30.11.2023

Nowy Napis Co Tydzień #231 / To, co w nas najgorsze

Jim wpadł z hukiem przez drzwi frontowe i nie zwolnił ani trochę kroku, zręcznie lawirując między zwiedzającymi zebranymi w przestronnym holu wejściowym. W dłoni ściskał kubek ze słodkim napojem kofeinowym. Zwykle miksował go z podwójną dawką kofeiny. Dziś wziął potrójną.

Dzień dopiero się zaczął, a już zapowiadał się fatalnie. Jim miał przyjechać do pracy dopiero na popołudniową zmianę, gdy ze snu wyrwało go nagłe wezwanie. Jak usłyszał, o co chodzi, zerwał się z łóżka i już kilkanaście minut później był na miejscu.

Światło wpadało do środka przez wysoką, szklaną kopułę. Rozstawione w półokręgu hologramy wyświetlały animowane obrazy roślin i zwierząt – zapowiedź czekających atrakcji. Wokół nich gromadziły się większe grupki ludzi. Przyglądali się animacjom i czytali opisy. Dwa długie sznury zwiedzających ustawiły się w kolejce do wyspy kasowej po bilety.

Jim podszedł do podwójnych drzwi prowadzących do przestrzeni dla personelu. Głupi czujnik nie wykrył go w porę i Jim musiał się zatrzymać, tracąc swój pęd, który pomagał mu rozładować napięcie. Ta nagła utrata tempa tylko podsyciła jego zdenerwowanie. Dreptał nerwowo w miejscu i wykrzywiał się w grymasach, co z pewnością utrudniało czujnikowi prawidłowe rozpoznanie z kim ma do czynienia.

W końcu, po kilku nieznośnie długich sekundach, drzwi otwarły się na oścież, ukazując długi korytarz. Jim przeszedł przez nie z niecierpliwym fuknięciem. Wznowił swój szybki marsz.

– Ben, jestem już w ośrodku – powiedział na głos. Mikrofony w korytarzu rejestrowały jego wypowiedź i przekazywały do odpowiedniej osoby. – Widzimy się na miejscu zbrodni.

Wisielczy humor, zaraz pomyślał. Chociaż w głębi duszy naprawdę tak to określał.

Postanowił skrócić sobie drogę i przejść przez teren wystawy. Dwoma dużymi łykami dopił napój, wyrzucił kubek do najbliższego kosza i otworzył odpowiednie drzwi z prawej strony.

Znalazł się w wolierze. Trójka roześmianych dzieciaków ganiała po wyłożonym sztucznym trawnikiem patio, a duże papugi – ara ararauna i ara zielonoskrzydła – krążyły nad ich głowami, wydając z siebie charakterystyczne skrzeknięcia. Zabawie przyglądała się czwórka dorosłych siedzących na ławce pod ścianą.

Jim przemknął między dziećmi. Mimo zdenerwowania założył na twarz uprzejmy uśmiech. Papugi rozpoznały go i wylądowały na jego ramionach. Ponieważ w żaden sposób nie zareagował, nawet nie zwolnił kroku, po kilku sekundach wybiły się z powrotem w powietrze.

– Też tak chcę… – Usłyszał za sobą piskliwy głosik. Kąciki ust uniosły mu się nieco wyżej, tym razem bez wymuszania.

Przez kotarę przedostał się do sali filmowej. Projekcja Historii Lasów Ameryki Południowej leciała w najlepsze, mimo że nikt jej nie oglądał. Jim wyminął zręcznie pufki i przedostał się do kotary z drugiej strony sali. Przeszedł przez nią i krok dalej otworzył drzwi techniczne z lewej strony. Prześlizgnął się przez nie, zamknął je za sobą i zamarł.

Dotarł do celu. Na miejsce zbrodni.

Ze względu na wysoką roślinność mającą naśladować las deszczowy, sala zawsze była pogrążona w lekkim półmroku. Teraz potęgowało to ponury nastrój. Był on także wzmacniany przez nietypową, ciężką ciszę, gdyż wszystkie ptaki umilkły. Ktoś musiał wyłączyć głośniki.

Na środku pomieszczenia stał Ben, wciąż ubrany w zielony strój przewodnika. Pochylał głowę i zaciskał palce rąk opuszczonych wzdłuż ciała.

U jego stóp, pośród połamanych liści helikonii, leżał jaguar.

Zimny dreszcz przebiegł Jimowi wzdłuż kręgosłupa. Widok był paskudny i przykry. Jim odchrząknął, by zluzować gulę zaciskającą gardło. Podszedł do zwierzęcia i uklęknął.

Zabrał się do pracy.

Chociaż, czy naprawdę musiał? Tego wymagały procedury, jednak każdy potrafiłby na pierwszy rzut oka stwierdzić, że jaguar był nie do odratowania. Jego czaszka była nienaturalnie wgnieciona, w upiorny sposób zniekształcając jego zazwyczaj dostojną fizjonomię. Lewa strona głowy zwierzęcia była spłaszczona, nadając jej nierealny wygląd. Oko, zwykle pełne blasku, wpatrywało się teraz pusto w sufit.

Jim, wierzchem palców, pogłaskał jaguara po miękkiej sierści między uszami.

– Nic z tego nie będzie, prawda? – spytał cicho Ben.

Jim pokręcił głową.

– Nic. – Wstał i spojrzał na swojego rozmówcę. – Powiedz mi w skrócie, co tu się wydarzyło.

Ben wreszcie uniósł głowę i odwzajemnił spojrzenie. Podrapał się w głowę.

– Wszystko jest nagrane…

– Obejrzę, ale chcę też zapytać ciebie. Coś było inaczej niż zwykle albo…

– Wszystko było normalnie, ok? – Ben mu przerwał i rozłożył ręce. – Wycieczka jak każda inna! Facet zwariował i tyle!

Jim sięgnął ponad ciałem jaguara i położył koledze rękę na ramieniu.

– Posłuchaj mnie, Ben – rzekł spokojnie. – Nie próbuję cię o nic oskarżyć. Facet jest zamknięty w klitce ochroniarzy. Czekają, aż przyjdę orzec o szkodzie. Nim tam pójdę, chcę wiedzieć wszystko, bo jeśli coś mi umknie, to gość może to wykorzystać i coś kręcić. A chcemy, by zapłacił, prawda?

Ben pokiwał głową, choć wykrzywił twarz w zniechęconym grymasie.

– Było… normalnie – powiedział. – Miałem w grupie ze dwadzieścia osób… Wydaje mi się, że facet od początku był jakiś niezadowolony. Stał z tyłu, krzyżował ramiona, strzelał oczami na prawo i lewo z kwaśną miną. Ani mu się nie podobały drzewa, ani zwierzęta, ani nic.

– Żadnych komentarzy, kłótni?

– Nic takiego.

– A może to był szok? – spytał Jim. Wiedział, że Ben lubił przestraszyć ludzi, ukazując im zwierzę nagle wyskakujące z zarośli. Jeżeli to był atak paniki i działanie w samoobronie, to wina spadnie całkowicie na Bena. – Czy przypadkiem nie było tak, że gość był zaskoczony, zadziałał instynkt i…

– Nigdy nie robię tych akcji, jak w grupie są dzieci! – Przewodnik wszedł mu w słowo. – Wprowadziłem kota spokojnie.

– Ok, Ben. Wierzę ci.

– Zobaczysz na nagraniu. – Dodał przewodnik, zamykając dyskusję. Fuknął przez nos, zaplatając ramiona i odwracając głowę w bok.

Jim westchnął. Oparł dłonie o biodra. Pochylił się jeszcze raz nad jaguarem, zawieszając spojrzenie na jego zmasakrowanej głowie.

– Ok. Dzięki, Ben. Idę tam.

– Powodzenia.

Jim ruszył w stronę wyjścia dla personelu. Znów wypadł na biały korytarz otaczający ośrodek. Przemierzył go pospiesznie, aż dotarł do strefy ochrony. Przed drzwiami czekała na niego dyrektorka, Veronique Mack. Opierała się o ścianę i krzyżowała ramiona na piersiach. Gdy zobaczyła Jima, wyprostowała się i stanęła naprzeciwko niego.

– Przykro mi, pani dyrektor – rzekł Jim. – Jaguar jest nie do uratowania. Zresztą sądzę, że już to pani wiedziała.

– To prawda – odpowiedziała i powoli wypuściła powietrze nosem. – Przepraszam, że cię tu ściągnęłam, ale takie są procedury.

– Nie, nie szkodzi. – Pokręcił głową. – W tej sytuacji… chcę tu być.

– Nim wejdziesz, chcesz zobaczyć nagranie?

Jim zawahał się na moment.

– Tak.

Veronique westchnęła ciężko, skrzyżowała z powrotem ramiona na piersiach i powiedziała na głos:

– Pokaż nagranie z dzisiejszej wycieczki numer jeden po wystawie numer cztery. Od momentu wejścia na wystawę.

Na ścianie naprzeciwko drzwi pojawił się obraz. Był podzielony na sześć części, każda pokazywała nagranie z innej kamery. Na wideo w lewym górnym rogu było widać, jak do pierwszego pomieszczenia wystawy wchodzi Ben, a za nim grupka kilkunastu osób.

Veronique wyciągnęła rękę.

– Tamten. – Wskazała palcem. – Siwy grubas, w białej koszuli z krótkim rękawkiem. Odizoluj widok tylko na tego człowieka.

Obraz na ścianie zmienił się, ukazując teraz zbliżenie na mężczyznę.

Jim przyglądał mu się spod zmarszczonych brwi. Facet nie wyglądał podejrzanie, póki co. Rozglądał się na boki zaciekawiony, oczy miał rozszerzone i chłonące wszystko dookoła. Zdawało się, że jest szczerze zainteresowany zwiedzaniem.

Jim uniósł dłoń z rozczapierzonymi palcami.

– Mogę? – spytał.

Dyrektorka skinęła głową.

Jim przekręcił nieznacznie dłoń i tempo odtwarzania przyspieszyło. Grupka zebrała się przed przewodnikiem, który coś opowiadał, energicznie gestykulując. Siwy grubas wciąż zachowywał się normalnie.

Jim przekręcił dłoń energicznie, znacząco zwiększając tempo odtwarzania. Zwalniał je w szczególnych momentach wycieczki, gdy Ben zbierał grupę, by opowiedzieć im coś o przyrodzie.

Przyglądał się mężczyźnie. Dawało się dostrzec rosnące w nim niezadowolenie. Marszczył brwi, robił krzywe miny, czasem kręcił oczami. Nie było to nic wielkiego. Typ wyglądał co najwyżej na niezachwyconego atrakcją.

Jim wziął głęboki wdech i zamknął na moment oczy. Nie mógł już tego dłużej odwlekać. Przewinął nagranie do momentu spotkania ze zwierzęciem.

Ben nie skłamał. Faktycznie, stanął przed grubym pniem wnikającym w sufit i, gestykulując na swój teatralny sposób, przygotowywał zwiedzających na spotkanie z jaguarem. Przyszły zbrodniarz stał z tyłu grupy. Trzymał ręce splecione na piersi.

Jim włączył głos.

– Przedstawiam państwu – głos Bena poniósł się po korytarzu – prawdziwego króla południowo-amerykańskich dżungli! Wspaniałego, pięknego, majestatycznego, groźnego… jaguara!

Zza drzewa powolnym krokiem wyszedł kot. Serce Jima ścisnęło się.

Jaguar rozejrzał się spokojnie po ludziach.

– Śmiało, śmiało! – wołał Ben. – Możecie go pogłaskać!

Czwórka dzieci, zachęcana przez rodziców, z wahaniem podeszła. Wyciągnęli ręce, z początku niepewnie, lecz już po chwili, z uśmiechami, przesuwali dłońmi po sierści wielkiego kota.

Nic nie zapowiadało tego, co zaraz miało się wydarzyć. Gdzieś w środku Jim odczuwał głupią nadzieję, że do tego nie dojdzie.

Jednak wtedy mężczyzna nagle przepchnął się przez ludzi w stronę zwierzęcia. Nie zważając na dzieci, z wściekłym okrzykiem kopnął jaguara w głowę. Dzieci z piskiem się rozbiegły, wszyscy się cofnęli. Ben stał jak sparaliżowany.

Mężczyzna wymierzył kolejne kopnięcie.

Jaguar skulił się. Nie uciekał, nie walczył. Nic dziwnego. Dlaczego miałby? Nie był na coś takiego przygotowany. A raczej –  to Jim na coś takiego go nie przygotował. Wyrzuty sumienia ścisnęły go za wnętrzności.

Wyłączył dźwięk.

Zwierzę padło sztywno na bok, a mężczyzna dalej kopał je po głowie, teraz w upiornej ciszy.

Po chwili do sali wpadła dwójka ochroniarzy. Obezwładnili napastnika i odciągnęli go. Ben usiadł na podłodze obok nieruchomego zwierzęcia i schował twarz w dłoniach, cały się trzęsąc.

Veronique ścisnęła Jima za ramię. Zorientował się, że zaciska zęby i pięści. Zmusił się, by się rozluźnić. Wypuścił powoli powietrze nosem.

– Dobrze – powiedział, wyłączając gestem nagranie. – Jestem gotowy.

Veronique skinęła głową. Obróciła się w stronę drzwi i nacisnęła klamkę. Weszli do środka.

Mężczyzna, który skatował jaguara, siedział po drugiej stronie pokoju, za blatem stołu. Ręce miał skrzyżowane na piersi i patrzył spode łba na wchodzących. Szef ochrony, Bartholomy Groder, opierał się o ścianę w rogu, po lewej stronie mężczyzny. Z drugiej strony stał oficer policji. Jego twarz zakrywała ciemna, odblaskowa szyba hełmu. Do pasa miał przytroczoną pałkę i pistolet uspokajający.

Jim i Veronique usiedli.

Dyrektorka odezwała się pierwsza:

– Panie Thomson, nazywam się Veronique Mack i jestem dyrektorką Centrum Pamięci Świata Naturalnego.

– Bardzo mi miło – powiedział Thomson, unosząc brew.

Veronique nie dała się zbić z tropu.

– Ze względu na swoje agresywne zachowanie został pan chwilowo zatrzymany.

– I kiedy będę mógł wyjść?

– Gdy orzeczemy o wyrządzonej szkodzie. – Veronique pochyliła głowę i zmrużyła oczy. – Potem będący świadkiem oficer policji podejmie dalsze decyzje w sprawie pańskiego losu, takie jak aresztowanie, czy wytoczenie procesu.

Pan Thomson przechylił głowę i spojrzał na Jima.

– A ten? – zapytał.

Jim odchrząknął. Pewność siebie tego mężczyzny sprawiała, że tracił własną.

– Jim Rommer, bardz… – kaszlnął dwa razy, by zatrzymać wychodzące z automatu bardzo mi miło i przeszedł dalej: – Jestem Głównym Weterynarzem ośrodka. Zostałem wezwany na miejsce, by ocenić… – w głowie znów zobaczył zmasakrowany łeb jaguara – …szkodę – dokończył.

Na moment zapadła cisza. Jim pochylił głowę i zacisnął usta. Pan Thomson wreszcie zniecierpliwił się, wyciągnął jedną ze skrzyżowanych dłoni w górę i spytał:

– I…?

Jim spojrzał mu w oczy.

– Szkoda jest całkowita – oznajmił, piorunując mężczyznę wzrokiem. Liczył, że uda mu się go speszyć, ale nic z tego.

Pan Thomson uśmiechnął się, odłożył dłonie na stół i zabębnił palcami.

– No i dobra – powiedział. – Zapłacę i po sprawie. Ile kosztuje taki tygrysek?

Jim otworzył szeroko usta, szukając słów. Miał ochotę wstać i wrzeszczeć mu w twarz. O tym, że taki JAGUAR nie jest zwykłym towarem do kupienia. Nie da się zapłacić za lata pracy i dostosowywania go do środowiska. Nie da się odkupić wspomnień. Krzywdy.

Ale czy do takiego człowieka dało się dotrzeć?

– Koszt zwierzęcia to dopiero początek. – Veronique przejęła inicjatywę. – Musi pan opłacić bilety wstępu dla wszystkich uczestników pańskiej wycieczki oraz wszystkich tych, które przez pana zostały dziś odwołane. Dochodzi odszkodowanie dla przewodnika za straty moralne. Być może wnioski o odszkodowanie wniosą również zwiedzający, ale to już jest poza nami.

Mężczyzna odchylił się na oparcie krzesła. Nie wyglądał na przejętego.

– Tak jak mówię – rzekł. – Zapłacę i po sprawie.

Veronique zacisnęła usta. Przez moment piorunowała pana Thomsona wzrokiem. Potem powiedziała do komputerowego systemu ośrodka:

– Przygotuj i pokaż kosztorys.

Na ścianie wyświetliła się suma. Jim miał nadzieję, że ujrzenie jej wprawi faceta w osłupienie, ale ten tylko rzucił przelotnie na nią spojrzeniem i wzruszył ramionami.

– Dobra – rzekł. – Załatwione.

Veronique odchrząknęła. Z wewnętrznej kieszeni marynarki wyjęła tablet.

– Przygotuję dokument, który poświadczy pan skanem – powiedziała beznamiętnie.

Pan Thomson odwrócił głowę i znudzony gapił się w ścianę. Wystukiwał palcami jakiś nieokreślony rytm.

– Dlaczego pan to zrobił? – spytał nagle Jim.

Thomson odwrócił się do niego i zmrużył podejrzliwie oczy.

– To coś zmienia? – spytał. – Dostanę mniejszą karę?

– Nie – odparła Veronique, nie unosząc wzroku znad tabletu. Sprawdzała pobieżnie dane w wygenerowanym dokumencie.

– W takim razie… – Thomson rozłożył szeroko ręce i wzruszył ramionami.

– Gotowe. – Veronique odłożyła tablet i przesunęła go po blacie.

Pan Thomson, nie zaszczyciwszy dokumentu spojrzeniem, przyłożył do ekranu opuszki palców, składając swój elektroniczny podpis. Potem popchnął tablet z powrotem w stronę dyrektorki i wstał.

– To wszystko? Mogę iść?

– Do tego dochodzi jeszcze dożywotni zakaz wstępu do naszego centrum – rzekła Veronique.

Thomson w odpowiedzi tylko prychnął.

Dyrektorka odwróciła głowę w stronę oficera policji i zmierzyła go pytającym spojrzeniem.

Kiwnął głową.

Jim zacisnął pięści pod stołem. Chyba nigdy wcześniej nie poczuł takiej złości na to, że pieniądze są uznawane za wystarczające zadośćuczynienie.

Thomson wstał, ukłonił się lekko i wyszedł w towarzystwie policjanta.

– Dzięki, Jim – Veronique położyła mu dłoń na ramieniu. – Możesz wracać do domu. Na dzisiaj masz wolne. Odpocznij.

Wymamrotał pod nosem podziękowanie. Wyszedł z pokoju ochrony. Kilka minut później znalazł się znów w holu wejściowym, otoczony ludźmi, którzy właśnie przyjechali do ośrodka. Miał wrażenie, jakby przez ostatnią godzinę jego świat stanął na głowie i jeszcze na niej podskakiwał, a tymczasem tutaj nic się nie zmieniło.

Westchnął i wyszedł na zewnątrz.

Znalazł się na przestronnym, betonowym tarasie, z którego roztaczał się widok na parking oraz drogę wijącą się wokół wzgórz, na których stały setkami słupy filtracyjne. Na ich metalowych powierzchniach tańczyły odblaski słonecznego światła.

W rogu tarasu, oparty o szklaną barierkę stał Pan Thomson. Spoglądał w dal i palił papierosa.

Jim, po chwili wahania, postanowił podejść. Thomson zauważył Jima, gdy ten był już w odległości kilku metrów. Odwrócił do niego głowę i rozszerzył w zdziwieniu oczy.

– Coś jeszcze? – spytał. Dymiącego papierosa trzymał przy uchu.

– Nie odpowiedział pan na moje pytanie – rzekł Jim, zatrzymując się przed nim. Ręce trzymał zwieszone w dół, ale zaciskał nerwowo pięści.

Thomson spoglądał na niego badawczo. Potem zaciągnął się papierosem i wypuścił ze świstem chmurę słodko pachnącego dymu.

– Pan naprawdę jest ciekaw – powiedział.

– Tak.

Thomson oparł się ponownie o barierkę i znów zaciągnął się papierosem. Potem z kieszeni spodni wyciągnął paczkę i skierował ją w kierunku Jima.

– Jestem Harry. Ty to Jim, zgadza się?

– Dziękuję, nie palę. – Jim odmówił poczęstunku, unikając spoufalenia się z tym facetem. Jeszcze tego brakowało, żeby zaczął mu mówić po imieniu.

Pan Thomson schował paczkę do kieszeni.

– Jestem obrzydliwie bogaty – powiedział, gapiąc się na wzgórza ze słupami filtracyjnymi. – I używam słowa obrzydliwie celowo. Widzisz, Jim, odziedziczyłem bogactwo rodzinne, wraz z wielkim biznesem. Tamte słupy – wskazał dłonią, w której trzymał papierosa – to w dużej mierze nasza zasługa.

– Wasza rodzina je produkuje? – spytał Jim.

Thomson pokręcił głową.

– Nie. Nasza rodzina sprawiła, że stały się niezbędne. – Zaciągnął się ostatni raz papierosem i zrzucił niedopałek z tarasu. – Zajmowaliśmy się projektem Rewitalizacji Terenów Nieprzyjaznych. Kojarzysz tę nazwę?

Jim zmarszczył brwi.

– Nie – przyznał w końcu.

– Nie dziwię się. To było ponad dwieście lat temu. Na Ziemi było mnóstwo terenów, które nie nadawały się do zagospodarowania. Celem projektu było to zmienić. Co, między innymi dzięki Thomson Enterprises, udało się.

– Przez tereny nieprzyjazne masz na myśli…? – zaczął Jim niepewnie.

– Dokładnie – przerwał mu Harry, kiwając głową. – Żadna rewitalizacja, tylko zwyczajne rozpieprzanie dzikiej przyrody. My zajmowaliśmy się głównie lasami deszczowymi. To był świetny biznes. Drewno szło na sprzedaż, by zrobić meble, czy inne gówno, a teren zamieniał się w plac budowy hoteli, basenów, albo centrów handlowych.

– Tak, słyszałem o tym – rzekł Jim. – Po prostu nie znałem tej nazwy.

Zdziwiło go, jak negatywnie o tym projekcie wyrażał się jego rozmówca. Przecież dzięki temu działaniu udało się podnieść jakość życia ludzi na całej planecie. Zniknęły takie problemy, jak głód czy przeludnienie miast.

– Ale nie odpowiada to na moje pytanie – mówił dalej Jim. – Dlaczego pan zaatakował jaguara? Chodzi o… jakąś nienawiść do przyrody?

Harry Thomson prychnął.

– Wręcz przeciwnie! Wstydzę się tego dziedzictwa.

– Nic nie rozumiem…

Harry Thomson westchnął ciężko. Zapalił kolejnego papierosa.

– Wiesz, Jim, jak reklamujecie to swoje centrum przyrodnicze? – zapytał, okrywając się smugą słodkiego dymu. – Jako ostatnie miejsce na Ziemi, gdzie można doświadczyć prawdziwej, dzikiej przyrody! Zobaczyć drzewa, zwierzęta…

Zrobił pauzę i porządnie się zaciągnął. Pochylał przy tym głowę i kręcił głową.

Wypuścił dym i spojrzał w oczy Jimowi.

– Byłem tak pełen nadziei, jadąc tutaj – powiedział. – Wrócić, choć na moment, do dawnego świata… Zamiast tego, dostałem to gówno. Plastikowy plac zabaw. Poczułem, jakby coś we mnie umarło. Pod koniec, już nie wytrzymałem tych emocji i… – przerwał i westchnął.

Jim nie odrywał od niego spojrzenia.

– Przepraszam za jaguara – powiedział w końcu Thomson. – Chyba ci na nim zależało.

– Czemu tak tęsknisz do dawnego świata? – spytał Jim, bardziej po to, by nie musieć się ustosunkowywać do przeprosin, niż z ciekawości.

Harry jęknął zniechęcony. Odwrócił się znów do barierki i oparł o nią oburącz, wyrzucając niedopalonego papierosa na parking.

– Wiesz, Jim, że w dwudziestym wieku trzy czwarte terenów Ziemi było dzikie? – spytał. – Ale już na początku kolejnego wieku było na odwrót: trzy czwarte było terenami ludzi. Rozpoczęliśmy, całkowicie świadomie, wielkie wydarzenie geologiczne: szóste wymieranie gatunków. Wzięliśmy sobie naszą planetę i bez szacunku ją zżeraliśmy. Kryzys klimatyczny, który zaczął pustoszyć…

– Kryzys klimatyczny udało się zażegnać – przerwał mu Jim. – To prawda, spowodował on niezliczone tragedie, ale rozwinęliśmy też niesamowite technologie, dzięki którym uratowaliśmy świat i teraz jest wspanialszy, niż kiedykolwiek.

Harry Thomson uniósł brew.

– Uratowaliśmy? – spytał kpiącym tonem.

Jim nie dał się zbić tropu. Zaczął wymieniać, niemal na jednym wydechu:

– Słupy filtracyjne są siedemnaście razy skuteczniejsze od drzew w oczyszczaniu powietrza. Systemy odsalania wody dostarczają ją ludziom na całym świecie. Udało nam się załatwić kilkanaście śmiertelnie groźnych wirusów. Żywność produ…

– Nie spodziewałem się aż tak zawziętej obrony spustoszonego świata – przerwał mu Harry – od kogoś, kto na co dzień zajmuje się upamiętnieniem przyrody.

 Jim pokręcił głową.

– W dżunglach było niebezpiecznie. Ginęli tam ludzie. Rozprzestrzeniały się choroby. – Wyciągnął palec w kierunku Harry’ego. – Natura jest fascynująca, ale też niezwykle groźna. Właśnie to pokazujemy w naszym centrum.

Thomson wyciągnął z kieszeni swój tablet.

– Prześlę ci coś – powiedział. – Parę książek przyrodniczych sprzed kilkuset lat. Myślę, że mogą być dla ciebie… ciekawe. Nie przejmuj się, nie są na liście dzieł zakazanych. Raczej… zapomnianych.

Podał mu tablet. Jim wziął go niechętnie w ręce i, przykładając palce, zatwierdził przesył plików.

– Tak czy siak – powiedział, chcąc podsumować przerwaną wypowiedź. – Mamy teraz najlepszy możliwy, bezpieczny świat. Więc tak. Uratowaliśmy Ziemię.

Harry przejął tablet z powrotem i schował do kieszeni.

– Nie uratowaliśmy Ziemi. – Pokręcił głową. – Uratowaliśmy to, co w nas najgorsze.

Jim zmarszczył brwi i próbował znaleźć odpowiedź, ale miał wrażenie, że w jego mózgu przeskoczyła jakaś błyskawica.

Nim zdążył sformułować jakąkolwiek jasną myśl w głowie, z budynku wybiegł Paul, jeden z pracowników ośrodka i spieszył w jego stronę, krzycząc.

– Jim! Szybko! Jedna z papug padła!

Serce Jima przyspieszyło. W pierwszym odruchu chciał się rzucić i pobiec, ale zawahał się chwilę, z powodu nieskończonej rozmowy.

Spojrzał na Thomsona, który machnął ręką.

– Dzięki za pogawędkę, Jim – powiedział. – I nie zapomnij spojrzeć na te książki.

Jim pożegnał go jedynie szybkim skinieniem głowy i pobiegł za Paulem.

Moment później byli już w wolierze. Trójka dzieci stała z opuszczonymi głowami wokół ptaka, leżącego bez ruchu na trawniku, z rozłożonymi, kolorowymi skrzydłami. Druga papuga przysiadła na oparciu ławki pod ścianą i przyglądała się tej scenie.

Jim podszedł do dzieci. Uspokoił je, zapewniając, że to nie ich wina. Poprosił, by się odsunęły.

Przykląkł na jedno kolano i podniósł nieruchomego ptaka. Obrócił go w dłoni i sięgnął do jego karku. Wsunął palec pod odpowiednie pióra i znalazł przycisk. Klapka na karku ptaka odskoczyła z cichym kliknięciem. Podważył ją i zajrzał do środka.

Tak jak podejrzewał, poluzował się jeden z kabelków od rdzenia mocy. Uśmiechnął się pod nosem. Będzie musiał jeszcze raz przeszkolić tego nowego praktykanta z układów zasilania małych zwierząt…

Poprawił kabelek, mocując go porządnie i zamknął klapkę.

Papuga drgnęła w jego dłoni.

Jim podrzucił ją i zaraz wzbiła się do lotu, ku uciesze dzieci.

Jim patrzył jak żółto-niebieska ara frunie pomiędzy zielonymi, plastikowymi liśćmi i głośno skrzeczy, przywracając pamięć o pięknych ptakach niegdyś przemierzających niebo ponad koronami drzew, z których już żadne nie ostało się na Ziemi.

Uratowaliśmy to, co w nas najgorsze.

Jim patrzył na papugę i po raz pierwszy w życiu widział, że była martwa.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Mateusz Wyszyński, To, co w nas najgorsze, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 231

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...