08.06.2023

Nowy Napis Co Tydzień #206 / Leśmian, czyli o wyższości butów nad kapeluszem

Chleb najlepiej streszcza egzystencję, eleganckie buty są symbolem wyższych aspiracji. Cukier krzepi, a kapelusz chroni przed upałem, choć bywa także oznaką ekstrawagancji.

Dobrze jest założyć nowe buty, nie najgorzej kiedy przychodzi nacisnąć elegancki kapelusz. Otwierają się nowe perspektywy. Ale kiedy kapelusz zjedzony przez mole ląduje na śmietniku, a taki sam los spotyka złachane kapcie, powinien nadejść czas refleksji. Warto się może zastanowić, czy w czasie paradowania w poniechanym już kapeluszu i znoszonych kamaszach wykorzystało się wszystkie życiowe szanse.

W mgłach daleczeje sierp księżyca,
Zatkwiony ostrzem w czub komina,
Latarnia się na palcach wspina,
W mrok, gdzie kończy się ulica.
Obłędny szewczyk kuternoga
Szyje, wpatrzony w zmór odmęty
Buty na miarę stopy Boga,
Co mu na imię – Nieobjęty!

Ten szewczyk – kuternoga, obłędny człeczyna, ma swego partnera – Boga, bo przecież nie klienta. Praca, czy lepiej może rzec: zadanie, które sobie postawił czyni go mędrcem i mistykiem.

To poezja – ktoś powie – inny świat. To metafizyka, a ten wiersz to traktat filozoficzny. Ale to także miniatura poematu epickiego skojarzonego z ludową gawędą. Ta fantazyjna gawęda ma jednak swoje ostro zakreślone granice. Gdyby zamiast szewca pojawił się krawiec bądź  czapnik szyjący kapelusz dla boskiej osoby – powiałoby groteska.

A tak na marginesie: Leśmian tworzy słowa i światy. To rzecz znana. Słowa, słynne neologizmy,  w tym fragmencie wiersza choćby owo „daleczeje”, to potęgowanie ekspresji języka. A światy? To także baśń ludowa, jakiś pra – czas przyrody, czy daleczejący czas fantazji. Jednak czy takie słówko „obłędny”, to nie tyle co nasz współczesny „odlotowy”?

*

Leśmian napisał Szewczyka w Hrubieszowie, w maleńkiej mieścinie leżącej dziś nad wschodnią granicą, nad rzeczułką Huczwą. Zamieszkał tam w roku 1918 po otrzymaniu notariatu. Wiersz znalazł się w tomie Łąka. Sława tego tomu opromieniała rejenta Lesmana już jako mieszkańca Zamościa. A to co znowu za mieścina? – ktoś westchnie. Zbyteczne żachnięcie. W tymże to mieście Jan Zamoyski stworzył Akademię Zamoyską, muzy zaś były tu już łaskawe dla Sebastiana Klonowica i Szymona Szymonowicza, a to przecież jedni z pierwszych i największych mistrzów polskiego pióra! I z jaką fantazją! Rzec można: niespotykaną! Szymonowicz uwiecznił choćby w poezji związek małżeński swego mecenasa  Zamoyskiego z Barbarą Tarnowska. Rzecz nazwał Repotia Zamosciana (Poprawiny zamojskie). Nikt już chyba nie sięga po to dziełko, przypomnieć więc należy, iż zawiera ono obrazki nimf wdzięcznie pląsających w podzamojskiej rzece Wieprz, a także kolejną pochwałę Zamoyskiego wygłoszoną przez starego wodnika, ojca owych wieprzańskich rusałek. Zamość  do dzisiaj  ma swój indywidualny klimat. „Tworzy  go jakaś koncentracja tradycji i współczesności. Już z oddali wieża ratusza niby ogromny wskazujący palec, przykuwa uwagę”. Zdanie takie zapisał Wacław Gralewski, nietuzinkowy poeta, przedwojenny przyjaciel wielkiego Józefa Czechowicza, w swych zwierzeniach o Leśmianie  umieszczonych w tomie Wspomnienia (Wydawnictwo Lubelskie 1966). Tom zawiera nie tylko refleksje Gralewskiego. Zdzisław Jastrzębski, redaktor książki, zebrał opinie, wspomnienia, pamiątki, uwagi, refleksje  osób, które znały poetę – rejenta. Wśród tego grona znaleźli się  przyjaciele, krewni, sąsiedzi. To oni biesiadowali z poetą, przyjaźnili się, pożyczali pieniądze i książki, ale także popadali w  kłótnie i sprzeczki. Różnie go też zapamiętali. Jedni powiadali o autorze Łąki: – Leśmian, mały zabawny faun! Drudzy zaś mówili – Niski i słaby jak skrzat polny!

– Chrabąszcz!  – powiadał wspomniany już Gralewski. – Chrabąszcz, który lubił się odziewać w wizytowe ubrania!

Czemu jednak chrabąszcz?

Bo filigranowa postać wyrażała lekkość i lotność.

W tomie opracowanym przez Zdzisława Jastrzębskiego znaleźć można również wypowiedź Zygmunta Klukowskiego, cenionego lekarza   sprzed wojny, partyzanta, a po wojnie historyka i prozaika. W przedwojennym Zamościu Klukowski był założycielem Koła Miłośników Książki. We Wspomnieniach zapisał:

Nadzwyczaj cennym dla nas przybyszem okazał się Bolesław Leśmian, przeniesiony z Hrubieszowa na stałe do Zamościa, na stanowisko rejenta. Jakże ciekawa była to postać! Bardzo małego wzrostu, szczuplutki, drobniutki, o rysach wybitnie semickich, rudawy, szpakowaty łysiejący z nieproporcjonalnie wielkimi stopami. Pisano o nim dużo jako o poecie, omawiano jego twórczość, ale pomijano milczeniem jego charakterystyczne cechy.

Zdzisław Jastrzębski prace nad książką o Leśmianie rozpoczynał jako nauczyciel języka polskiego szkół zamojskich, kończył zaś jako wykładowca Uniwersytetu Marii Curie –Skłodowskiej. Los zrządził, że znalazłem się w gronie studentów doktora Jastrzębskiego.  Był to mężczyzna szczupły, dość wysoki, nerwowy, także roztargniony. Do sali wykładowej wbiegał spóźniony o kilkanaście  minut. Studenci wiedzieli, że  Leśmian w Zamościu to temat absorbujący naszego wykładowcę. Doktor z emfaza mówił o latach międzywojennych, upajał go moment odzyskania wolności w roku 1918, w błyskiem w oko dowodził rozkwitu poezji i życia literackiego w wolnej Polsce. Lecz cóż, nam dziewiętnastolatkom, najwyżej dwudziestolatkom, tamten okres wydawał się tak odległy, iż twórcom tamtej epoki odbierał wymiar realny. Leśmian zdawał się tak odległy jak Wyspiański, Miciński, Kasprowicz. Był jak z praczasu. Był bajkowy.

Mija 25 lat od śmierci Leśmiana – napisał Zdzisław Jastrzębski we wstępie do Wspomnień o autorze Napoju cienistego. W tym roku mija 25 lat od śmierci doktora Jastrzębskiego i 60  od śmierci Leśmiana. Zmieniły się czasy, zmieniła się moja perspektywa patrzenia na ludzi, historię i poezję. Również i ja miałem szczęście zetknąć się z osobą pamiętająca poetę – rejenta. Był to Andrzej Kołaczkowski, poliglota, tłumacz literatur skandynawskich. To na pogrzebie Zdzisława Jastrzębskiego  powiedział do mnie Kołaczkowski: – Nasz doktor zmarł podobnie jak szewc, który szył buty Leśmianowi. Oczywiście, pan pamięta tego garbatego  Żydka z Hrubieszowa?

Nie mogłem pamiętać. Ale siedemdziesięcioletni wówczas Andrzej Kołaczkowski jeszcze dwadzieścia lat później  zwykł traktować wszystkich jak rówieśników.

*

Przed wojną w Hrubieszowie szewcy rozlokowali się nie tylko przy ulicy Szewskiej, ale także przy Krótkiej, Zamojskiej i Łąkowej. U Kowalskiego z Łąkowej obstalowywali buty ziemianie, u Tarki na Krótkiej oficerowie, urzędnicy zaś  zamawiali buty Cutrynbluma i Chaima Mordki z Zamojskiej.

– A co mam nie pamiętać – mówi Leokadia Szymura, osiemdziesięcioletnia, korpulentna osoba urodzona w Hrubieszowie. – Garbaty był, a zakład miał w suterenie. Pomarł jesienią, już za Niemca.

Śmierć szewca odkryto dopiero po iluś dniach, ponoć nawet po dziesięciu. Siedział za stołem, opary o kopyto, z młotkiem w ręku. I mówili, że nie spostrzeżono jego śmierci, bo przez te wszystkie dni z sutereny dobiegało stukanie.

Czyżby szył buty jeszcze po śmierci?

Boże obłoków, Boże rosy,
Naści z mej dłoni dar obfity,
Abyś nie chadzał w niebie bosy
I stóp nie ranił o błękity!
Niech duchy, paląc gwiazd pochodnie,
Powiedzą kiedyś w chmur powodzi  
Że tam, gdzie na świat szewc przychodzi 
Bóg przyobuty bywa godnie.

Ten Leśmianowski Bóg – bardziej może, jak chce Przyboś buddyjski niż chrześcijański – jest na wskroś Bogiem rzeczywiście Leśmianowskim. Może nawet raczej by trzeba mówić nie o Bogu lecz o bogach albo nawet o bogach i Bogu, nie przypadkiem wszak to słowo Leśmian pisze małą a czasem wielką literą.

Chaim Mordka, szewc hrubieszowski, kiedy już skroił przyszwy, kapki, podeszwy, cholewki, wyciął obcasy i języki do butów kierownika szkoły, naczelnika poczty, drogomistrza, przedzierzgał się w szewca – mistyka i zaczynał szyć buty dla Boga. Może przy tej pracy zdołał podpatrzeć go Leśmian.

*

Żona Leśmiana była malarką. Szczególnie lubiła malować kwiaty. Realistyczne obrazy, najczęściej w kolorze żółtym i bladoróżowym wypełniały duże zamojskie mieszkanie Leśmianów znajdujące się w Domu Centralnym. Okna wychodziły na kościół OO Redemptorystów i uliczkę z księgarnia Pomarnickiego. Ogród botaniczny i księgarnia to były najczęściej odwiedzane miejsca przez rejenta Lesmana.

Dziś pomieszczenia pod księgarni Pomarnickiego zajmuje Ośrodek Informacji Turystycznej czy też może biuro podróżnicze Tramp. W latach studenckich zaciągnąłem  się do akademickiego bractwa piechurów, przedreptałem polskie Tatry, Beskidy, zajrzałem w Alpy i Apenininy. Brałem także udział w studenckich rajdach po Roztoczu i zdarzyło się, że w dawnej księgarni Pomarnickiego, którejś pięknej jesieni, wpięto mi w klapę marynarki niezwykle cenioną w pewnych kręgach obieżyświatów odznakę zwaną „Kwiatem Roztocza”. Bladoróżowy kwiatuszek, jakaś miodunka w żółtawobrunatnym tle. To od Leśmianów – pomyślałem wtedy, a dzisiaj jestem o tym głęboko przekonany.

Niedaleko Damaszku siedział
Diabeł na daszku w kapeluszu 
Czerwonym…

W końcu lat osiemdziesiątych i na początku dziewięćdziesiątych XX wieku w kręgach globtroterów nastała moda na azjatyckie wyprawy. Nie podejmuję się już wyjaśniać szczegółów organizacyjnych, powiem jedynie, że chodziło o pokonywanie pewnych, rzecz jasna, dużych odcinków przestrzeni nieznanych krajów w stosunkowo krótkim czasie. O paszport było znacznie łatwiej niż jeszcze kilka lat wcześniej, wyruszano więc do Mongolii, Chin, Indii, na Bliski Wschód. I ja nie oparłem się tej pokusie. W ciągu miesiąca miałem dotrzeć z Damaszku do Istambułu. Czy to daleko? Jak z Gdańska do Sofii, no, może do Budapesztu. Miałem już za sobą dwa tygodnie samotnej podróży, chwilami  odnosiłem wrażenie, że wędruję tak od początku świata i wędrował będę do jego kresu. Trudno o odczucie bardziej piękne. W sobotnie przedpołudnie,  na skrzyżowaniu tureckich dróg, wysiadłem z ciężarówki zmierzającej  z Ankary do Izmiru, by z kolejnym życzliwym kierowcą pomknąć w stronę Istambułu. W tamtej dość pustej okolicy nie sposób było nie zainteresować się przydrożnym barem, nie większym jednak niż  przyczepa każdej z czterech stojących w pobliżu ciężarówek. W środku niewielkiego pomieszczenia były zaledwie trzy koślawe stoliczki i pół tuzina równie sfatygowanych krzesełek, ale bufet był obicie zaopatrzony. Serwowano tam napoje całego świata! Przed niedomkniętymi, tekturowymi drzwiami zsunąłem kapelusz z czoła, obciągnąłem kamizelkę, przetarłem  wpięta w nią odznakę „Kwiatu Roztocza” i przekroczyłem próg.

Przyglądało mi się czterech kierowców najwyraźniej znużonych podróżą. Po pierwszym zdaniu wiedziałem, że są z  Polski.

– Widzisz go, gieroja! – zainteresował się mną pierwszy, najmłodszy i najgrubszy. W kapeluszu! I to w jakim! Pewnie Amerykaniec z Teksasu!

– O, żesz ty! – zgodził się drugi, niewiele starszy i też gruby. – W kapeluszu! Dobrze gadasz, chyba z Teksasu!

– Widzisz go, gieroja! – znowu mówił ten pierwszy. – Z polską odznaką!

– O, żesz ty! – drugi też wykazał zainteresowanie. – Z polską! Pewnie dostał. Albo ukradł.

– Dałbyś w ucho takiemu gierojowi, żeby kapelusz spadł mu na podłogę?

– O, żesz ty! – podchwycił temat tamten drugi, niewiele szczuplejszy od pierwszego. – Jemu w ucho, a kapelusz na podłodze. Już próbuję!

I wtedy musiałem coś powiedzieć. – Jeśli się podniesiesz – oznajmiłem spokojnie – dostaniesz tak, że spadną ci buty!

Zamilkli. Spadanie butów po uderzeniu w ucho robi jednak większe wrażenie niż spadanie kapelusza po prztyczku w nos. I to jest jeden z dowodów o wyższości butów nad kapeluszem.

*

W Stambule, w wyznaczonym miejscu i czasie, odszukałem pozostałych trampingowców. Tam poznałem też panią Wandę. Miała opaloną twarz i smukłe, zgrabne nogi. Pachniała pustynią. Zapach pustyni może kojarzyć się z wonią wielbłądziej sierści i potu tych zwierząt, może przypominać gorzkawy kurz pustynnego pyłu oraz wszechobecny w powietrzu swąd pieprzu. Pani Wanda  pachniała chałwą i daktylami. W czasie podróży statkiem do Konstancy, przez morze Czarne, zawiązała się między nami nić sympatii. W Konstancy, pod pomnikiem Owidiusza, piliśmy rumuński koniak „triumph” i recytowałem jej owidiuszowską Sztukę kochania. Pewnie improwizowałem, bo przecież wierszy Owidiusza nigdy nie wyuczyłem się na pamięć.

Po powrocie do kraju, gdzieś po tygodniu, zabrzęczał w moim mieszkaniu telefon. Dzwoniła pani Wanda. – Chcę ci powiedzieć – szeptała – że było mi dobrze.

Jeszcze tamtego dnia żona wyrzuciła na śmietnik moje buty zużyte azjatycką włóczęgą. Kapelusz ocalał. Ale to przecież nie dowodzi jego wyższości nad obuwiem.

*

Pora na puentę.

Minęły dwa lata od czasów azjatyckiej eskapady. Zdążałem  autobusem ze Lwowa przez  Hrubieszów do Zamościa. Topniał śnieg, czuło się nadchodzącą wiosnę. W pewnych miejscach, na rozległych przestrzeniach i pustych polach, znajdowały się jeszcze obszary śniegu, lecz pozostawał zszarzały i zlodowaciały od wiatru. Zając w takim nie odciśnie tropu, człowiek nie zostawi śladu, a jednak odniosłem wrażenie, że  czyjś potężny but  wgniótł ten zszarzały śnieg w rozmiękającą wiosenną ziemię. A tak, przede mną, z okna autobusu, mignął mi na bezkresnych hrubieszowskich polach odcisk olbrzymiego buta. To był bez wątpienia ślad Bożej stopy.

Puenta druga.

Była noc, kiedy dotarliśmy do Zamościa. Zapragnąłem napić się piwa, ale dworcowy bar był już od  dawno zamknięty. Na szczęście toaleta była jeszcze otwarta i  czystej, zimnej zamojskiej wody w kranie nie brakowało.  W poczekalni dostrzegłem, że obok pustej ławki stała para zniszczonych butów. Poświęciłem im chwilę życzliwej uwagi. Przypomniał mi się wszak pewien obraz Hasiora. Prosty, jasny, sugestywny. Na kamieniu, ot, pospolitym polnym  narzutowym głazie, sfatygowane dziecięce buciki. I równie krótki podpis: „Wniebowstąpienie”.

Lubię momenty zagadkowe i wzniosłe. Chciałbym wierzyć, że dziecko którego obuwie odmalował Hasior, zostało wniebowzięte. Ale natura  prześmiewcy kazała mi podejrzewać, iż – w rzeczy samej – jakiś łobuziak musiał się ukryć za tym wielkim kamieniem. Niestety, tego na obrazie sprawdzić przecież nie można.

W Zamościu mogłem obejrzeć podobną kompozycję. I cóż, że bez podpisu. Przecież podpis pamiętałem. Na obrazie nie mogłem zajrzeć za kamień, tu mogłem zajrzeć za ławkę. Zajrzałem i upewniłem się, że nie byłem w błędzie. Na rozłożonych gazetach, niczym na najwygodniejszym materacu, spał znużony wędrowiec. Kto go tam wie, może handlarz z Ukrainy, może Amerykanin z Teksasu? Jedno było tylko pewne. O żadnym wniebowstąpieniu na zamojskim dworcu mowy być nie mogło.

Jestem przekonany, że do kapelusza pozostawionego czy też położonego na kamieniu trudno byłoby wymyślić  równie intrygujący tytuł, do kapelusza z dworcowej ławki – także.

I jak tu nie można nabrać pewności o wyższości butów nad kapeluszem?

A którejś nocy przyśnił mi się Leśmian. Był jak zawsze wystrojony, przystanął pod  schodami zamojskiego ratusza, dostrzegł mnie, zdjął słomkowy kapelusz i pomachał mi nim przyjaźnie.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Zbigniew Włodzimierz Fronczek, Leśmian, czyli o wyższości butów nad kapeluszem, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 206

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...