Nowy Napis Co Tydzień #217 / Opowieść sama się opowiada. Na marginesie cyklu „Co to jest drozd” Jarosława Marka Rymkiewicza
Tyle komet i księżyców skąd się bierze?
A ja jeżdżę między nimi na rowerze
Zmaganie się z Nicością
W rozmowie z Bohdanem Pociejem w 1999 roku Jarosław Marek Rymkiewicz mówił, że poezja służy
do rozpoznania takich niepewnych, grząskich miejsc naszego istnienia, tam, gdzie noga wpada i wtedy mówimy: „o tam jest dziura i w tej dziurze może coś jest”, ale wiemy o tym, że tam się coś transcenduje, tylko dlatego, że noga nam wpadła. O tej dziurze nic nie wiemy
Tegoż, Rozmowa z Bohdanem Pociejem (1999), [w:] tegoż, Rozmowy polskie w latach 1995–2008, Warszawa 2009, s. 63. [2].
Dziurę tę już na wstępie ujawnia forma. Pisać w wersach to przechodzić przez wąską (mniej lub bardziej) kładkę zawieszoną nad „dziurą” białej kartki, nad tajemnicą istnienia. Wiersz jako forma graficzna rodzi się z pustki i do pustki zmierza; już na poziomie wizualnym ujawnia pustkę. Byłaby to bliska Rymkiewiczowi nietzscheańska wykładnia pisania. Oczywiście biorę nazbyt dosłownie zdanie poety, przekładając je na teorię wersu, na semantykę arbitralnej pauzy, którą stawiamy strumieniowi mowy, licząc albo nie licząc jej sylab. Ale przecież nadorganizacja wypowiedzi, kondensacja jej sensów w grze pomiędzy linijkami najpewniej mówi o „grząskich miejscach naszego istnienia”. Poradzić sobie z dziurą może powtarzalność miar. Tu narodził się niepodrabialny na przestrzeni ponad pół wieku wiersz rymkiewiczowski
Krótkość utworu dystychowego zakłada mikroskopijny charakter zjawisk strukturalnych; nie obszary, bo zaledwie przesmyki tych zjawisk. Ale też każdy najmniejszy szczegół: wyraz, znak, relacja, dział, ma w dystychu często zwielokrotnione znaczenie kompozycyjne
A. Siomkajłówna, Dystych epigramatowy Kazimierza Brodzińskiego, „Pamiętnik Literacki” 1972, z. 1 (63), s. 92. [5].
Tak o dwuwersowym epigramacie pisała Alina Siomkajłówna. A dystychy w wierszach dłuższych? Ich istota się nie zmienia, ale potęguje. Pomiędzy strofkami otwierają się co chwila przestrzenie niedomówień. Wiersz zmienia się w mały dramat, podział na wersowe dwójki zastępuje podział na role, lecz dialogiczność zostaje. Niemówienie i ponowne mówienie stają się jakimś specyficznym gestem: pierwsza linijka dwuwiersza niejako zadaje pytanie, druga – odpowiada albo na odwrót i tak aż do końca wiersza. W innych miarach wierszowych taki rytm nie musi być regułą. Jaką metaforą interpretacyjną ująć dystych? Może taką: Krzysztof Koehler stwierdza za Martinem Heideggerem: „Odkąd jesteśmy mówieniem... Z mroku (milczenia) do mroku (milczenia). Pomiędzy nimi ułamek, mniej niż kilka minut wiersza nawet, ułamek czasu: mówienie (nasze) istniejące. Istnienie (nasze) mówiące”
W dystychu najdoskonalej współpracują ze sobą to, co zewnętrzne, i to, co wewnętrzne, element racjonalno-pojęciowy, którego nie da się całkiem usunąć z wiersza, związany z poszczególnością postrzegającą świat, zdolną do myślenia analitycznego i syntetycznego, oraz element pozaracjonalny, wymykający się siatkom pojęć, niemożliwy do zwerbalizowania. Strofa dwuwersowa przypomina dwa lustra ustawione naprzeciw siebie, bo pozwala odbijać się i przeglądać w sobie dwóm odrębnym rzeczywistościom, zarazem zaś wiąże je nierozerwalnym węzłem, splata ze sobą, czyni jednością
P. Dakowicz, dz. cyt., s. 59. [7].
Ta samozwrotność dwuwersu, gadania, które na przestrzeni krótkiej wersowej miary każe nam oczekiwać powtórzenia, może obrazować coś jeszcze. Opowieść, stawiającą wciąż na nowo pytania o istnienie w poczuciu braku ostatecznych odpowiedzi, niejako w myśl zasady: jeśli chcę cokolwiek zrozumieć, to muszę najpierw opisać to w języku. Moja psychika nie może istnieć bowiem poza fabułą o samej sobie. W szkicu Pierścień Maurycego Prozora (2018) Rymkiewicz pisze: „Istniejemy tu tylko dlatego, że jesteśmy opowieścią, która samą siebie opowiada”, bo
Możliwość wypowiedzenia (wypowiadalność) wyrzuca wszystko (wszystko, co istniało, istnieje lub będzie istniało) poza nicość – w ten sposób i tylko dzięki temu nicość (z której wszystko jest wyrzucone) może pozostać niewypowiadalną i niepojmowalną nicością. […] To, co istnieje – rzeczywiście lub wirtualnie (w naszym pomyśle; w naszej wyobraźni) – ludzie, zwierzęta, pierścienie, wszystkie rzeczy żywe i martwe, wszystkie fenomeny – to wszystko opowiada o sobie i właśnie w ten sposób (jako opowiadana opowieść) istnieje. Rozumiemy ten głos istnienia – i przyjmujemy go za (jako) dowód istnienia. Nicość – nie-zrozumiała nie-opowieść – nie ma nam nic do powiedzenia […]
J.M. Rymkiewicz, Pierścień Maurycego Prozora, [w:] tegoż, Adam Mickiewicz odjeżdża na żółtym rowerze, Warszawa 2018, s. 171–173. [8].
Może dlatego w wierszach Rymkiewicza tyle śmierci, rozkładu, gadających trupów? Tę ich nicość się opowiada, śpiewając wieczny tren. Czytelnik, który wytrwa przy wierszach JMR
Co to jest drozd? Wyliczanka
W tomie Co to jest drozd (1973) Rymkiewicz zamieścił trzy utwory powtarzające tytuł zbioru. W Thema regium (1978) dopełnił je wiersz czwarty. W ten sposób powstał traktatowy poemat, tudzież czteroczęściowa wariacja na temat ontologii słowa i rzeczy, podejmująca zagadnienie filozofii języka, sytuująca się w kręgu sporu o uniwersalia, wreszcie – broniąca metafizyki. W cyklu, nawiązującym zapewne do wiersza Sroczość (1958) Czesława Miłosza
W cyklu czterech wierszy powtarzane, rytmiczne, rymowane krąży wokół tego, co chce się powiedzieć, a to znowu jest inne niż to, co powiedziane: „Choć jeszcze jest to nie jest już / O złote nic o złoty kurz” (Co to jest drozd (II), CC 39). Świat jest poza językiem: „Lecz czy to drozd czy tylko znak / A w znaku tym znaczenia brak” (tamże, 40). Powtarzając od lat jedną formę – zdaje się mówić Rymkiewicz – czynię ją bardziej konkretną, choćby był to jedynie konkret rytmiczny: „Daj palce mgle niech w palcach mgłę rozsnuje / Złota jest mgła a z czym się mgła rymuje” (Daj gardło mgle, CC 36). Czynię formę bardziej materialną – dalej próbuję zrekonstruować myśl Rymkiewicza – bo ruch językowy, choć wyraża treści psychiczne, to także określony ruch mięśni, materii, także ruch myśli, ruch krwi przy rytmicznym powtarzaniu: „Daj ciało mgle niech się w mgłę oblecze / Niech złota krew z arterii mglistych ciecze” (tamże). Mgły nie sposób pochwycić – czytamy – ale już mojego mówienia można dotknąć, można wyczuć mój puls, całkiem materialny. Swoim mówieniem (wierszem) czynię ideę czymś konkretnym, jeszcze niezrealizowanym, lecz bardziej realnym niż zapisana jedynie w tkance mózgowej myśl, znana tylko myślącemu. Nie ma tego, co mówię – dalej rozwijam myśl Rymkiewicza – bo słowo nie jest rzeczą, ale powtarzalne struktury zbliżają się bardziej do rzeczy. Zbliżają albo nie zbliżają, bo – co prawda – świat dochodzi do pełniejszego istnienia dzięki słowu, ale sam świat (czyli drozd) chyba nie do końca o tym swoim pełniejszym istnieniu wie: „O złota krtań a czyja krtań / I w krtani drozd o stań się stań” (Co to jest drozd (II), CC 39). Bez krtani nie byłoby drozda, bo pojęcie (drozd na hipotetycznym drzewie pośród innych hipotetycznych drozdów) bez połączenia z konkretem to jedynie przedstawienie, wytwór. Zresztą nie wiemy, „czyja krtań”, a grozy tej niewiedzy nie niweluje pragnienie zawarte w ironicznym rymie („o stań się stań”), w którym mówi już nie pojedynczy podmiot cyklu, ale większa figura tekstowa. Wie ona, że wiersz może wyglądać inaczej, że ustanawiając wiersz, można jednocześnie ustanowić siebie; to ten, „Kto te wiersze czyje wiersze za mnie pisze” (Co to jest drozd (III), CC 40), a więc pewnie Trup, Wielki Duch, Poeta czy może raczej konwencja, tradycja, moi zmarli przodkowie w polszczyźnie
Cicho ciszej piosenko – bo ktoś cię usłyszy
Tu w tej ekologicznej kiedy śpiewasz niszy
[…]
Ale ciszej piosenko – nie jesteś dla wszystkich
Niech cię usłyszą tylko te spod brzózek listki(Ogród w Milanówku – cicho ciszej, CC 5)
Skoro milknie piosenka, to i w cyklu Co to jest drozd nie ma miejsca na śpiew; pozostają rym i kluczenie, wybijanie rytmu. Domyślamy się, że mogłoby być inaczej. Anna Kałuża, komentując przytoczone wersy z Zachodu słońca w Milanówku (2002), pisała:
Wiersz pozostaje wszak w całkowitej potencjalności sensu. Jest i zarazem go nie ma. Jest: bo mamy do czynienia z istniejącym materialnie zapisem. Nie ma: bo zapis ten nie stanowi zapisu właściwego, adekwatnego, ostatecznego, docelowego, czyli takiego, który „wyśpiewa wszystko”, dając nadzieję na opowiedzenie całego „mojego i twojego” życia
. Kałuża, Jarosław Marek Rymkiewicz: Ja „odróżnione” i Ja „odróżnicowane”, „Pamiętnik Literacki” 2008, z. 1 (99), s. 138. [17].
Zatem tworzenie poezji jest według Rymkiewicza czynnością schizofreniczną, bo jego wykoncypowany obraz autora pisze inne dzieło niż to, które znamy oficjalnie. Również z tego powodu w cyklu Co to jest drozd „Śpiew się śpiewa bo się śpiewa to co śpiewne” (Co to jest drozd (III), CC 41). Zatem „Język piosenki (konwencji, tradycji) zostaje odróżniony od języka podmiotu”
Czy to jest to co słyszy moja skóra
Ten chorał chmur ta drzew i ptaków chmura
Ten wielki wiatr co zewsząd ku nam wieje
Ten splendor dnia ten dzień co w oczach dnieje
Powiedzcie mi powietrza usta czyste
Czy drozd to jest oczom oczywiste
Czy to co się nie jawi nigdy oczom
O ile chmur i lecą i bełkoczą(Co to jest drozd (IV), CC 49)
Musi być pleonastycznie, musi być problematycznie, bo już nie świat, a słowo, a może jeszcze świat? Drozd to coś „oczom oczywiste”, bo „oczy” nagłosowo rymują się ze słowem „oczywiste”, więc to dźwięk podpowiada, co naprawdę widzę. Poeta-filozof nawet wychodzi z roli, ponieważ w oczach (oczywistych!) i w języku mu się plącze. Prosi: „Powiedzcie mi powietrza usta czyste”, a więc zaklina pustkę, która mówić nie może, bo nie jest językowa, aby pomogła mu opisać drozda, czyli w tym wypadku świat. Ironizuje na temat zgranych poetyzmów: „O ile chmur i lecą i bełkoczą”. Zatrzymajmy się chwilę przy kategorii bełkotu, która u Rymkiewicza wraca bardzo często, choćby w tomie Moje dzieło pośmiertne (1993):
Sentymentalny wierszyk kwietnia
Gdy skośnie pada ciepły deszczyk
Zmieści się w nim niejedna brednia
Na przykład coś z minionych dreszczy(Sentymentalny wierszyk kwietnia, CC 113)
Paradoks wierszyka-bredni opiera się na specyficznym chwycie (bez)sensotwórczym
Idzie długa bardzo długa noc zimowa
Śmierć-arietta i przerywa mi w pół słowa
W pół pytania wpół zgaduję o co pyta
Moje życie moje wiersze na głos czyta
(Ogród w Milanówku, arietta, CC 135)
Czym jest śmierć w tym wierszu, czym poza samą śmiercią? Oczywiście pewną funkcją metaliteracką, pojęciem z zakresu poetyki. Jakim? Może pauzą, może końcem wersu, tym, co „przerywa mi w pół słowa”. Zważywszy, że najczęstszą miarą stosowaną przez Rymkiewicza jest – ze swej natury – dialogiczny dwuwiersz, wspomniane pauzowanie należałoby utożsamić z układaniem dystychów, w których „łatwo o wymianę replik”
zapowiada istnienie języka metafizycznej wspólnoty wszystkich bytów: „Ale ciszej piosenko – nie jesteś dla wszystkich / Niech cię usłyszą tylko te spod brzózek listki”. To jednak nie wyczerpuje retorycznych zabiegów poety: gdyby tak było, mielibyśmy do czynienia z kolejnym przykładem wiary w iluzyjne zdolności języka mistycznego, umożliwiającego dosięgnięcie bytu, na który stara się wskazywać retoryka Cicho ciszej. Wiara w iluzję ontologicznego zrośnięcia się słowa i rzeczy jest możliwa, oczywiście pod warunkiem zapomnienia o „językowości” języka. Rymkiewicz wszakże cały czas wskazuje na klęskę wyrażenia się podmiotu w języku, na niemożliwość zapisania Ja, a równocześnie uznaje – poprzez mocne figury swoich wierszy, że jest to jedyny język, jakim dysponujemy
Tamże. [35].
Świadomość klęski i ciągłe jej odsuwanie za pomocą różnych mechanizmów stylizacyjnych, w których to język zdaje się górować nad mówiącym, sprawiają, że poeta z Milanówka jawi się jako figura tekstowa o kondycji głęboko zaburzonej, niewiarygodnej, występującej w funkcji Mickiewiczowskich Karusi i Gustawa
„Wyliczankowość” cyklu Co to jest drozd kojarzy się z infantylizacją. Jakimiż iluzjami musi żyć tworzący takie rymowanki o rzeczach zgoła poważnych, o ontologii, o relacjach znaku i desygnatu? Jak głęboko musi być zaburzony? I jaką fikcją, jakimi kojącymi fantazjami zasłania się przed światem? To w dodatku ktoś, kto ciągle potyka się o własne słowa: „A tam w droździe co tam gwiżdże i co zgrzyta / A gwiżdżące to się o co drozda pyta” (Co to jest drozd (III), CC 40). Chciałoby się spytać tego współczesnego brata Mickiewiczowskiego Gustawa: „Przebóg, co się tobie plecie?”. Jeśli któraś z Szanownych, choć w świetle zagadnień tu podejmowanych niekoniecznie istniejących Czytelniczek, nie miałaby ochoty zatrzasnąć drzwi przed takim poetyckim gościem, to i samo istnienie wiersza Rymkiewicza należałoby podać w wątpliwość. Jednak ma to swoją logikę. Ten mówiący Rymkiewicza bywa tutaj nieznośny, ma „rozum pomieszany” – by sięgnąć do słownika z Dziadów. Ale czy w istocie perseweracja nie jest cechą filozofów? Co jest celem tego uporczywego kataryniarstwa, w którego rymach powracają pytania o związki idei z konkretem? Co jest celem takiej poezji?
Celem poezji jest właśnie, mówi Heidegger, myślenie bez-pośrednie bycia i ta bezpośredniość dana jest jedynie dziecku lub od-dana (przywrócona, po nauce oduczania się) poecie. Dziecko widzi świat bez pośrednictwa „ja”, nie myśli w sposób subiektywny – świat nie jest dla niego przedstawieniem w sensie schopenhaeurowskim, czyli czymś, co istnieje w umyśle, ale też nie myśli w sposób obiektywny – świat nie jest dla niego obiektem, przedmiotem. W myśleniu dziecka i poety spotyka się i zlewa podmiot i przedmiot. Nihilistyczna dialektyka podmiotu i przedmiotu jest tutaj przezwyciężona
M. Lubelska-Renouf, dz. cyt., s. 185. [37].
Że Rymkiewicz czyta Heideggera, to jasne; że sobie z nim pogrywa – pewne. Ideałem formy dla nauki „oduczania się” jest forma zinfantylizowana, katarynkowa, wyliczankowa, dziecięca, dystych-rymowanka. Poeta, stając się w wierszu dzieckiem, może pytać o drozdowatość, bo – i tu kropka, ponieważ tak kończy się drugi wiersz cyklu. Czyż lepiej można było oddać owo pragnienie bezpośredniości?
W stronę drozdowatości
Tytuł Co to jest drozd sugeruje traktat filozoficzny, w którym będzie się rozważać „drozdowatość”, istotę, będzie się dochodzić do drozda samego w sobie („Zu den Sachen selbst jeśli są tam jeszcze / Jeśli nie zgniły jeśli czysty przedmiot”, Ale do rzeczy, CC 106), a może i do innych ptaków; do poezji, do jej zadań lub tych zadań zupełnego braku. Jeden to wiersz, a w istocie cztery, i jeszcze tytuł całego tomiku, którego temat wykracza poza „drozdowatość” (albo pozornie wykracza, bo to przecież rzecz fundamentalna, dotykająca relacji signifiant i signifié). Jest więc i de Saussure, i Heidegger, i Schopenhauer. I Derrida, bo pięknie przeprowadza Rymkiewicz dekonstrukcję narracji o droździe, choć może Derridy w to nie mieszajmy, bo JMR, sam jak to on, jest nawet przed nim; wcale nie Rymkiewicz z Derridy. W każdym razie: traktat o formie infantylnej. Pisze go ktoś oczytany, myślący, rozumiejący, ale jakby niepoważny: „Czy to ten stuk gdy jabłko z drzewa spada / Czy to jest drozd to co tak w liściach gada” (Co to jest drozd (IV), CC 48). Albo inaczej: nierozumiejący, ale sprawnie poruszający się pomiędzy rymami. Raz postawimy pytanie, dodamy przykłady przewijające się w konstrukcjach paralelnych i wiersz sam się pisze: „Lecz gdzie jest drozd kiedy się drozd popsuje / Artykulacja się artykułuje” (Co to jest drozd (I), CC 25). I tak w kółko moglibyśmy powtarzać, bo to kluczowy fragment pierwszego wiersza o tym tytule. Drugi wers przytoczonego dystychu jest najkrótszy, łamie rytm, popada w tautologię. Mówi, bo mówi. Chociaż nie: artykulacja to coś więcej, a zarazem mniej niż mówienie. To fonetyka i fonologia, to teoria komunikacji, a zarazem biologia narządów artykulacyjnych właśnie. To mięśnie i ich układ w artykulacji doświadczenia. To wreszcie pusty makaronizm, objawienie się heideggerowskiej gadaniny. Nie tyle więc „artykulacja”, ile „Się”. To moment wiersza, w którym Rymkiewicz śmieje się już ostentacyjnie: łatwo pisze się rymowanki, gdy rytm nam wejdzie w krew, gdy stanie się organiczny. To bawi, to staje się naszym językiem prawie naturalnym. Brzmieniowo oswoimy konwencję i wiersze piszą/mówią/artykułują się same: „Czy to jest to co w usta mnie całuje / Czy ten drozd mnie czy ja go opisuję” (Co to jest drozd (IV), CC 49). To wreszcie satyra na filologię, która dopisuje kontekst do cytatu (siedzi więc JMR i mnie teraz gani, bo jeśli on jest Wielkim Duchem, a nie ma powodu o tym wątpić, to przez moje usta teraz mówi i ja mu tych ust swoich użyczam, choć nie całkiem dobrowolnie
Trochę żartuję sobie tu z Kleinera, ale to dlatego, że strasznie mnie złości, gdy widzę, jak on traktuje Mickiewicza: jakby Mickiewicz był Kleinerem. Ja, Kleiner siedzę w bibliotece Uniwersytetu im. Jana Kazimierza i co przeczytam, to obrabiam, więc Mickiewicz też siedział w bibliotece, czytał i obrabiał
Tegoż, Do Snowia i dalej…, Kraków 1996, s. 38. [39].
Więc teraz i Rymkiewicz czyta i obrabia. Jego bohater jest człowiekiem książkowym, ale potrafi zdobyć się na konieczny dystans. To w poezji dużo, to w poezji może najważniejsze w ciągłym wyścigu pegazów. To może najważniejsze odnaleźć swojego drozda, swój emblemat, który pozwoli powiedzieć: sprawdzam: „Czy to co się nie jawi nigdy oczom / O ile chmur i lecą i bełkoczą” (Co to jest drozd (IV), CC 49). Można czytać poprzez filtr literacki. Słusznie. Ale można także patrzeć i nakładać na siebie obie perspektywy: własnych oczu i kultury. To dojrzalsze, to ciekawsze. Nie zbliża to wprawdzie do rzeczy, ale czymże jest to utopijne zbliżanie wobec nieobjętości perspektyw, wobec wyjścia ze strefy językowego komfortu? Można artykułować, ale można też mówić, opowiadać. Wtedy otworzy się przed nami drozd „Ten jedyny ten słyszalny i widzialny / Ten co fruwa między nami substancjalny” (Co to jest drozd (III), CC 40). Może otworzy, może nie, ale warto próbować i nie traktować porażek w tym względzie nazbyt poważnie, zdaje się twierdzić Rymkiewicz. Wszakże drozdowatości nie tworzy drozd, lecz mówiący: „I czyj to trel i w krtani dym / A gdy to drozd to bądźże nim” (Co to jest drozd (II), CC 40). JMR wraca tutaj po raz kolejny do lekcji Sonetów krymskich i Beniowskiego, do lekcji tego wielowątkowego nurtu romantycznego (i nie tylko!), w którym zasadnicze sensy oscylowały wokół bez-sensu. Stara się jednak to poczucie metafizycznie przezwyciężyć. Pyta w takim wypadku o poezję, „Która zwrócona jest ku niczemu, ale w tym zwróceniu ku niczemu otwiera się, przyjmuje w siebie i objawia. Co? Nasze miejsce w bycie?”. Zaś ową programową „niewysławialność” Sonetów Mickiewicza porównuje do późniejszych dokonań Stéphane’a Mallarmégo, Paula Valéry’ego i Rainera Marii Rilkego
Pomiędzy „co” a „bo”
Autor zaleca innym poetom odwagę śmieszności, odwagę epigonii: „Co to jest drozd To właśnie to / Co nazwać się nie może bo” (Co to jest drozd (II), CC 39). W tym „to – bo” kryje się satyra na krytyków, ale i odpowiedź najpoważniejsza, odpowiedź-znak. Dziecinne to, ponieważ dziecinnie jest tak wskazywać. Ale już klamra kompozycyjna drugiego wiersza omawianego cyklu już wcale taka dziecinna nie jest. Bo wiersz się kończy słowami: „I to jest drozd to właśnie to / Co drozdem być nie może bo”. Najpierw mamy w pierwszym dystychu „Co nazwać się nie może bo”, a w ostatnim „Co drozdem być nie może bo”. Język nie tworzy bycia, ale też nazwanie lub nienazwanie go nie anuluje. Czy tak? Może trochę, a jeśli tak, to jednak jest to jakoś pocieszające i smutne zarazem. Jeśli w tylu wersach powiedziałem tyle o droździe – dalej rekonstruuję myśl Rymkiewicza – a wciąż nic o nim nie powiedziałem, to moje próby nazywania poprzez analogie („O gwizdał tu a gwiżdże tam / Co to jest drozd skąd ja to znam”, tamże), moje zawodzenia, powtarzania, zaklinania niewiele są warte, skoro finalnie mogę powtórzyć jedynie „to – bo”, prosty, substancjalny rym, infantylną argumentację mogę stworzyć. Argumentację bez argumentacji, bez dowodzenia, wszystko mogę sprowadzić do artykulacji i to na poziomie najbardziej podstawowym, głoskowym. Znamienne! I jakże logiczne, konsekwentne. Pytając o byt, musimy zachować czujność, bo to pytanie pierwsze, więc musi za nim iść namysł nad językiem w jego aspekcie najbardziej podstawowym. Rymy, a więc poezję w tradycyjnym rozumieniu tworzy tożsamość sylab, pełna lub niepełna. Wiersze pisze się w tym kontekście jakoś organicznie, piszą się one, gdy się dba o policzalną wersową miarę. Pomiędzy „to – bo” rozciąga się Rymkiewiczowska ars poetica, jakże subtelna jednak!
Ktoś powie, że to śmieszne, że to niepoważne zwracać uwagę na taki szczegół, który buduje klamrę kompozycyjną wiersza Co to jest drozd (II). Ale znów: niepowaga jest wpisana w utwór, powaga tej niepowagi, bo forma maksymalnie się infantylizuje, a jednak nie anuluje to ważkości tematu. JMR ma pełną świadomość istotności gestu, który podejmuje. Po raz tysięczny próbuje on dociec istoty poezji, po raz kolejny wie, że jakakolwiek forma przezeń obrana musi ponieść klęskę. Ale znów: celowo obniża rejestr, wyłącza cykl Co to jest drozd niejako z kręgu poważnych metaliterackich rozważań, aby wyłączając, paradoksalnie jeszcze mocniej go w ten obszar włączyć. Kiedy stwierdza: „Jeśli ptaki są co nie jest wcale pewne / Śpiew się śpiewa bo się śpiewa to co śpiewne” (Co to jest drozd (III), CC 41), brzmi niepoważnie z punktu widzenia logiki dwuwartościowej, z punktu widzenia doświadczenia życiowego. Ale znów: któż z nas potrafiłby wskazać drozda w naturze? Bez pomocy łączy internetowych (których w czasach Rymkiewicza nie było)? Nie ma ptaków? Dobre sobie! A są? Patrzymy – dajmy na to – na koronę drzewa, ale czy widzimy ptaki? Śpiewa się coś za gałęziami, ale co się śpiewa? Może głośniki się śpiewają? Uczy wiersz Rymkiewicza w tym miejscu uważności, ostrzega przed zbyt łatwym ferowaniem wyroków, bo większość tego, co uznajemy z pełnym przekonaniem za pewnik, przy bliższym oglądzie wydaje się jednak wątpliwe. Na pytanie, co to jest drozd, nie odpowie laik, lecz ornitolog. Śpiew ptaków może być odgłosem wydawanym przez inne zwierzęta. I takie przykłady moglibyśmy mnożyć jako glosy do tego dwuwersu. Gdy już zaczniemy je mnożyć, irytująca wyliczankowość wiersza okaże się niczym w porównaniu z irytującymi zdrowy rozsądek wmówieniami, które bierzemy za prawdę. Uczy więc pytanie o drozda przede wszystkim pokory, a za nią nieufności: „O pojęcia kto was pojął niepojęte / A co śpiewa w każdym droździe czy jest święte”. A wcześniej: „I co ten drozd mi jedyny wie i sądzi / O tym droździe który nim tym drozdem rządzi” (Co to jest drozd (III), CC 41). Wygląda to pozornie na zabawę w mnożenie pytań. Można ją ironicznie podsumować: ile drozda w droździe. Owszem, poezja winna być miejscem testowania językowych foremek, bo nadorganizacja wypowiedzi jest w niej największa, więc i największy potencjał rewolucyjny: „Czy to jest to co słyszy moja skóra / Ten chorał chmur ta drzew i ptaków chmura” (Co to jest drozd (IV), CC 49). Łączy poezja pozornie odległe, bo skórę i chmurę, nakłada na siebie różne sfery wyobrażeniowe, uczula na słowa, na ich substancjalność: „Powiedzcie mi powietrza usta czyste / Czy drozd to jest oczom oczywiste” (tamże). Albo nie substancjalność, ale na to, że tworzą złudzenia oczywistości, budują iluzje drozdowatości. Każdy może mieć swojego drozda, całą chmurę wyobrażeń o nim. Ten drozd może nim władać, może mu śpiewać, może mu przesłaniać inne ptaki. Drozd symbolizuje, demonizuje, sakralizuje. Drozd: „Ten wielki wiatr co zewsząd ku nam wieje / Ten splendor dnia ten dzień co w oczach dnieje” (tamże). Drozd to soczewka egotyczna, czasem ciemne, czasem różowe okulary, ale poza nimi jest świat, jest coś poza filtrem konwencji i wmówień.
Nie o kolor piór idzie, nie taki los się tutaj waży: „O złoty klucz a gdzie są drzwi / O zgrzyt i trel Ten świat się śni” (Co to jest drozd (II), CC 39). Za Słowackim Rymkiewicz imitował Calderóna w dramacie, więc śnienie się świata jako temat nie jest mu obce. Tych calderónowskich prób w dramaturgii JMR było dużo, a i Słowackiego wersje znał gruntownie. Zresztą, dajmy pokój kontekstom jego innych prób literackich, topos toposem, cytat cytatem. Takich cytatów w cyklu o droździe niemało. Napięcie pomiędzy mową własną (kiedy własną? kolejne wielkie zagadnienie Rymkiewicza!) a mową cudzą, a gotowymi frazami jest w wierszu duże. Napięcie to istotowe wręcz: „Kto te wiersze czyje wiersze za mnie pisze / Kto o świcie kładzie palce na klawisze” (Co to jest drozd (II), CC 40). Czy poeta w szczególnym stanie pobudzenia świadomości, który to stan pozwala mu pisać wiersze, to jeszcze ten sam poeta, ten sam człowiek? Czy pisząc w rytmie, określoną miarą, piszę ja czy może to miara nade mną przeważa, wygrywa konwencja i moja literacka sprawczość sprowadza się do roli medium? Jedynie medium? Język mną włada, włada mną opowieść, Wielkie Duchy, językowa tradycja Mickiewicza? Gdzie tu niepodległość głosu? Albo inaczej: czy te pytania są na miejscu, skoro Rymkiewicz pozwala tutaj artykułować się konwencji, podejmuje grę o znaczeniu ironiczno-ambiwalentnym. Tworzy, ale odsłania jednocześnie kulisy. Ważkie to! Nie przypadkiem wiersze o wspólnym tytule Co to jest drozd urastają do rangi jednego z najważniejszych metaliterackich cyklów w poezji polskiej XX wieku: „I skąd się ma i co się ma / Lecz czy to drozd i skąd się zna” (Co to jest drozd (II), CC 39). Skąd językowo pochodzimy, dokąd językowo zmierzamy. Pastiszuje JMR te pytania, ale ironia dotyka stylu wypowiedzi, lecz nie jej wartości.
Od „czy” do „co”
Wiersze o droździe pisze jakaś współczesna madame Bovary. O droździe nie wie nic, ale dużo czytała, orientuje się, ma wiedzę, ma przeczucia, czuje ona głęboko. W Żmucie znajdujemy interpretację opisu kowieńskiej doliny – miejsca schadzek wieszcza i Karoliny Kowalskiej – to opis poszukujący tamtejszej litewskiej drozdowatości:
[…] słowo, które ma wskazywać na ten, a nie inny fenomen, tak a nie inaczej ujrzany i zapamiętany, zmienia się natychmiast, gdy tylko wyłoni się z pamięci, w pojęcie i niczego nie wskazując zaczyna oznaczać – lub, a to jeszcze gorsze, symbolizować – klasę, rodzaj, gatunek fenomenów. […] Były tam źdźbła trawy, które ujrzał i zapamiętał tego, a nie innego dnia, o tej, a nie innej porze, w tym, a nie innym świetle. Ale źdźbła – każde źdźbło, wszystkie źdźbła – zamieniły mu się w murawę. Były tam jakieś kwiaty – o właśnie tam, na zboczu, nieopodal tego dębu, chodzi o tę stokrotkę, nie tę, a tamtą, nie mówię o tej białej, lecz o tej różowej – ale wszystkie stokrotki oraz inne byliny kwitnące w dolinie zamieniły mu się w kraśny kwiat.
Widzimy w wierszu „kraśny kwiat”. Nic to, że drozd gdzieś tam śpiewa, a może wcale niedrozd, nieptak. Współczesna pani Bovary słyszy drozda, bo go wyczytała w innych wierszach, bo to dobry przykład dla filozofa, dobry emblemat. „Czy to jest to co lezie między słowa / Ta ptasia rzecz ta drzew i liści mowa” (Co to jest drozd (IV), CC 48). Wątpi, ale jednak wie, bo wątpi konwencjonalnie, bo wypada oczytanym wątpić. Pytać o byt, o istotę, o sens mówienia, kiedy mówienie nie dotyka rzeczy, a rzecz nie dotyka mówienia. Mądrze to brzmi, zawsze modnie, zawsze salonowo, dworsko. I może to najważniejsza konwencja, jaką Rymkiewicz obnaża.
Specyficzna jest zmiana w pierwszym dystychu utworu Co to jest drozd (I). Najpierw „czy to jest drozd”, by zaraz pojawiło się „Co to jest drozd” (CC 24). Droga od „czy” do „co” jest drogą romantycznej ontologii. „Czy” pyta o świat z jego możliwościami, pyta o ja z jego wątpliwościami; „co” to droga, na której wątpliwości przekuwamy w działanie. Nie oznacza to, że mamy się ich pozbyć. Na życie w ich cieniu będziemy już zawsze skazani, lecz „co” otwiera na dążenie. To droga od Gustawa do Konrada. Nie potrzebuje ona uzasadnień. Wielkie zmiany dzieją się czasem na przestrzeni dystychu. Wyraża ta forma, to mówienie w formie, to pragnienie jednej, ale nie jedynej formy, ogrom tego, co zdziałać może czucie i wiara. Droga od „czy” do „co” streszcza Mickiewiczowskie Dziady. Streszcza wielkie dzieło Rymkiewicza, jego obłędne niekiedy pragnienie nauczenia swoich czytelników trudnej sztuki myślenia. „Czy ten to cień czy drozd to jest rzecz wszystka” (Co to jest drozd (IV), CC 48). Jeśli tak, to „Opiszmy nic, bo nic jest nam dane bezpośrednio” (W obronie metafizyki, CC 9) i zacznijmy lekturę od nowa. „Tak księżyc jest dany / W źrenicach dziecka lub splątanych włosach / Kochanków [...]” (tamże). Zatem odbicie i ułuda? Owszem, ale odbicia można dotknąć, bo powstaje w materialnym i konkretnym. Księżyc „dany / w źrenicach” jest bliski. Przyciąga on Wielkie Duchy. Opowieść wciąż się opowiada.
Noc czarna, ale czy ciemna?
W lutym pewnego roku w krakowskiej Eszewerii wraz z tą, która słucha poetyckich głosów, czytaliśmy wiersze Jarosława Iwaszkiewicza. Losowaliśmy strony z Wyboru poezji. Wiersze zadawały nam pytania, wierszami rozmawialiśmy. Weszliśmy zatem wspólnie (a może osobno?) w ten dziwny świat istot żyjących życiem wypożyczonym, wydanym na nasze oczy i usta, i głosy, które mówią „Będę śnić, że umarłem, albo śnić, że żyję”
Myślę o jej pierścionku jak Rymkiewicz myślał o pierścieniu Maurycego Prozora. Jaki to kamyk zielony czy świecąca kula? Bo jeśli ta Miła Czytelniczka kiedyś to zobaczy, to ujrzy niejasno, gorzko, a pokrzepiająco, te słowa:
Ale patrzaj! Świat cały to świecąca kula
Coś takiego co tutaj szczelnie cię otula
Igły sosen i szyszki długi dziób dzięcioła
To tworzy coś w rodzaju twojego kościoła
A obok – ale patrzaj! pęd dzikiego wina
Z niebywałą szybkością po szczeblach się wspina
Ale dokąd ach dokąd? chyba do Nicości
Pragnie jej wszystko – to co przyszło stamtąd w gości
W przypisie do tego oktostychu Rymkiewicz umieścił takie zdanie Stanisława Staszica z roku 1788: „Człowiek ma być spokojnym patrzaczem na całej natury widok”
Szkic pochodzi z 17. numeru kwartalnika „Nowy Napis”.