06.07.2023

Nowy Napis Co Tydzień #210 / Moja młodość, mój świat czarów! O fantastycznych przygodach Jana Lechonia

Kiedyś moje miasteczko pojawiało się w snach prawie każdej nocy, jakby wołało mnie z powrotem, choć tak ogromnie zmienione, pokryte betonem, pomalowane w barwy, które wypalają oczy, ale wciąż moje. I moje zimy w nim, i słupek w parku po urwanej latarni, gdzie w zagłębieniu leżały śmieci i pierścionek. Gdy tam zajrzałem, zrozumiałem: zawsze muszę tęsknić. Miasteczko nawołujące. Może ono, a może zaledwie przerażająca łatwość, z jaką umysł ludzki stwarza iluzje. Przypomniał mi się luty 1987 roku, przenikający mnie do kości mróz, zresztą później z powodu zimna na pewien czas zamknięto szkoły, ale zanim to nastąpiło, postanowiłem urządzić sobie wagary na stadionie sportowym, nikt się tam nie pałętał, zwłaszcza najgorszy koszmar każdego wagarowicza, czyli prawdopodobieństwo spotkania jakiegoś nauczyciela, było niemal zerowe. Urwałem się jeszcze przed rozpoczęciem lekcji, ponieważ tamtego dnia postanowiłem wcale nie wybierać się do szkoły. Więc z tornistrem, w którym miałem kromkę chleba z żółtym serem, zeszyty i książki, dotarłem do stadionu i usiadłem na trybunach, sam jak palec i szczęśliwy z powodu tej samotności. Kromkę zjadłem, pierwsze dwie godziny jeszcze jakoś wytrzymałem, ale później mimo rozcierania dłoni, tupania i dreptania w miejscu ogarnęło mnie tak przeszywające zimno, że postanowiłem otworzyć książkę do polskiego i trochę poczytać: czekało mnie jeszcze kilka godzin w ogromnym chłodzie, dla dziecka to wiele, to przewlekły czas, dlatego chciałem go jakoś przyspieszyć. Wówczas trafiłem na wiersz Mokotowska piętnaście napisany w 1944 roku w Nowym Jorku (wszedł później do tomu Aria z kurantem, 1945) – wówczas, tamtego zimowego dnia na zasypanym śniegiem stadionie to było moje pierwsze spotkanie z poezją Jana Lechonia, o którym nie wiedziałem nic. Przestałem czuć zimno, wciąż i wciąż czytałem, a zaraz później powtarzałem z pamięci ten wiersz:

Nad obce wielkie miasto zmrok zapada obcy,

Stoję w oknie i patrzę, jak wolno śnieg prószy.

Ach! było to tak dawno, kiedy, mali chłopcy,

Biegliśmy przez Warszawę, rozcierając uszy!

Po tylu odtąd latach czyż jestem tak inny?

Gdy wszystko leży w gruzach, mnie zdaje się tylko,

Że znowu się otworzy nasz pokój dziecinny

I powiem: „Ja stąd przecież wyszedłem przed chwilką”

To przecież moja Matka szyje ręką drobną,

I widzę pochylony cień Ojca na ścianie,

Co nocami odrabia robotę osobną,

Za która dla nas wszystkich ma kupić ubranie.

 

Tak zamieszkała we mnie poezja Jana Lechonia, zakorzeniła się bezbrzeżnie, a dziś, kiedy mało co mnie zaskakuje wobec jego życia i śmierci, a zwłaszcza – wobec jego poezji pisania, przypomniałem sobie upalny lipiec 1993 roku, gdy przez pewien czas mieszkałem w środku lasu i usłyszałem w radiu wiadomość, że ukazał się jego Dziennik, trzy tomy, których nie mogłem nigdzie kupić, więc jeszcze tego samego roku wypożyczyłem je z biblioteki. Wydane niezmiernie elegancko. Była późna jesień, było znowu, po latach, miasteczko. Puste. Wyczyszczone. Nie oczekiwałem odmiennego. Trzeba było je przyjąć właśnie tak: w nostalgii i sterylności. Tak jak młodość i starość – obydwie podobne. Siostrzyczki. Między nimi to, co zabiera czas: miłość. A później pamiętam początek wiosny w parku przed pałacem Potockich w miasteczku, czternaście lat temu. Powietrze krystalicznie czyste, alkohol w butelce stojącej na murze i rozmawianie z przyjaciółmi, których nigdy nie chciałbym już spotkać. Tamten dzień, w swojej chybotliwej pełni zbliżającego się rozkwitu, zmylił mnie wtedy: zapowiadał samotność i rozpad. Baśnie wątpliwe. Mówił mi wszystko, nic nie zrozumiałem. Był światem streszczonym, którego wtedy nie potrafiłem odczytać. Potem schodziliśmy po żwirowej alejce w stronę widocznych z daleka kamienic i anten, gdy ze skłębionej zieleni między parkiem a miasteczkiem wybiegło ku nam niewidzialne zwierzę. Było szybkie, sumienne. Może to była tęsknota, może nieustający żal za utraconym. Zanim powrócę do Dziennika Lechonia, pozwolę sobie przytoczyć jego zapis z książki Portrety ludzi i zdarzeń:

To, że pisałem wiersze, że musiałem pisać wiersze, zawdzięczałem oczywiście wielkim poetom, ale także parkom i ulicom Warszawy. Łazienki zawsze były i nigdy nie przestały być dla mnie zaczarowanym ogrodem, w którym spodziewałem się spotkać duchy z Nocy listopadowej, na Długiej koło Freta przypomniałem sobie, że mieszkali tam akurat na wprost siebie Lelewel i Mochnacki, na Starym Mieście szukałem postaci z Or-Ota i Przyborowskiego, na Krakowskim panów mecenasów z Prusa; jakże banalne i smutne przecznice Marszałkowskiej były mi zawsze drogie przez to, że tędy właśnie mogli chodzić bladzi bohaterowie Żeromskiego. Kościoły warszawskie, które wszystkie znałem z corocznych spacerów „na groby”, ciemne bramy kamienic rozbrzmiewające plotkami służących, na Zielone Świątki umajone tatarakiem, stróże, lodziarze, piaskarze, ostrzyciele noży, szarmanccy fryzjerzy, gazeciarze jedyni na świecie, czcigodna solenność „Kuriera Warszawskiego” i brukowy polot „Poranniaka”, Ludowa, Marcello, Rapacji, Kamiński, Frenkiel, filary Teatru Wielkiego i woń wanilii od Semadeniego, dźwięk dzwonków od sanek i zapach choinek na placu Wareckim, witryny z nowymi książkami gwiazdkowymi u Geberthnera i Wolffa, doroczny salon w Zachęcie z nowym Chełmońskim, Kossakiem i Fałatem, szatkownicy kapusty, zduni i froterzy – to była moja młodość, moje fantastyczne przygody, mój świat czarów! Żyłem w nim, nie szukając innego, ani przez chwilę nie przestając marzyć długo jeszcze potem, gdy nie byłem już dzieckiem, aż do dnia, gdy bajka przeszłości stała się bajką żywą. 

Książka ta pierwotnie miała nosić tytuł Portrety, ludzi, książek i zdarzeń. W 1938 roku Jan Lechoń przedstawił ją oficynie Książnica-Atlas, której dyrektor, doktor Jan Piątek, uznał tę propozycję za zbyt nostalgiczną i przez to nieatrakcyjną dla czytelnika, więc później za pośrednictwem Jana Parandowskiego Lechoń zaproponował publikację maszynopisu wydawnictwu Jakuba Mortkowicza: odpowiedź była przychylna, lecz wybuch II wojny światowej zniweczył te edytorskie plany. Ostatecznie Portrety… ukazały się dopiero w 1999 roku nakładem Biblioteki „Więzi” w Warszawie.

W samym Dzienniku jest więcej tego rodzaju zapisów, pamięć Lechonia, wierna, niezmiernie precyzyjna i przewlekła, miała moc zmieniania na powrót czasu przeszłego w to, co ożywione, przywracania mu ciała i wtłaczania do niego krwi, nawet jeśli odbywało się to jedynie w sferze fantazji albo, jak sam zapisał, „w bajce żywej”. To właśnie nieustanne przywoływanie duchów przeszłości, którym Lechoń z niezrównaną pasją i kunsztem poświęcał swój ogromny talent. Wspierał duchy przeszłości swoją niezrównaną pamięcią, 21 marca 1952 roku zapisał (o sztuce sprzed ponad trzydziestu lat!, był sztubakiem, kiedy ją oglądał):

Obsada pierwszego Wesela w „Rozmaitościach”. Na pamięć bez żadnych ściągaczek: Panna Młoda – Lubicz-Sarnowska, Pan Młody – Osterwa, Poeta – Śliwicki, Dziennikarz – Junosza-Stępowski, Gospodarz – Knake-Zawadzki, Czepiec – Frenkiel, Jasiek – Myszkiewicz, Wernyhora – Kotarbiński, Kuba – Biernacki, Widmo – Hryniewicz, Upiór – Wilczyński, Rycerz – Janusz, Stańczyk – Roland, Nos – Tatarkiewicz […]. No, to chyba dosyć! […] ale w każdym razie i to jeszcze nie najgorzej. 

Należy dodać, że niespełna dwadzieścia lat milczenia Lechonia, od wydanego w 1924 roku tomu Srebrne i czarne do wydanej w 1942 roku Lutni po Bekwarku, które zresztą miał sobie za złe i za które ciężko i wielokrotnie się obwiniał, twierdząc, że przebalował i roztrwonił ten czas, było właściwie wyłącznie milczeniem poetyckim: przez cały ów okres Lechoń pisał satyry, recenzje teatralne, później, już na emigracji w Nowym Jorku, także „agitki” polityczne, które wygłaszał na rozmaitych zgromadzeniach patriotycznych tamtejszej Polonii, a w latach 1943–1947 redagował „Tygodnik Polski”. 9 października 1949 roku zapisał:

Są dramaty naokoło mnie, wśród Polaków na emigracji, które mogą już wejść do martyrologii mego narodu. Usychanie i w końcu śmierć najlepszych w nędzy i wśród tęsknoty staje się już zwykłą koleją polskiego wygnańczego życia. To nieszczęście jest taką kroplą w oceanie Nowego Jorku, że prawie jej nie znać, szum tego oceanu głuszy nasz płacz i wołanie o pomoc.

Z rozgoryczeniem, a przede wszystkim z irytacją, właściwie z ogromną wściekłością i bezradnością spoglądał także na wydarzenia w kraju, o czym wymownie świadczy zapis z 24 stycznia 1950 roku:

Okropność, zgroza, co za plugawe, zdradzieckie, rynsztokowe rzeczy piszą poeci w Polsce. Mała kanalia o wielkim wariackim talencie, Gałczyński, chwali się w liście do żony, że widział samego Mołotowa. Broniewski, pewnie już zapity do ostatecznego upodlenia, wyrzeka się wszędzie polskiej poezji na rzecz pism Lenina. Naprawdę, że Tuwim przynajmniej w wierszach jeszcze najlepiej się trzyma. Ale za to podpisuje obiema rękami wszystkie nikczemności.

Sytuację w Polsce uznawał za tragifarsę, „w której gra cały zespół z wyjątkiem Poldzia [Staffa] i Jasia Parandowskiego” (5 marca 1954). Dojmująca to była gorycz i dotkliwy bol.

Ale przede wszystkim – oprócz pisania wierszy (wrócił do niego na początku lat 40. XX wieku i pozostał przy liryce niemal do końca życia) – Jan Lechoń pracował nad powieścią pod tytułem Bal u senatora, jego zamierzenie było okazałe i monumentalne, pragnął napisać polskie W poszukiwaniu straconego czasu. Po owym zamierzeniu pozostało około stu stron, częstokroć zawierających kompensację jego uraz, kompleksów związanych z jego fanatyczną polskością i mniej lub bardziej zawoalowanych projekcji jego snobizmu. Działo się tak, ponieważ równocześnie pozostawał intensywnie i toksycznie skupiony na sobie i swoich ocenach – nie analizach! – ludzi, świata i literatury. Do tego tragicznego splątania dochodziła jego pisarska niemoc, od jej opisów bywa gęsto w całym Dzienniku, przywołam więc jedynie kilka zapisów z 1951 i 1952 roku: „Próżnowanie z powodu lenistwa, wbrew mocnemu postanowieniu i pomimo że zanosiło się na dobre pisanie” albo „Próbowałem ze trzy godziny. Ale bez przekonania i odrywając się ciągle od stołu. Myśli były gdzie indziej. Nic z pisania”, albo: „Nic. Nawet usiłowań. Nic, nic i nic, jakby jeszcze był czas na wszystko”, „Nic. Nie mam czelności tłumaczyć się. Lenistwo, nałóg lenistwa”, albo – zapis z 2 kwietnia 1952 roku: „Znów nic. Znowu bez żadnego ważnego powodu”.

Jan Lechoń był tragicznym, ale na swój sposób urokliwym rodzajem galernika własnej wyobraźni, jego spętanie dotyczyło zwłaszcza tego, co wielkie i szlachetne, oraz jego własnej roli w tej wyobraźni. Zygmunt Mycielski 18 stycznia 1962 roku zapisał w swoim dzienniku: „Zawsze był mi niesympatyczny ten Lechoń, przez gatunek przejęcia się sobą i tylko sobą, i przez siebie. Wszystko odnosiło się zawsze u niego nie tylko do siebie, ale nawet śledzenia, jak też to on w danej roli wygląda”. Tymczasem Lechoń – przynajmniej jako tako – zdawał sobie sprawę z tego swojego życiowego położenia, czego dowodem jest choćby zapis z 10 września 1952 roku:

Coraz więcej myślę o moim wychowaniu, o tym, co dostałem od rodziców, i widzę coraz jaśniej, jaki to miało wpływ na mnie. W najlepszych intencjach zrobiono ze mnie zarazem najbardziej nieprzygotowanego do życia poetę i postawiono mi najtrudniejsze, nieomal nieosiągalne mistyczne cele. Zrobiono mnie słabym i pragnącym wielkich dzieł i czynów. Właściwie moja Matka chowała mnie na Julka Słowackiego. Myślę, że prawie świadomie. Że jego wady i słabości wydawały jej się piękne i gotowa była widzieć je we mnie.

Wyprzedzając tę myśl, 5 września 1952 roku zapisał: „Gdzieś w podświadomości czułem się Słowackim, którym chciała mnie mieć moja Matka. Właściwie więc – myślałem sobie, czy to wypada Słowackiemu, czy Słowacki mógłby tak postąpić”. Tyle że Lechoń wyznawał bezgraniczny kult Adama Mickiewicza, wspomina zresztą, że jedną z niewielu rzeczy, którą zabrał, uciekając po niemieckiej inwazji z Francji do Portugalii, był trzymany zawsze przez niego na biurku egzemplarz Pana Tadeusza. Poemat ten

jest poezją czystą – zapisał 6 stycznia 1951 roku – najczystszą, i żadne barokowe morsztynowskie, bądź dzisiejszych formalistów, oczywiście nie mogą się z nią właśnie jako „czystość” równać. Bo owa symbolika, ów najgłębszy sens rzeczy, o który tym nieszczęśnikom chodzi, zawarte są w doskonałym zestawieniu słów, w muzyce ich, płynącej z wyczucia ducha języka, w lakonizmie niedościgłym, w czymś. Na co nie ma żadnych przepisów, a co jest właśnie tajemnicą geniuszu.

Dylemat Mickiewicz czy Słowacki Lechoń rozstrzygnął w sposób ironicznie salomonowy, a zarazem właściwy jego skłonności do wartościowania, uznał mianowicie, że Adam Mickiewicz był lepszym poetą niż Juliusz Słowacki, ponieważ napisał mniej wierszy słabych. Sam Lechoń należał do lirycznych perfekcjonistów, można sądzić, że po trwającym wiele lat milczeniu siłę napędową do pisania liryki dał mu pewien nieoczekiwany epizod, który tak opisuje w notce z 5 września 1951 roku:

W parę tygodni po przyjeździe do Rio de Janeiro tamtejsza Polonia urządziła wieczór autorski Tuwima i niżej podpisanego. Było to w okresie mego wieloletniego i znanego poetyckiego milczenia, i myślałem ze wstydem i prawie ze wstrętem, że będę jeszcze raz czytał te same stare wiersze, których już naprawdę słuchać nie mogłem. Z tego uczucia wstydu wynikła determinacja, aby napisać coś nowego – i po parodniowej ciężkiej pracy wiersz Pieśń o Stefanie Starzyńskim. Pomimo że mieszkaliśmy wtedy z Tuwimem w jednym pensjonacie, nic mu nie mówiłem o tym wierszu, nie wiedząc, czy jest dobry, i chcąc zrobić i jemu też niespodziankę. Była też to niespodzianka prawdziwa, bo moje niepisanie wówczas uchodziło za chorobę nieuleczalną.

Na emigracji, już w czasie pobytu w Nowym Jorku, Lechoń opublikował trzy tomy wierszy: Lutnię po Bekwarku (1942), Arię z kurantem (1945), Marmur i różę (ów tom nie został wydany oddzielnie, jako całość pojawił się po raz pierwszy w Poezjach zebranych Lechonia (Londyn 1954). To wiele, zwłaszcza jeśli przypomnieć choćby jego debiutancki Karmazynowy poemat (1920), który w pierwszym wydaniu liczył zaledwie siedem utworów. Były to: Herostrates, Duch na seansie, Jacek Malczewski, Sejm, Polonez artyleryjski, Mochnacki i Piłsudski; Panią Słowacką – osmy wiersz zbioru – Lechoń włączył dopiero do drugiego wydania. Czyli osiem wierszy w ciągu trzech lat. Tę małomówność warto zestawić z Wierzyńskim, Tuwimem, Słonimskim czy Iwaszkiewiczem, którzy w pewnych latach międzywojnia pisali w tempie jednego wiersza tygodniowo.

Jan Lechoń zaś napisał swój ostatni wiersz, a właściwie dokończył go w maju 1956 roku, a więc na miesiąc przed śmiercią. Z Williamem Faulknerem zetknął się (może lepsze określenie: minął się) na nowojorskiej ulicy, co również skłoniło go do przejmujących refleksji odnośnie do własnego czasu roztrwonionego na rautach i bankietach. Wcześniej, 22 października 1955 roku, zapisał w Dzienniku:

Widziałem wczoraj na ulicy Faulknera w kurtce ze skórzanymi łokciami, w przykrótkich spodniach, wyglądającego, jakby miał za sobą parę kieliszków. Zawsze to spotkanie wzrusza mnie i uświadamia mi, że Nowy Jork nie jest tylko stolicą uchodźców z całego świata, ale też największym miastem nieogarnionej Ameryki, i że w tej Ameryce żyli nie tylko Bebe Rull i Buffalo Bill, ale również Whitman i Melville, i Hawthorne, i że żyje w niej ostatnio wielki pisarz tragiczny, ów właśnie mały panoczek w kurtce ze skórzanymi rękawami.

Później zobaczył Faulknera ostatni raz, w hotelu Waldorf-Astoria, w pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia, co podsumował nostalgicznie, wiele razy w „Dzienniku” pojawia się ow obezwładniający żal za czasem minionym i zmarnowanym:

Faulkner malutki, w jakimś sobie paletku, w trochę komicznym brązowym niby tyrolskim kapelusiku, wyglądający na jakiegoś polskiego szlagona zabłąkanego do Nowego Jorku, wszedł akurat przede mną do Waldorf i kiedy, wciąż oglądając się za nim, szedłem do windy, słyszałem jak mówił do portiera: „Mr Stein, please” i po chwili „I am Faulkner”. Wśród wyfraczonych panów i dam w norkach i brylantach nikt go nie rozpoznawał, wyglądał on w tym hallu jak jakaś postać z Hoffmana niemal; jak duch z innego świata. Zrobiło mi się bardzo głupio, że byłem ubrany na wieczór, choć jestem biedakiem, a Faulkner – sławą i człowiekiem bogatym. Myślałem sobie, ilem stracił przez te tysiące wieczorów, którem spędził w mym życiu w smokingu czy fraku, i byłem niedaleki, aby zaczepić Faulknera i powiedzieć mu coś takiego jak mówili pijacy warszawscy, płacząc w Astorii czy Adrii na swoją nędzę w kamizelki rożnych polskich wielkości.

Swój Dziennik Jan Lechoń prowadził od 1949 roku, każdego dnia kreśląc notacje o coraz dotkliwszej izolacji psychicznej, która do ostatniej chwili nie przeszkodziła mu w pisaniu wierszy. Leczył go przyjaciel psychiatra, doktor Jan Jachimowicz. Za jego sugestiami Jan Lechoń przyjmował leki psychotropowe, od których szybko się uzależnił, mimo świadomości toksycznego działania zaleconych preparatow: dexydryny, leku o działaniu stymulującym ośrodkowy układ nerwowy, i dexamylu – substancji z grupy barbituranow. 21 marca 1950 roku w Dzienniku zapisał: „Mam nadzieję, że to tylko paliatyw, dopokąd mnie inne zastrzyki nie wzmocnią – bo jak dotąd tak i do końca nie będę sobie pomagał sztucznymi podnieceniami, raz na zawsze postanowiwszy sobie nie być ich niewolnikiem czy dłużnikiem”. Nadzieja wyrażona przez uzależnionego: już nigdy więcej. Dodawał: „Przy końcu pisania już myślami byłem gdzie indziej. Po południu katzenjammer. Już bym w tym stanie nic więcej nie napisał”. Sam doktor Jachimowicz według Lechonia był „znakomitym diagnostą”, wobec poety spełniał rolę, jakby samorzutnie, psychoterapeuty, realizowaną dość specyficznie. 15 sierpnia 1950 roku Lechoń zapisał w Dzienniku: „Jachimowicz ma swój bardzo mi odpowiadający i doskonale pocieszający mnie dowcip. Wczoraj pytałem go: No i cóż moja analiza krwi. Czego mi brak?Dolarów”.

Rzeczywiście Lechoń w Nowym Jorku żył pogrążony w nieustających tarapatach finansowych, co musiało być szczególnie dotkliwe dla byłego attache kulturalnego przy polskiej ambasadzie we Francji, dla człowieka, który doprowadził do wystawienia baletu Karola Szymanowskiego Harnasie na scenie Grand Opera (1936) czy z powodzeniem zabiegał o tłumaczenia z literatury polskiej na język francuski, czego najświetniejszymi przykładami Pan Tadeusz (1937) i opowiadania Iwaszkiewicza Panny z Wilka i Brzezina (1938). Wysnuwa się także odmienne przypuszczenie: otóż oprócz „najdroższej osoby” występującej na kartach Dziennika, czyli malarza Aubreya Johnstona, od marca 1955 roku do kwietnia 1956 roku w Dzienniku pojawia się postać „Libry” – dzisiaj nikt nie potrafi rozwikłać tej tajemnicy, powiedzieć, kim był „Libra”, niemniej może właśnie z utrzymywania tej relacji mogły wynikać rozpaczliwie zabiegi finansowe Lechonia. Beata Dorosz, znakomita znawczyni twórczości i biografii Jana Lechonia, stawia pytanie: „Kto kryje się pod tym imieniem? Nikt z żyjących do dziś przyjaciół Lechonia nie umie rozwiązać tej zagadki. Wolno jednak przypuszczać, że to nie o niej jako o tym drugim pisał Wierzyński. A zatem: ktoś trzeci?”. Tego zapewne nie dowiemy się nigdy.

***

14 czerwca 1956 roku Zdzisław Czermański zapisał w liście do Mieczysława Grydzewskiego, wątek ów sprawia wrażenie przerwanego, niemniej wydaje się ogromnie istotny. Dlatego przytaczam dłuższy cytat:

Leszka pochowaliśmy we wtorek. Zabił się sam bez żadnych wątpliwości. Powodem głównym była (tak trzeba to przyjąć) jego przeszłość homoseksualna wywleczona obecnie przy jego staraniach o obywatelstwo. Według tego, co Kaziowi [Wierzyńskiemu – przyp. R.H.] wiadomo – sędzia, który miał zaprzysiąc Leszka – znalazł w jego papierach sprzed lat dawny donos F.B.I. na niego (podobno „Mika” Nowińskiego). Dużo, a może i wszystko powinien na ten temat wiedzieć Besterman, bo on podobno na prośbę Leszka interweniował w tej sprawie. Dobrze byłoby, gdyby Besterman powiedział wszystko, co wie, bo dopiero wtedy moglibyśmy starać się ocenić, czy ten wypadek (czy wpadunek) był do przetrzymania, czy też – (znając Leszka i wiedząc coś niecoś o tutejszych inwestycjach) – był nie do zniesienia. Leszek w ostatnich miesiącach wyglądał jak człowiek chory i tylko domyślać się można, jakie przechodził męki. Choć są osoby, u których Leszek sypiał ostatnio, które mówią, że takiej męki nie mogłyby więcej razem z nim przeżywać. Mieszkanie swoje nazywał domem pogrzebowym – bał się być w nim sam i sypiał nieraz po trzy noce z rzędu u znajomych. […] Podobno skoczył z 14 piętra. Uszkodził sobie prawą stronę twarzy i połamał nogi. Czy można być pewnym, że zrobił to w chwili szału? Z restauracji, w której jadł obiad, przeszedł czy przejechał kilka bloków do hotelu Henry Hudson. Tam windą na gorę. To trwało. Przeżyliśmy tu kilka okropnie smutnych dni i nocy. Byłem zawsze pewny, że Leszek wszystkich nas przeżyje. Być na pogrzebie Leszka to przeżyć coś, co jakby nigdy nie miało się stać. Ja osobiście uważam, że Leszek był w wielkiej depresji jeszcze przed tą sprawą w urzędzie emigracyjnym. (Stał się jak nigdy dotąd wyczulony na punkcie swojej kariery i pozycji literackiej. Była to obsesja – zawiść o innych sukcesy – znałem ją dobrze, ale nie w takim stopniu – obawa – ciągła o wszystko obawa. Nawet sukces satyr Hemara przeżył jak osobiste niepowodzenie. Kazia – według mnie dobrego kolegę – zawsze bardzo obgadywał – na ostatniej kolacji z nim, a u młodych pp. Krzywickich też przy nich. Dużo innych przykładów depresji Leszka mógłbym Ci podać). Samotność w dużym stopniu przyczyniła się do tego, co zrobił. (Chłopak był ciągle ten sam – nie wiem, czy stale. Dużo z nas znało go od wielu lat. Amerykanin. Jest od jakiegoś czasu z wycieczką w Europie – dlatego zapewne Leszek był ostatnio bez grosza). […] Widać wszyscy przecenili siłę życiową Leszka, bo choć zmieniony był okropnie i rozpaczał, i groził samobójstwem, prawie nikt nie wierzył w to, że może on to zrobić. Kazio widział go trzy dni przed śmiercią, rozmawiał z nim i nie przeczuł tego, co się stało. Wiadomość o śmierci Leszka zaskoczyła go tak jak innych.

***

Ostatni zapis w Dzienniku Jana Lechonia pochodzi z 29 maja 1956 roku: „Można zawsze znaleźć w swej inteligencji, woli, sercu coś, co pomoże nam w walce z życiem, z ludźmi. Ale na walkę z sobą – jest tylko modlitwa”. Zaraz wcześniej tego samego dnia zapisał:

Nie jest to do wyrażenia, co przeżyłem dzisiaj. Nie w życiu, ale w sobie, wewnątrz. Wróciłem późno do domu i zdawało mi się, że to wszystko była imaginacja, że stwarzam sobie problemy, których nie ma w życiu. Ale wiem, że to po prostu zmęczenie, że to dziecinne złudzenie, które mnie naszło, abym przez chwilę odpoczął.

Jeszcze kilka dni wcześniej, 16 maja 1956 roku:

Wszystkie dramaty życiowe dotąd są do zniesienia, pokąd wierzy się, że na pewno coś możemy w nich własną wolą zmienić. Skoro przyjdzie nam na myśl, że to los, który sobie z nas bimba, zaczyna się tak zwana tragedia, a w niej oczywiście nie może być chrześcijańskiego Boga, bo nie ma miłosierdzia. I wtedy nic nie zostaje prócz potwornego honoru – tej kamiennej twarzy, którą mamy pokazać ludziom i bogom – bez nadziei nagrody, uznania, z jedną tylko troską, aby nie pokazać się poniżej swego losu, poniżej potwornego odznaczenia: nieszczęścia.

I kilka dni później, 23 kwietnia 1956 roku: „Noc obrzydliwa i cały dzień zamroczony. Modlę się i proszę – módlcie się za mnie”.

Na zakończenie przywołam odmienny wpis Jana Lechonia, pochodzący z 28 grudnia 1953 roku i dotyczący śmierci Juliana Tuwima, jego przyjaciela (tu może warto wspomnieć, że to właśnie Leopold Staff zapoznał Kazimierza Wierzyńskiego z Tuwimem i Lechoniem, więc „Poldzio” poniekąd wpłynął na założenie grupy znanej później jako Skamander), z którym, kiedy uporał się z problemami wizowymi i paszportowymi, przedostał się z Lizbony do Rio de Janeiro. Był to statek Angola, który odpłynął ze stolicy Portugalii 21 lipca 1940 roku, a do portu w Brazylii zawinął 4 sierpnia. Jan Lechoń miał już nigdy nie przebyć tej drogi z powrotem. Właśnie 28 grudnia napisał:

Umarł Tuwim. Ta wiadomość napełniła mnie czymś, czego nie nazwać inaczej niż solennością – bo też sprawa między nami nie była tak poważna, że ani jej nie można zakłamać, ani się z niej wykłamać. […] Wszyscy, którzy po nim przyszli, i wielu jego rówieśników powinno powiedzieć teraz: „My wszyscy z niego”. Jak romantycy Szekspira i Byrona, tak on przełożył na polski Whitmana, rosyjskich demonistów i Rimbauda, i jeden jedyny, nie zestarzawszy się nigdy, nie popadł w żadną fałszywą nowość – zawsze naprawdę nowy – prawdziwością swej poezji, świeżością słów, do których głębi dodrapywał się nieprześcignionym przez nikogo instynktem. Już nie nam go sądzić i szkoda każdego słowa naszego ludzkiego sądu. „Niech Ci lekką będzie, Julku, ta ziemia polska, którąś tak źle, tak głupio, ale naprawdę kochał”.

Skoro utwor Mokotowska piętnaście znalazł się na początku, niech więc swoje miejsce w zakończeniu ma wiersz Tuwim, rozpoczęty 29 grudnia 1953 roku, w dwa dni po śmierci Juliana Tuwima, ale zakończony dopiero po roku i wydrukowany w londyńskich „Wiadomościach”:

Widzę włosy Twe siwe i twarz Twoją ostrą,

I rękę, co jak wiosło odbija od jawy.

Snujesz oto się nocą, nieszczęsny Cagliostro,

Pustymi ulicami nie Twojej Warszawy.

Od wichury wieczności porwanymi zmysły

Chcesz wchłonąć z nowych ulic czas zmarłych zapachów,

Wśród świateł nowych latarń, co na nich rozbłysły.

Wznosisz wzrokiem szalonym cienie dawnych gmachów.

I płaczesz, bo deszcz, słyszysz, ciecze z starej rynny,

I sam jeszcze nie wierząc, że nikt Ci nie wzbroni –

Wyciągasz dłoń swą w mroku, przestępco niewinny,

Do podanej z daleka znowu bratniej dłoni.

Dwa dni przed samobójczym skokiem z 8 czerwca 1956 roku z czternastego piętra hotelu Henry Hudson w Nowym Jorku Jan Lechoń wyspowiadał się, przystąpił do komunii świętej i najprawdopodobniej otrzymał ostatnie namaszczenie. 11 maja 1991 roku na cmentarzu Calvary w dzielnicy Queens w Nowym Jorku ekshumowano prochy poety. Pochowano je na cmentarzu leśnym w Laskach pod Warszawą. Przyjechałem tam w pewne upalne wakacje, kilka lat temu, zapaliłem znicz albo świeczkę, nie pamiętam już. Myślałem przede wszystkim o tej dawno, dawno minionej zimie, kiedy na trzaskającym mrozie czytałem Mokotowską piętnaście, i o tym niemal równie dawno minionym lecie, kiedy usłyszałem, ale tak zupełnie przypadkiem usłyszałem w radiu, że ukazał się Dziennik Jana Lechonia.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Roman Honet, Moja młodość, mój świat czarów! O fantastycznych przygodach Jana Lechonia, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 210

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...