliptyczno-szaleńczego wzburzenia, kiedy indziej spotykają się w sentymentalnych, łagodnych poruszeniach. Tancerki i tancerze wirują w emocjonalnym rollercoasterze, którego dramatyczne trajektorie odpowiadają nieprzewidywalnym konsekwencjom spotkania z Innym – kimś, kto niesie w sobie zarówno obietnicę miłości, jak i ryzyko zranienia.

Muzyka nasycona jest wielością dźwięków, które wędrują między rejestrami melancholijnej elegii i dynamicznego łomotu, łącząc mikrokosmos instrumentów akustycznych z uniwersum elektronicznych beatów. Niekiedy na ciała działa to wyobcowująco, potęgując majestat nie-ludzkiej przestrzeni, w innych scenach niejako wsiąka w ruch i staje się transmiterem afektów. Podobną funkcję pełni światło, które wprowadza i grozę, i nadzieję. Naprzemiennie chłoszcze i otula tancerki oraz tancerzy. Sama choreografia łączy światy wobec siebie poniekąd równolegle, a więc hip-hop i akrobatykę. Hip-hopowy ruch odrywa się od ziemi i szuka dla siebie miejsca w powietrznych ulicach. Różne języki tańca scalają się w wirtuozerskiej iluzji, która oddycha poezją, a żywi się energią techno. Dziesięć ciał zawiera empatyczne alianse, naznaczone jednak możliwością rozpadu. Troskliwy kolektyw przekształca się w masę sfrustrowanych jednostek, by zaraz powrócić do stanu uważnego współtańczenia, a potem znów wybuchnąć. Vertikal opowiada o zaskakującej i kapryśnej dramaturgii indywidualnego oraz zbiorowego bycia w świecie i ku światu, sojusznictwie, lecz także o izolacji czy walkach o dominację.

Taniec na wysokości jest ściągany na ziemię, latanie bywa przerywane siłą, ale wyzwanie rzucane fatum stale się odradza. Choreograficzny zapis egzystencjalnej syzyfowej pracy jest jednocześnie apoteozą niezmordowanego ducha, którego nie zniechęca majestatyczna obojętność nieprzejednanej przestrzeni ludzkich ograniczeń. Spektakl Merzoukiego nosi znamiona opowieści mitycznej. Formalnie doskonały, każe jednak zapytać o manipulacyjny aspekt matematycznie skrojonych wzruszeń.

Nie-ludzkie formy współistnienia

Choreograficznym studium bycia razem jest też spektakl grupy Sasha Waltz & Guests Kreatur, w którym tytułowe monstrum przybywa na scenę jako ucieleśnienie społecznego piętna. Czternastoosobowy zespół tworzy wielocielesny organizm, uwikłany w rzeczywistość z jednej strony zniekształconą, z drugiej – poszerzoną przez technologię, coraz śmielej zajmującą przestrzeń tego, co naturalne i organiczne. Kolektyw jednoczy i dzieli, sieje opresyjne spustoszenie wśród tych, którzy wyłamują się prawu większości, ale też przynosi ukojenie osamotnionym rozbitkom. Choreografia Waltz rozwija się w rytmie konfliktów i powrotów, naprzemienne zrywanych i odnawianych aliansów.

Tańczące w Kreatur ciała przypominają bioobiekty, z jednej strony formowane i opakowywane przez awangardowe kostiumy Iris van Herpen, z drugiej – poszukujące możliwości ponownego zanurzenia i rozsmakowania się w tym, co organiczne, spragnione kontaktu skóra–skóra. Napięcie w spektaklu Waltz budowane jest poprzez rozwibrowanie horyzontów indywidualności i zbiorowości, ale też posthumanistycznej i metafizycznej wrażliwości. W pierwszej scenie tańczące ciała niejako wykluwają się z kokonów przypominających polne dmuchawce, w innej noszą półprzezroczyste zbroje, podobne trochę do rybich czy syrenich łusek, a trochę do kolczug wikingów. W obu przypadkach kostiumy, choć delikatne, kruche, a przede wszystkim – piękne, wydają się też niepokojące, ponieważ ich druciane struktury przypominają sieci-pułapki. Waltz swoją opowieść osadza w porządku post- i transhumanistycznych przekształceń, dość jednoznacznie zajmując wobec nich pozycję sceptyczną. Hybrydyczność jest tutaj traktowana jako forma wynaturzenia – naznaczone skazą nie-ludzkości ciała poruszają się jak roboty albo dziwacznie powykręcane bezkręgowce. I chociaż studium ludzkich współzależności, które choreografuje niemiecka artystka, w istocie ma wymiar uniwersalny, to wydaje się, że spektakl podskórnie nasycony jest właśnie krytyką nieantropocentrycznej wyobraźni.

Tytułowa kreatura wchodzi na scenę jako czarne monstrum, z którego skóry-zbroi wyrastają dziesiątki długich, ostrych igieł. Straszny stwór terroryzuje grupę, przy czym niebezpieczeństwo, które ucieleśnia, jest podobne do tego reprezentowanego przez Bukę zamrażającą dolinę Muminków z tęsknoty za bliskością. Kolczasta bestia chciałaby się przytulić – jak Edward Nożycoręki. Widać to w scenach, w których już nie potrząsa gniewnie iglastą grzywą, tylko czule muska wystraszone ciała pozostałych. Żeby powrócić do stanu sprzed potwornej metamorfozy, musi doświadczyć miłości.

Waltz uruchamia baśniowe imaginarium, by opowiedzieć historię zranionego istnienia, które przepoczwarzyło się w ucieleśnioną nienawiść. Niemniej mrok w jej spektaklu wcale nie jest obłaskawiony bajecznymi obrazami – iglasty potwór to tylko jedna z wielu figuracji zła i opresji. Potężna, drewniana belka funkcjonuje na scenie jako obiekt miłosny, ale też narzędzie kaźni – jak chrześcijański krzyż. Choreografia bywa brutalna jak rytualne pląsy wokół kozła ofiarnego i przemocowa jak wojskowa musztra. Nie bez znaczenia jest też fakt, że tytułowa kreatura jest kobietą. W orgiastycznym finale prowadzącym do quasi-ironicznego happy endu tancerki przechodzą po ciałach tancerzy – jak namiętne i władcze dominy, których hymnem staje się piosenka Je t'aime… moi non plus.

Straszne domy

W zupełnie inne rejony mroku festiwalową publiczność zabrał Sofie Krog Teater w The House. To kunsztowne lalkowe przedstawienie opowiada historię morderczej intrygi wokół testamentu właścicielki rodzinnego zakładu pogrzebowego. Poetyka komediowego horroru idzie tu w parze z hollywoodzkim rozmachem i kinową narracją. Choć przedstawienie rozgrywa się w tytułowym domu o powierzchni kociej budy, to trudno oprzeć się wrażeniu, że tak naprawdę patrzymy w ekran telewizora i oglądamy film. Sofie Krog i David Faraco z ukrycia animują nie tylko osiem postaci, ale też obrotową willę, która straszy trzepoczącymi firanami i trzaskającym światłem. Mimo że w domu panują ciemności, nawet z dalszych rzędów widać, z jak niebywałą dbałością o detale został wykonany. Kręte schody, upiorno-ekscentryczne wnętrza i naznaczone śladami makabrycznych zbrodni meble czy okna koszmarnych piwnic – to wszystko sprawia, że budynek żyje, oddycha, wciąga. Nie przypadkiem zresztą właśnie dom jest narratorem.

Otwierające się wieczka trumien, pospieszne zaciągane zasłony, opętane ciała i zaczarowane przez duchy oczy, ruchy siekiery i ćwiartowanych kończyn… W The House pełno jest mikroakcji i efektów specjalnych, dzięki którym animowany świat zyskuje oszałamiającą żywotność. Lalki, mimo ograniczonych możliwości gestykulacyjnych czy motorycznych, zdumiewają wigorem, a towarzyszący im teatr cieni zachwyca filmową precyzją. Co więcej, pocieszna groteskowość tego świata znajduje swoje odzwierciedlenie w warstwie fabularnej, która jest nie tylko angażująca, ale i zabawna (choć na marginesie wypada dodać, że żarty sytuacyjne oparte na nachalnych i niepożądanych przez drugą stronę zalotach podpitego amanta już naprawdę trzeba by zakopać siedem stóp pod ziemią). Sofie Krog Teater gra konwencją thrillerowego kampu, jednocześnie zaczarowując teatralną przestrzeń w halloweenowe miasteczko rodem z wyobraźni Tima Burtona.

Do upiornego domu krakowska publiczność trafiła też w towarzystwie brytyjskiej grupy Thick & Tight, która podczas show zatytułowanego A Night With Thick & Tight przedstawiła dragowo-kabaretowy kolaż wybranych scen ze swojego teatralnego portfolio. Eklektyczny remiks opowieści o takich ikonach popkultury jak Andy Warhol, Sid Vicious, Marlene Dietrich, Marilyn Monroe i księżna Diana okazał się mrocznym seansem, podczas którego żywe ciała performerek i performerów zostały niemalże dosłownie oddane duchom umarłych nieszczęśników, by ci ostatni mogli jeszcze raz zatańczyć. Ich wściekłe, buntownicze, ironiczne, przaśne, obsesyjne, rozpaczliwe smutne i namiętne choreografie, wyostrzone satyrycznym komentarzem i wzmocnione zapętlanymi, zniekształconymi fragmentami wypowiedzianych niegdyś słów, były jak tańce nad bulgoczącym, gniewnym wulkanem, który przygotowuje się do ostatecznej eksplozji.

Nieodrobiona lekcja z dostępności

Szósta edycja festiwalu Materia Prima cieszyła się ogromną frekwencją – wszystkie zaproszone spektakle pokazywane były dwukrotnie w dużych salach krakowskich instytucji kultury, a bilety na większość pokazów sprzedały się na długo przed otwarciem przeglądu. Nie widziałam trzech z ośmiu zaproszonych produkcji, jednak już na podstawie lektury programu mogę stwierdzić, że za repertuarowymi wyborami Małgorzaty Zwolińskiej, Adolfa Weltschka i Wojciecha Graniczewskiego nie stała żadna konceptualna myśl kuratorska – do Krakowa przyjechały spektakle grup znanych, lubianych i pewnie też takich, co akurat mogły i chciały się w tym terminie w Polsce pokazać. Miało być zachwycająco, wspaniale, niewiarygodnie, fascynująco, pomysłowo, niemożliwie, wzruszająco i, rzecz jasna, pięknieTakie określenia pojawiają się w rozesłanym do mediów podsumowaniu jako słowa, które najczęściej padały w kuluarowych rozmowach.[1]. Publiczność zaufała dyrektorowi, a spektakle nagradzała długimi owacjami, często na stojąco. Niesmak pozostawia jednak fakt, że tylko część widzek i widzów mogła w pełni doświadczyć tych wszystkich zachwytów, bo nie każdy spektakl był tłumaczony na język polski, o języku migowym czy audiodeskrypcji nie wspominając. Zachęcam organizatorki i organizatorów do odrobienia lekcji z dostępności. To kosztowne przedsięwzięcie, ale może warto zaprosić o jeden spektakl mniej i zadbać o coś więcej niż samą spektakularną formę.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Alicja Müller, Wirtuozerskie ciała i formy, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 204

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...