11.01.2024

Nowy Napis Co Tydzień #236 / Prolegomena radiowe, czyli przypadek rozgłośni Świt. W 60. Rocznicę śmierci Czesława Straszewicza

„Świtowi” oddałem dwa lata życia, a „Świt” mi za to zaszczepił radiowego bakcyla, który przez dalsze dziewięć lat, już na drugiej półkuli, gna mnie co niedziela do studia... – Czesław Straszewicz

1.

Po wojnie Czesław Straszewicz (1904–1963) opublikował dwa różnej długości utwory, które cieszyły się niesłabnącym powodzeniem zarówno wśród emigracyjnej krytyki, jak i przygodnych czytelników. Mowa o ogłoszonym w 1952 roku w „Kulturze” szkicu symulującym scenariusz audycji radiowej dzielonej na sekwencje za pomocą dźwięku gongu, zatytułowanym Pióra w ukropie albo strach nami rządziCz. Straszewicz, Pióra w ukropie albo strach nami rządzi, „Kultura” 1952, nr 2–3, s. 3–13.[1], oraz dylogii – Turyści z bocianich gniazd, którą w tomie zwartym wydał Jerzy Giedroyć w roku 1953Dylogia ukazała się w serii Biblioteka Kultury (nr 6).[2]. O ile z wielkim trudem rodził się pierwszy szkic Straszewicza, dzięki któremu twórca de facto zaistniał w przestrzeni polskiej kultury emigracyjnej, o tyle Turystów... pisał on bez zbędnej zwłoki i z nieskrywanym entuzjazmem. Ten sam entuzjazm podzielał Jerzy Giedroyć, który zrobił wiele, aby nagłośnić powojenną aktywność Straszewicza, zwłaszcza wydanie jego powieściowej dylogii10 października 1953 roku Straszewicz otrzymał nagrodę Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie z siedzibą w Londynie za powieść Turyści z bocianich gniazd (nagrodę ufundowało Koło Byłych Żołnierzy AK z Detroit).[3] i który niestrudzenie namawiał go do kontynuowania pracy literackiej. Niestety – nieskutecznie. Poza wymienionymi utworami udało się redaktorowi „Kultury” namówić Straszewicza jeszcze na jeden ważny (i to nie z powodów literackich) szkic zatytułowany O „Świcie”Cz. Straszewicz, O „Świcie”, „Kultura” 1953, nr 10, s. 54–69.[4], przywołujący pierwszy kontakt autora Turystów... z audialnym medium, działającym w warunkach wojny. Szkic ów dopełnia nadana kilka lat później na falach Radia Wolna Europa rozmowa Straszewicza z Michałem Lasotą (właściwie Tadeuszem Chciukiem)Chciuk był żołnierzem Polskiego Państwa Podziemnego, „białym kurierem”, redaktorem Świtu. Od 1952 w RWE w Monachium. Audycja RWE zachowała się w postaci radiowego skryptu, przedruk: Cz. Straszewicz, M. Lasota, Dzieje tajnej rozgłośni „Świt”, [w:] Cz. Straszewicz, Pisma. Powieści, publicystyka powojenna, t. 2, red. V. Wejs-Milewska, M. Urbanowski, wstęp V. Wejs-Milewska, objaśn. A. Stecewicz, V. Wejs-Milewska, Kraków 2020, s. 650–658.[5]. Obie te wypowiedzi na temat Świtu są ważne co najmniej z kilku powodów. Po pierwsze przybliżają jak dotąd niedostatecznie rozpoznane okoliczności funkcjonowania stacji radiowych w czasie wojny. Po drugie opisują ich specyfikę, dając możliwość zajrzenia do tej części radiowej pracy, która miała charakter dyskrecjonalny. Ponadto konkretyzują i zarazem dopełniają powojenne związki Straszewicza z rozgłośniami na wychodźstwie, dla których poświęcił niemal dwie dekady swojego życia, oraz – po czwarte – wzbogacają naszą dość skromną wiedzę o jego wojennej biografii. Zarówno szkic publikowany w „Kulturze”, jak i audycja radiowa poświęcona tej samej tematyce są wysokiej próby literackiej i – co warto w tym miejscu podkreślić – audycję radiową można od niedawna znaleźć w postaci tekstowej. Udało się bowiem w sześćdziesiątą rocznicę śmierci Straszewicza opracować i wydać w obszernych trzech tomach całą zebraną twórczość pisarza – z zachowaną w archiwum Wolnej Europy publicystyką radiową włącznie. Mam zatem prawo żywić nadzieję, że za sprawą owych Pism Straszewicza (t. 1–2/2020, t. 3/2022) – bo taki tytuł noszą trzy tomy materiałów zredagowane i opracowane przez piszącą ten szkic oraz przez Macieja Urbanowskiego przy współpracy Agaty Stecewicz – uda nam się wzbudzić zainteresowanie pisarzem, który do wybuchu wojny był autorem rozpoznawalnym, mającym na swoim koncie cztery wydane powieści i zyskał uznanie środowiska warszawskiej krytyki. Pisano bowiem przed 1939 rokiem o oryginalności i wyrazistości autorskiego stylu, odwadze sądzenia w kwestiach natury cywilizacyjno-kulturowej czy też „europejskim” charakterze tej twórczościZob. między innymi M. Urbanowski, O międzywojennych opowiadaniach, krytyce literackiej i publicystyce Czesława Straszewicza, [wstęp do:] Cz. Straszewicz, Pisma. Opowiadania, publicystyka, krytyka, t. 1, red. V. Wejs-Milewska, M. Urbanowski, wstęp, objaśn. M. Urbanowski, Kraków 2020, s. 5–30.[6].

Zacznijmy jednak od życiorysu. Wiele do życzenia, jeśli idzie o uszczegółowienie biografii pisarza, pozostawia pięcioletni okres wojenny. Okres ten jest również dość skąpo odnotowywany w hasłach słownikowych czy w tak zwanych notach o autorze sporządzanych przez jego emigracyjnych kolegów po piórze tuż po śmierci Straszewicza w 1963 roku, które stały się punktem odniesienia późniejszych, aktualizowanych i uzupełnianych notZabiegi o sporządzenie noty biograficznej po śmierci autora, pieczołowite zbieranie informacji dotyczących jego życia dokumentują listy wymieniane między współpracownikami z Radia Wolna Europa i przyjaciółmi z okresu wojennego (na przykład z Tymonem Terleckim), z sąsiadami z Montevideo i Ewą Straszewicz – żoną pisarza. Zob. zwłaszcza W kręgu Radia Wolna Europa. Listy 1953–1964, [w:] Cz. Straszewicz, Pisma, Turyści z bocianich gniazd, korespondencja, varia, t. 3, red. V. Wejs-Milewska, M. Urbanowski, Kraków 2022, s. 575–751.[7]. Sam autor Litości także nie ułatwiał zadania przyszłym biografom, nie pozostawił żadnych wspomnień z tego trudnego, pięcioletniego okresu. W istocie nie pisał wspomnień z zasady, jeśli nie liczyć rozrzuconych po Piórach w ukropie licznych aluzji i odległych metafor odwołujących się do dzieciństwa i okresu dojrzewania oraz – na co warto zwrócić uwagę – jeśli wyjąć nazwiska konkretnych osób, z którymi się spotykał i przyjaźnił, jak choćby przywołani w Piórach w ukropie: Światopełk Karpiński, Stanisław Piasecki, Stefan Essmanowski, Tadeusz Hollender. Jeśli wreszcie wyłączyć piękny i poruszający obraz przyjaźni z Bolesławem Micińskim (Bolkiem – jak pisze Straszewicz) nakreślony w tychże Piórach..., do którego to przyjaciela na motocyklu marki Gnom jechał (prawdopodobnie z obozu wojskowego w Coëtquidan) wraz z Bogdanem Kwiatkowskim, oficerem Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie. W owym utrwalonym w Piórach... obrazie śpiesznej podróży do umierającego przyjaciela mowa jednakże nie tylko o Micińskim, ale też o wiernym mu w przyjaźni i skłonnym do poświęceń Straszewiczu. Ów passus wspomnieniowo-refleksyjny wypada w tym miejscu przywołać choćby dla lekturowej zachęty. Zaczyna się on bowiem od słów, którym towarzyszyły łzy i głębokie poruszenie autora:

Rzekł mi raz brat najmilszy, Bolek Miciński, gdy go w czasie wojny w roku 1940 wraz z Bogdanem Kwiatkowskim odwiedziłem na motocyklu pod Vichy (A chory był Bolek i choroba go żarła i wyglądał jak święty, bo umrzeć miał prędko):

Rzekł do mnie Miciński [...] – Ty Sławek, motocyklisto wściekły, który pięćset kilometrów do mnie pod wiatr i przez góry się darłeś, zrozumiesz mój wysiłek, jaki wkładam, aby – idąc pod wiatr – zrozumieć wrogów, którzy są przyczyną naszego nieszczęścia. Tak jakbyś na Mont Blanc na swoim Gnomie pod wiatr przeciwny chciał w czasie burzy się dostać! Wiatr był wielki w czasie naszej ucieczki z Łotwy, gdy na wozie konnym żona moja wiła się w bólach porodowych – a ja – na tym wozie – w tym wietrze – starałem się pojąć filozofię Kanta. I Kartezjusza. Oraz świętego Tomasza z Akwinu. W obliczu katastrofy funkcjonowałem najsprawniej, wtenczas na wozie, gdy wiatr w oczy dmuchał, latarki błyskały, a żona prosiła, bym ją zabił. Nie zważaj na wiatr, który ci w oczy dmucha, najmilszy mój Sławku.

Miciński, wszyscy wiedzą, był święty. Widzę jego oczy w gorączce, gdy obejmował mnie za szyję – nocy owej, gdy księżyc stał nad śliczną, francuską doliną – a ja czoło spocone mu ocierałem chusteczką, mówiąc: nie przejmuj się, Bolku, nie mów tyle, widzisz jak jest parno!

A on mówił: Ja już nie mam siły, ale ty, proszę cię, Sławku – nie daj się z gór znosić wiatrom...

Mnie matka strachu mojego za włosy w dolinę francuską pognała, i pobiegłem. I księżyc francuski świecił. I kwitnące migdały pachniały. Gdy wróciłem zziajany – sobie, a nie jemu czoło otarłem z potu, mówiąc na dobranoc: nie przejmuj się, Bolku, widzisz jak jest parno!Cz. Straszewicz, Pióra w ukropie, [w:] tegoż, Pisma. Powieści, publicystyka powojenna..., s. 452–453.[8]

Ten brak dowodów pisarskiej natury z okresu wojennego tłumaczył sam Straszewicz i jego współtowarzysze niedoli wojennej, wojskowej i późniejszej emigracyjnej – uwięzieniem słów w krtani, porażeniem wojną, straumatyzowaniem. Tak więc sam pisarz po latach w Piórach w ukropie konstatuje: „moje pióro suche” i do pięcioletniego okresu trwania wojny, podczas której dotknął go ten twórczy paraliż, dodaje również dekadę urugwajskiej emigracji. Milczenie Straszewicza ma jednak i inne źródło, bardziej pragmatyczne, a związane z wypadkiem na poligonie wojskowym, jakiemu uległ pisarz, w wyniku czego został przeniesiony ze służby czynnej na tak zwany inny, bardziej dyskrecjonalny jej odcinek.

I w tym miejscu dochodzimy do sytuacji, która staje się początkiem kontaktu Straszewicza z wojenną rozgłośnią Świt i z radiem w ogóle: ta dość epizodyczna współpraca po wojnie okazała się znacznie dłuższym okresem pracy Straszewicza dla innych rozgłośni. Najpierw było to polonijne radio Espectador w Montevideo, a od 1954 roku z małą przerwą – monachijska Sekcja Polska Radia Wolna Europa.

Że Straszewicz był związany z Polskim Wojskiem na Zachodzie, a w jego ramach z „tajną” radiostacją Świt i poniekąd z polskim wywiadem, potwierdza jedyny zachowany list z tego okresu (a może i jedyny przezeń na ten temat napisany?) oraz relacje po latach kolegów-radiowców, którzy ze Straszewiczem pracowali w Świcie. Wspomniany enigmatyczny list, pisany prawdopodobnie do rodziny pozostałej w Warszawie, stwarzał atmosferę pewnego niedookreślenia. Z oczywistych względów nie został przez jego nadawcę podpisany i datowany, a także został skierowany do niedookreślonej grupy odbiorców ukrywających się pod formą zaimkową „Was”. Nie wątpimy jednak, że pod osłoną takiej formy kryją się członkowie najbliższej rodziny Straszewicza (zwłaszcza matka – Maria Straszewiczowa, pozostawiona w Warszawie w mieszkaniu przy ulicy Polnej 42 m. 5, z którego udał się autor Litości w podróż transatlantycką w towarzystwie między innymi Witolda Gombrowicza w sierpniu 1939 roku). Nie pozostawia także najmniejszej wątpliwości, jeśli się zna choćby w niewielkim stopniu biografię autora Litości i jego autografy, że ów odręczny list wyszedł spod pióra Straszewicza. Ponadto poza rozłąką z bliskimi, o której w nim mowa, pojawia się obietnica przerwania milczenia i „powetowania go w dwójnasób” – co jak można sądzić – wypada odczytać jako sygnał zamiaru niezwłocznego powrotu do pracy literackiej po wojnie. Powrót ów okazał się jednak trudny i dokonywał się niejako na obrzeżach literatury przez aktywności, których Straszewicz właściwie nie traktował poważnie. Nie były to aktywności zgodne z jego kompetencjami, a pamiętajmy, że podejmował się prac fizycznych i innych „pisarskich” poniżej własnych możliwości (jak choćby w szczęśliwszym okresie emigracyjnym praca w fabryce wełny Berenbaua w Montevideo). Nie sądził też, by zatrudnienie w radiu, z którym (o ironio!) los związał go do końca życia, miało jakiś szczególny związek z poważną publicystyką analityczną znaną mu z łam pism specjalistycznych. Straszewicz zrewiduje ten sąd na dobre dopiero wtedy, kiedy rozpocznie pracę w Monachium. W liście z okresu wojny czytamy:

Prawie nie wiem o Was nic, a chciałbym wiedzieć wszystko, a czasu upłynęło sporo. Każda wiadomość o Was, o znajomych i bliskich nie ma dla mnie ceny, bo myśli się o tym, co jest u Was i marzy, że wróci się do tego, co kiedyś było. Życie moje, to jest jedno wielkie czekanie, tak jak i Wasze pewnie, chociaż nie tak trudne jak Wasze. [...] ...czasami żyję tak, jakby nie było wojny i mi wstyd, gdy się myśli o Was. Nie piszę nic dla wielu powodów, materiałów mi jednak nie zabraknie na później, to pewne, i kiedyś to milczenie powetuję sobie w dwójnasóbList znajduje się w zasobach Archiwum Rękopisów Muzeum Literatury w Warszawie.[9].

2.

Wróćmy jednak do głównego wątku, czyli do fenomenu Świtu i roli w nim Straszewicza. Sama historia powstania szkicu wspomnieniowego o radiostacji skreślona jego piórem na prośbę Giedroycia jest bowiem równie interesująca jak zjawisko tego medium. Radiostacja wojenna nadawała do okupowanego kraju z podlondyńskiego Bletchley, de facto udając polską stację podziemną, emitującą swój sygnał rzekomo z okupowanej Polski (z Warszawy?)Wzmianka o rozgłośni pojawia się w depeszy z 19.09.1943; pułkownik Michał Protasewicz do generała Tadeusza Komorowskiego: Propozycje w sprawie radiostacji „Świt” (depesza-szyfr): „Przyjaciele uruchomili od zeszłego roku na terenie Anglii polską radiostację »Świt« działającą rzekomo na terenie Kraju. Ze strony polskiej współpracowało z przyjaciółmi nad układaniem audycji M[inisterstwo] S[praw Wewnętrznych]. Obecnie przyjaciele zwrócili się do N[aczelnego] W[odza] z propozycją naszej współpracy z tą radiostacją. N.W. zgodził się na próbny okres współpracy pod warunkiem, że audycje »Świtu« będą służyły jedynie pozytywnej pracy dla Kraju, a nie, jak to było przeważnie dotychczas, do rozgrywek politycznych poszczególnych partii czy ludzi na emigracji. Przyjaciele zgodzili się na to. Zaczynamy więc próbny okres współpracy, wysyłając na stację naszych ludzi. Chcąc wykorzystać »Świt« do nadawania audycji najbardziej wam pożytecznych i aktualnych, proszę o przesyłanie możliwie co dzień bardzo krótkich komunikatów zawierających 2–3 tematy do poruszenia w audycjach i wskazówek w kierunku ich naświetlenia. Sprawę traktować jako bardzo poufną i pilną” (cyt. za Armia Krajowa w dokumentach 1939–1945, red. T. Pełczyński, t. 3, Londyn 1976, s. 135). Zob. także J. Laskowski, Radiostacja „Świt”,„Zeszyty Historyczne” 1966, nr 9–10; M. Celt (właśc. T. Chciuk), Na falach „Świtu”, „Na Antenie” 1963, nr 7, s. VI; prezes Studium Polski Podziemnej o stacji w liście z 12.07.1999 pisze: „Rozgłośnia radiowa »Świt« była zorganizowana przez Anglików, oni to zajmowali się stroną techniczną i oczywiście cenzurą tekstów. Polacy w niej zatrudnieni byli pracownikami Political Intelligence Department, Political Warfare Executive. Depesze z Polski, migawki ostatniego dnia przekazywane były codziennie przez departament Delegatury. Na ich tle Kochanowicz, Straszewicz, Laskowski opracowywali każdy po 5 stron maszynopisu, które z kolei były przekazywane Anglikom w celu cenzury i następnie były odczytywane w dwóch 15-minutowych audycjach radiowych. Tekstów tych zapewne było bardzo dużo, ale do naszego archiwum nie trafił ani jeden. [...] Materiałów związanych z rozgłośnią [...] jest bardzo mało i niestety nie posiadamy żadnych autorskich felietonów, przypuszczam, że mogą być w rękach Anglików, jeśli ich jeszcze nie zniszczyli przy okresowych likwidacjach materiałów” [w obu cytatach pisownia oryginalna] (cyt. za V. Wejs-Milewska, Wykorzenieni i wygnani. O twórczości Czesława Straszewicza, Kraków 2013, s. 279).[10]. Wspomnienie o Świcie pióra Straszewicza choćby z tego powodu winno mieć charakter wyjątkowy, jednak funkcjonuje ono w cieniu wymienionych we wstępie utworów, co, jak sądzę, jest krzywdzące zarówno dla samego autora, jak i tego tematu.

Jak zostało powiedziane, wspomnienie Straszewicza o Świcie w dwu odsłonach i wariantach (raz w „Kulturze” w 1953, drugi raz przed mikrofonem Radia Wolna Europa w formie dwugłosu emitowanego 21 kwietnia 1957 roku w ramach pasma Programu specjalnego, gdzie ze Straszewiczem rozmawia Michał Lasota, także redaktor wojennego Świtu) opatrzone zostało również innymi tytułami. W „Kulturze” tytuł brzmiał O „Świcie”, w RWE – Dzieje tajnej rozgłośni Świt. Pozornie to wspomnienie o radiostacji, które się zachowało w dwu wariantach (jako swoista repetycja), nie jest obszerne, liczy zaledwie niecałe trzydzieści stron, a w wersji radiowej – piętnaście minut (około dwunastu stron), jest jednak ze wszech miar dokumentem cennym i poznawczo ważnym. To świadectwo przeżyć, osobliwy dokument osobisty, jak również generacyjny i formacyjny, powstały w wyniku traumatycznych przeżyć wojennych. Okazuje się on też wskazówką objaśniającą wiele faktów z życia samego pisarza, tłumaczącą decyzje, jakie podjął tuż po wojnie, i pozwalającą zrozumieć ów wewnętrzny przymus skłaniający go do przeorientowania wypracowanej przed wojną aksjologii życia i twórczego działania.

Po pierwsze, we wspomnieniu o Świcie, także jako literackim i zarazem paraliterackim (historycznym) świadectwie, centralne miejsce zajmuje słodko-gorzka prawda bezpośredniego doświadczenia. Po drugie – wspomnienie utrwala mało znany aspekt zmagań na froncie wojennej propagandy, w radiostacji legendowanej niejako na kilku poziomach. Mowa w nim o skomplikowanych zależnościach sojuszniczych w trwającej od kilku lat światowej wojnie, do czego jeszcze wrócimy. Jest to zatem ważny dokument historyczny, przyczynek do nieopisanej dostatecznie jak dotąd specyfiki fachu w wojennej propagandzie (zwłaszcza w propagandzie przy użyciu radiowego medium), w której części „kreacyjnej” i w bezpośrednim wykonawstwie uczestniczyli jako czynni żołnierze RP polscy artyści, pisarze czy intelektualiści. Głos Straszewicza o Świcie dojrzany z tej wieloaspektowej perspektywy potwierdza, jak sądzę, nie tylko ową bezsprzeczną wagę dokumentu historycznego, również ego-dokumentu, lecz także świadczy o niezaprzeczalnych walorach literackich szkicu ogłoszonego zarówno w „Kulturze”, jak i w jego radiowej, dialogowej „wariacji”. Wersja radiowa posiada również inne walory: jest poprowadzona przez dwóch doświadczonych radiowców-świadków i jednocześnie uczestników tajnych zdarzeń pod Bletchley. Do dyskusji między Michałem Lasotą (Tadeuszem Chciukiem) a Straszewiczem wprowadzone zostały detale charakterystyczne dla rozgłośni Świt i jakże bliskie stylistycznie Wolnej Europie. Dla przykładu Lasota zwraca się do słuchacza: „Pamiętasz może, drogi słuchaczu, ten sygnał, tę na fujarce wygrywaną melodię o Bartoszu Głowackim i o tym, że nie wolno tracić nadziei? Rozbrzmiewała ona w eterze w czasie okupacji niemieckiej. To ja ją grałem”. Straszewicz dopowiada – „...a po niej szły do mikrofonu słowa jednego z nas, redaktora, który był równocześnie dyżurnym spikerem. Mówi Rozgłośnia Polska »Świt«”Cz. Straszewicz, M. Lasota, dz. cyt., s. 650.[11].

Wojenny okres życia Straszewicza (jak wielu innych twórców) przychodzi nam układać z okruchów różnych wspomnień i zachowanych dokumentów. Tych ostatnich w odniesieniu do Straszewicza zachowało się zresztą niewiele mimo wysiłków najprawdopodobniej matki pisarza, która tuż przed opuszczeniem miasta po upadku powstania warszawskiego zdołała ukryć pod podłogą w warszawskim domu przy Polnej 42 kilka teczek z archiwum autora Litości. Zachowały się w nich autografy przedwojennych opowiadań oraz niewielki zbiór listówPrzechowywane są w Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza w Warszawie.[12]. O dokumenty stworzone przez Straszewicza na emigracji zadbała Ewa Straszewicz – żona pisarza. Wiele z nich dotyczyło okresu pracy w Monachium. Ocalały zatem niewielkiej objętości wspomnienia pisarza, a właściwie ich refleksy pojawiające się przy okazji innych spraw i innych opowieści radiowych również jego autorstwa. Rekonstrukcję biografii wojennej utrudnia dodatkowo fakt głębokiego zakonspirowania Straszewicza w Świcie.

Zacznijmy zatem najpierw od zastrzeżeń autora, które poprzedziły właściwą treść szkicu wspomnieniowego o rozgłośni pisanego dla „Kultury” w 1953. Nie możemy nie usłyszeć w nim tonów minorowych, zapowiadających gorzki smak rzekomego zwycięstwa Polaków nad III Rzeszą.

Rzecz, która ma być na tym miejscu podana – pisze Straszewicz – jest skreślona pod hamulcem i tylko na skutek forsowanego nacisku, że „prawda bez kamuflażu stanowi naszą wolność na emigracji”.

Dobrze. Ale wypada mi się zastrzec, że pisząc o „Świcie”, będę oszczędny w nazwiskach, bo miłych bratanków miałem tam wielu, z których dotychczas żaden nie ujawnił świtowego pokrewieństwa, aczkolwiek należeli doń i pyszni poeci i znakomici dziennikarze i bohaterscy cichociemni skoczkowie. Przez nich samych nieujawnione nazwiska muszą pozostać w kropkach, bo to jedni nie chcą, drudzy nie mogą, trzeci czekają na wyrok w ubowskich tiurmach.

Zresztą wtenczas gdy „Świt” istniał, często gęsto wieczorami wentylowało się temat, jak to kiedyś w przyszłości będzie: czy my, którzy przez angielski mikrofon dwa razy dziennie podszywamy się pod Polskę walczącą i odstukujemy na maszynie naszą chrobrość – czy my, gdy „Świt” się szczęśliwie skończy, chwalić się będziemy, żeśmy w nim byli, czy też zamkniemy usta?

Jak nas zazwyczaj bywało czworo, albo pięcioro – tak w jakimkolwiek zespole, bez względu na skład, przemagało zdanie: zamykać usta!Cz. Straszewicz, O „Świcie”, [w:] tegoż, Pisma..., t. 2, s. 461.[13]

Ostatecznie, mimo licznych zastrzeżeń, o których za chwilę, artykuł Straszewicza opublikowany został w dziale Najnowsza historia Polski z następującą informacją w odsyłaczu: „Materiały drukowane w tym dziale są zamieszczone na odpowiedzialność autorów i nie są wyrazem poglądów Redakcji”Zob. „Kultura” 1953, nr 10, s. 54.[14]. Formuła, którą przyjął Giedroyć, miała ewentualnie stanowić unik przed różnorodnym, niejednokrotnie sprzecznym z racją stanu wychodźstwa interpretowaniem wydarzeń wojennych, dotyczącym choćby roli żołnierza Wojska Polskiego na Zachodzie i sił alianckich, a zwłaszcza oceny wymuszonej współpracy z „aliantami naszych aliantów”, czyli z Sowietami. W niespełna dekadę od zakończenia wojny i po jej rozstrzygnięciach powroty do zdarzeń z okresu 1939–1945 były niezwykle bolesne, rozpięte między uchwytem hagiograficznym a ironiczną demitologizacją. Znalezienie właściwego tonu opowieści stanowiło więc dla Straszewicza nie lada wyzwanie.

Prace koncepcyjne nad napisaniem artykułu o Świcie trwały od czerwca 1953 roku, kiedy miał już Straszewicz za sobą udaną publikację Piór w ukropie oraz dylogii Turyści z bocianich gniazd i był namawiany przez Giedroycia do dalszej pracy dla „Kultury”. Straszewicz także chciał zaspokoić rosnący apetyt redaktora z Maisons-Laffitte, miał jednak wiele wątpliwości, a w tym konkretnym przypadku nie był zdecydowany, czy powinien dzielić się informacjami niejawnymi o działaniach wywiadu angielskiego i polskiego niespełna osiem lat po wojnie. Niebawem miał się dowiedzieć od Giedroycia, że podobny artykuł o Świcie redaktor „Kultury” „zamówił” u Stefana Korbońskiego i zamierzał oba teksty ogłosić w jednym numerze pisma, by wzajemnie się oświetlały i konfrontowały. Pomysł nie udał się ze względu na źle funkcjonującą pocztę południowoamerykańską. Ostatecznie to sprawiło, że artykuł Straszewicza ukazał się numer później, czyli bezpośrednio po publikacji Korbońskiego: Korboński ogłosił swoje wspomnienia w 9. numerze „Kultury”, w roku 1953Por. S. Korboński, „Świt” – tajemnica Naczelnego Wodza, „Kultura” 1953, nr 9 (71), s. 84–106.[15], Straszewicz w numerze 10. By uzasadnić dwie publikacje na ten sam temat, przed kolejnym tekstem, tym razem autorstwa Straszewicza, Giedroyć umieścił słowo od redakcji o następującej treści:

Pisząc swoje wspomnienie o „Świcie” ani p. Korboński [...], ani p. Straszewicz nie tylko ze sobą się nie komunikowali, ale nawet nie wiedzieli, że pracowali na tym samym odcinku – jeden w kraju, a drugi w Wielkiej Brytanii. Ta mimowolna konfrontacja daje tym pełniejszy obraz mało dotychczas znanej działalności „Świtu”. (Red.)„Kultura” 1953, nr 10, s. 54.[16].

3.

Sprawa publikacji artykułu i jego ostatecznego kształtu pojawia się w listach Straszewicza wymienianych z Giedroyciem do połowy listopada 1953 roku. O przygotowaniach audycji dla RWE cztery lata później niewiele wiemy, pewne jest jedno: ogłoszenie szkicu o Świcie w „Kulturze” i jeszcze dłuższy odstęp czasowy od zakończenia wojny uwolniły Straszewicza od skrupułów,by wystąpić z tematyką wojennej rozgłośni przed mikrofonem RWE, które miał jeszcze w 1953 roku. Ma je ze względu na nieznany status kolegów z radiostacji Świt, którzy zdecydowali się na powrót do kraju. W obawie przed ich zdekonspirowaniem dzieli się z Giedroyciem wątpliwościami, prosi również o precyzyjniejsze wytyczne: jak ominąć szczegóły mogące naprowadzić na rzeczywiste osoby bezpiekę. W pierwszym liście z 5 czerwca 1953 roku formułuje swoje obiekcje, bo orientuje się w tym, co spotkało jego Świtowych kompanów, którzy zdecydowali po wojnie na powrót do kraju. Między innymi w liście wspomina, że „wiele trupów ściele się dookoła »Świtu«”. Pisze do Giedroycia:

Co do moich dalszych prac. Nim nie zabiorę się do „Świtu”, chcę się Pana spytać o taką rzecz: Pan wie, że mnóstwo ludzi do dziś dnia w Kraju jest przekonanych, że „Świt” był nadawany z Polski i jak mógł wątpić, jeśli z całą pewnością mówiłem, że dzisiaj w Warszawie deszcz pada – i deszcz rzeczywiście padał. Tak samo wiele trupów ściele się dokoła „Świtu” – tych mianowicie, którzy nam donosili, jaka panuje pogoda. Mój najbliższy współpracownik Tadzio Kochanowicz, który miał przyjechać do tego mojego radia w Montevideo, a zamiast tego, w ślad z Grosfeldem, pojechał do Polski na wiceministra – po dziś dzień czeka na proces. Był tam Młodożeniec. O Mikołajczyku mam jak najlepsze wspomnienia. Sam Pan widzi, jak temat jest skomplikowany i trudny. Zresztą poradziłbym sobie, jeśli Pan dojdzie do przekonania, że publikując o tym, nie rozbijemy jeszcze jednej w Polsce legendy. Toż mnie podobno Virtuti Militari w kraju dali, święcie będąc przekonani, że ja, nadając audycje z płonącego Ghetta – musiałem być oczywiście najodważniejszy z najodważniejszych! A znowuż Siudak Paweł, który był londyńskim łącznikiem między Krajem, Mikołajczykiem jako premierem i „Świtem” – też siedzi w Polsce w więzieniu. Jedynie tylko Miecio Treugut[t] (który był drugim łącznikiem), dotrzymał słowa, danego mnie na odjezdnym do Ameryki, że prędzej mu włosy na pięści wyrosną niż on Sowietom zawierzy. Piszę Panu o tych wszystkich moich obiekcjach, aby je Pan zechciał przemyśleć i dać mi wskazówkę: pisać czy lepiej nie pisać! Ten artykuł mam już na ogół uplanowany pod tytułem Wojna radiowa – ale nie wezmę się do niego dopóty, dopóki mnie Pan nie objaśni, co można, a czego lepiej nie [pisownia oryginalna]Cz. Straszewicz, Pisma. „Turyści z bocianich gniazd”, korespondencja, varia,t. 3, red. V. Wejs-Milewska, M. Urbanowski, wstęp, objaśn. V. Wejs-Milewska, M. Urbanowski, Kraków 2022, s. 391–392.[17].

Giedroyć na wątpliwości pisarza reaguje bezpośrednio po otrzymaniu listu i 14 czerwca 1953 roku ponownie zachęca, powołując się na szczątkowe publikacje krajowe, prawdopodobnie podejmujące ten wątek. Proponuje na przykład nie wiązać „akcentów” antyrosyjskich, pojawiających się przecież w audycjach Świtu, z konkretnymi spikerami (żołnierzami), którzy po wojnie powrócili do Polski. Pisze do Straszewicza:

Co do „Świtu”, to jednak namawiałbym Pana na napisanie. Nie przypuszczam, żeby to było rozwianie legendy, gdyż w swoim czasie o „Świcie” pisało się trochę w opracowaniach krajowych jako o stacji działającej zagranicą (było to w latach 48, 48/49 i już nie pamiętam pism. W każdym razie b. ogólnikowo). Tak samo nie sądzę, by to mogło zaszkodzić tym współpracownikom, którzy są w Polsce. Ostatecznie to była stacja poświęcona przede wszystkim akcji antyniemieckiej, a nie antyrosyjskiej. Jeśli nawet były akcenty antyrosyjskie to najwyżej nie trzeba ich łączyć z ludźmi w kraju. Jeśli idzie o „Kulturę”, to nie mam najmniejszych zastrzeżeń, by pisać o ludowcach czy Mikołajczyku dobrze. Na szczęście jestem całkowicie poza tymi namiętnymi rozgrywkami i Mikołajczyka uważam tylko za b. głupiego, ale bynajmniej nie za zdrajcę. Niech Pan mi wierzy, że ten artykuł będzie nie tylko ciekawy, ale i pożyteczny, i potrzebny [pisownia oryginalna]Tamże, s. 394.[18].

W lipcowym liście do Straszewicza pojawia się wzmianka o Stefanie Korbońskim, który rzekomo bez namowy Giedroycia (w co trudno uwierzyć) przygotowuje własne wspomnienia z okresu konspiracji, z perspektywy okupowanego kraju, i zamierza wzmiankować także o Świcie. Redaktor „Kultury” donosi Straszewiczowi 25 lipca 1953 roku:

Bardzo zabawnie się układa ze „Świtem”. Przedwczoraj dostałem od Korbońskiego wspomnienia ze swej współpracy ze „Świtem”, że tak powiem, z drugiej strony. Wspomnienia są żywo napisane i dość ciekawe, najważniejsze [że] szczere. Bardzo gwałtuję więc o Pana wspomnienia, gdyż cały, że tak powiem, pieprz będzie na wydrukowaniu tych wspomnień równocześnie. Panie Czesławie, czy to można dostać do 10 sierpnia? Szalenie mnie Pan zobowiąże. A propos tajności „Świtu”, to zauważyłem, że w drugim tomie Polskich Sił Zbrojnych jest wcale dokładna nota wyjaśniająca, że to była stacja w Anglii. Tak że nie powinien mieć Pan żadnych skrupułów [pisownia oryginalna]Tamże, s. 398.[19].

 

Na reakcję Straszewicza znowuż nie trzeba było długo czekać, odpisał bez zwłoki Giedroyciowi 4 sierpnia 1953, potwierdzając ostatecznie zobowiązanie do napisania dla „Kultury” wspomnień:

Zaraz po otrzymaniu Pańskiego listu – za który serdecznie dziękuję – zabrałem się do „Świtu”. Mniej więcej dwie trzecie jest już napisane, pozostałość w robocie. Wyszlę Panu przed dziesiątym, wcześniej nie mam fizycznej możliwości, jeśli Pan kilka dni jest w stanie ze składem zaczekać, to będę w siódmym niebie, bo doskonale rozumiem, ile mój artykuł zyska, jeśli pójdzie razem z Korbońskim [pisownia oryginalna]Tamże, s. 399.[20].

I otrzymał bez zwłoki potwierdzenie odbioru tekstu: redaktor „Kultury” w liście z 27 sierpnia 1953 roku wysoko ocenił pracę pisarza i równocześnie wyjaśnił, że oba wspomnienia nie ukażą się w tym samym numerze, co Straszewicza wpędziło w konfuzję. Giedroyć jednak napisał mu, że na jego tekst z powodów technicznych nie może czekać:

Dziś otrzymałem jednocześnie Pana list z 4 bm. wraz z maszynopisem ŚWITU. „Świt” jest naprawdę doskonały i niezmiernie żałuję, że nie przyszedł wcześniej, bo zamieściłbym go razem ze wspomnieniami Korbońskiego. Wrześniowy numer jednak już złamałem w zeszłym tygodniu. Szkoda, ale Pana artykuł nic nie straci na aktualności [pisownia oryginalna]Tamże, s. 400.[21].

Straszewicz 2 września 1953 roku reaguje na nieco spóźnione informacje, jak się okazało, do nieaktualnego planu umieszczenia obu wspomnień w jednym numerze „Kultury”, i podrzuca ciekawe szczegóły na temat częstotliwości nadawania krajowych depesz via Bletchley. Autor potwierdził tym samym wagę pisarskiej „kreacji” na polu wojennej propagandy:

Dzisiaj otrzymałem korektę artykułu Korbońskiego o „Świcie” i szczerze się wzruszyłem, bo krajowa strona „Świtu” była mi całkiem nieznana, aczkolwiek wiedziałem o dramatach... Zachodzę tylko w głowę, dlaczego mi Pan to przesłał pocztą lotniczą i co ja mam z tym zrobić? Owszem, miałbym dwie poprawki do mego szkicu, a mianowicie, że nie „kierownictwo Walki Podziemnej”, jak napisałem, tylko powinno być „Kierownictwo Walki Cywilnej”, jak pisze Korboński. A tak samo mi się przypomniało, że zamiast „Intelligence Service” powinno być: PID, czyli „Political Intelligence Service”. Zresztą nie widzę większych rozbieżności między Korbońskim a mną prócz tego, że z jego wspomnień wynika (co jest naturalne), że w „Świcie” były tylko i wyłącznie krajowe depesze, kiedy po prawdzie te depesze były tylko jak pieprz albo jak sól w codziennej zupie i tygodniami trzeba było gotować bez soli i pieprzu. Piszę to wszystko na gorąco pod głębokim wrażeniem, bo świetnie sobie teraz przypominam różne szczegóły nadawania cytowanych przez Korbońskiego depesz [...]. Gnębię się tylko wątpliwością, czy mój tekst zdążył na czas [...].  Może dzięki tym strejkom Pan musiał opóźnić numer. W przeciwnym wypadku nie spodziewam się ujrzeć „mojego Świtu” razem z Korbońskim. W wypadku, gdyby nie mogło być razem, należałoby rzecz na nowo dopasować i wziąć pod uwagę wszystko to, co ogłosił Korboński [pisownia oryginalna]Tamże, s. 401–402.[22].

W artykule O „Świcie” starał się Straszewicz już na samym początku zapoznać czytelnika ze strukturą radiostacji, z poziomem jej wielopiętrowej zależności niejasnej i tajemniczej dla samych radiowców oraz wprowadzić w szczególną atmosferę wojennego, propagandowego „ukropu”. Starał się również odtworzyć bogatą panoramę „tajnych stacji” wolnych Polaków, wolnych Włochów i Francuzów, wolnych Niemców, Serbów i tym podobne, które funkcjonowały w Anglii i zatrudniały kilkadziesiąt tysięcy pracowników, począwszy od ekip radiowych po tłumaczy i specjalistów do spraw nagrań analogowych, rytowników, radiotechników, słowem – jeśli wierzyć Straszewiczowi – by uprzytomnić czytelnikowi, jak była to wielka armia pracująca w słowie na zachodnim froncie! I, co ciekawe, w tej wojnie radiowej między wojującymi stronami dochodziło do swego rodzaju radiowego paktu o nieagresji polegającego na niezdradzaniu autentycznego miejsca, z jakiego nadawane były wiadomości.

Świt był „tajną” rozgłośnią polską w Anglii, nadającą [...] kilkunastominutowe pro- gramy w języku polskim, opatrzone charakterystyką melodii granej na fujarce:„Bartoszu, Bartoszu, oj nie traćwa nadziei”. [...]

Pierwotnie – w myśl idei ofiarodawców – „Świt” miał tylko podsycać polską rezystencję, zapalać krew do walki i miał raczej posiadać nieinteligentny, spontaniczny charakter; dzięki presji, powstałej wewnątrz zespołu, stał się rozgłośnią par excellence polityczną. Niemal z miejsca wszedł na tor polemik, krytyk i politycznych perspektyw.

Ale ma się rozumieć piekło okupacji i walka z Niemcami nie schodziła z pierwszego planu, szczególnie, gdy krajowe depesze, skierowane do „Świtu”, dostarczały obfitej treści. Zdarzał się jednak czas swobodniejszy, gdy depesz nie było, wówczas jeździło się z tematami po całym świecie, ze szczególnym upodobaniem wschodu: bądź do Berlinga, bądź do Wasilewskiej, bądź też do dzieci polskich, które wymierały na Sybirze.

Nasi angielscy bossowie (o nich później) stosunkowo mało na tę dwufrontowość reagowali. Raz, pamiętam, niejaki mr. Lily westchnął, że „nie tylko mr. Mac-Laren, ale i mr. Anthony EdenAnthony Eden (1897–1977) – brytyjski polityk, współpracownik Winstona Churchilla, minister spraw zagranicznych w latach 1936–1938, 1940–1945, 1951–1955. W latach 1955–1957 premier Wielkiej Brytanii i przywódca Partii Konserwatywnej. [23] ma wątpliwości, czy ‘Świt’, walcząc z Niemcami, nie walczy także i z Rosją?”. Ale jak sięgnę pamięcią, żaden najbardziej antysowiecki tekst nie był nigdy przez „bossów” skastrowany, ani pokrojony, nigdy oni nie stawiali żadnych kategorycznych żądań – ku naszemu własnemu zdumieniu mordercze teksty, jak np. w związku z sowieckim profesorem TarleJewgienij W. Tarle (1875–1955) – rosyjski i sowiecki historyk, publicysta. Od 1921 roku członek Akademii Nauk ZSRR, od 1927 członek Akademii Brytyjskiej i Norweskiej Akademii Nauk. Podczas wojny zajmował się prócz pracy naukowej, publicystyką i działaniami propagandowymi.[24], albo z londyńskim „Observerem”, nie były przez nich opatrywane ani jednym słowem cenzury. Mieliśmy tylko wrażenie, może mylne, że owe mordercze teksty, nadawane z Anglii przez angielską aparaturę – przez inną angielską aparaturę były starannie zagłuszane. Może zresztą się mylę. W każdym razie, na podstawie współpracy w najdrażliwszych momentach, po dziś dzień uważam Anglików za mistrzów we współbytowaniu z innymi narodowościami, nawet z tak buńczuczną, jak nasza i nie dziwię się, że mimo fatalnych okoliczności dotąd jeszcze utrzymują imperium [pisownia oryginalna]Cz. Straszewicz, O „Świcie”, [w:] tegoż, Pisma..., t. 2, s. 461-463.[25].

Ten zapis z pamięci autora Przeklętej Wenecji jest wyjątkowo wyrazisty i szczegółowy, jest też nasycony dramaturgią momentu, zwłaszcza w tych miejscach, w których wspomina on tragedię gasnącego powstania, fakt palenia getta czy też odnosi się do sprawy katyńskiej w kontekście kłamliwej propagandy sowieckiej. Depesze z kraju stawały się mimowolnie także bazą dla powstających pod Londynem wojennych reportaży, nadawanych później jako piętnastominutowe opowieści z frontu. Wierność prawdzie wydarzenia oraz faktom szła w parze z talentem twórczym, ze swobodą imaginacji, z mistrzostwem słowa. Gdyby te reportaże czy felietony się zachowały, tworzyłyby kanon radia wojennego wysokiej próby, niestety zostały przez Anglików bądź zniszczone, bądź objęte klauzulą tajności. Miejsce niezachowanych lub niedostępnych audialnych rekordów wypełniają wspomnienia między innymi Straszewicza. Na przykład przywołuję kilka dłuższych i jak sądzę bardzo cennych wyimków utrwalonych jego piórem w szkicu O „Świcie”:

Jeśli chodzi o „Świtowe” audycje, z perspektywy patrząc, nie ma się czego wstydzić, z wyjątkiem, że wypadki okazały się silniejsze od słów. Ci, co te audycje zachowali w pamięci, wiedzą, z jakim mazurskim uporem powtarzaliśmy stale i przy każdej okazji, że wybuch generalnego powstania u nas w Polsce musi być zsynchronizowany z głównym sztabem alianckim, że Armia Krajowa jest członkiem armii narodów sprzymierzonych i jedynie w ramach planu światowej strategii może być zarządzone pospolite ruszenie. Bodaj w kilka dni po moim doszlusowaniu do „Świtu” (rok 1942), wyrzeźbiłem slogan, który „Świtowi” służył aż do Powstania Warszawskiego: że nie dzwony Kremla będą nam głosić godzinę naszego zmartwychwstania! Tak samo pamiętam, jak obficie została wykorzystana odezwa angielskiego dowództwa, skierowana do mieszkańców wyspy Krety, aby Kreteńczycy nie rzucali się z pięściami na okupantów niemieckich, tylko cierpliwie czekali hasła, które im będzie dane w odpowiednim momencie. Co dobre dla Kreteńczyków, dobre i dla Polaków. Aniołowie-stróże nawet okiem nie mrugnęli na taki argument.

O mającym wybuchnąć Powstaniu Warszawskim wiedzieliśmy na kilka dni przedtem. Pamiętam emocję, niepokój i strach.

Po wybuchu Powstania depesz z Warszawy zaczęliśmy otrzymywać obfitość, jak dotąd nigdy. Depesze napływały co pół godziny. Wymagało dużej zatwardziałości, żeby je na gorąco przerabiać na tekst. Przerabiało się. Mówiło się. Dzień po dniu zrywało się gardło. Gardłem człowiek robił huk bomb i rozpadających się murów, oraz walkę, triumf i rozpacz. Robiło się w „Świcie”, co mogło. Orało się...

Całe piekło warszawskie na małych zwitkach papieru przeszło przez nasze ręce. Czy te depesze istnieją gdzie jeszcze? Walki o Stare Miasto, i ulica Piusa z jeńcami przywiązanymi do Tygrysów i Panter, i wszystkie naloty Sztuków i wszystko po kolei. Obłędną radość z pierwszego nalotu awionów południowoafrykańskich wraz z koniecznym żądaniem, żeby ogłosić, iż strąceni Brytyjczycy zostali pochowani, jak relikwie; i codzienne biuletyny o zbliżaniu się i oddalaniu huku sowieckich armat. A gdy się miało pod koniec tego wszystkiego, dano znać o zrzutach sowieckich z amunicją, która nie pasowała do posiadanej w Warszawie broni. Jedną z ostatnich depesz pamiętam, jak dziś: Powiedzcie, że jeśli nie ma dla nas broni i amunicji, ani żywności, ani nie możecie dać osłony lotniczej, zrzućcie nam lekarstwa dla dzieci. Dzieci wymierają z tyfusu i czerwonki.

W czasie Powstania człowiek robił, co mógł, natężał się, jak umiał, grzmiał w mikrofon i zmordowany, jak nieboskie stworzenie, kładł się spać. Zwykle o nocnej porze przelatywały nad cottagem eskadry bombowców, lecących na kontynent. Człowiek słuchał i nie miał złudzeń [pisownia oryginalna]Tamże, s. 472–473.[26].

Napomknienie o Katyniu:

Robiąc w tył zwrot, napomknę o Katyniu. Za stanowisko, zajęte w sprawie Katynia, „Świt” otrzymał szczególnie serdeczne podziękowanie z Kraju. Istotnie, w kręćku między Niemcami a Rosją, stanowisko „Świtu” było dobitne, a jednocześnie politycznie niegłupie. Jak się dzisiaj widzi, bodaj było mądrzejsze od zajętego przez Rząd. Stanowisko to na naszym gruncie przeforsował jeden „kropkowicz”, który niedługo po tym zbrzydził sobie i odszedł.

Tak samo palenie ghetta w Warszawie, obserwowane z godziny na godzinę przez pryzmat depesz, zrodziło szereg dramatycznych reportaży, a te, jako że robione na żywca, były źródłem natchnienia dla pryncypialnych agencji. Temat był żałosny, więc i autorska satysfakcja z tego powodu była nijaka, taka krucza czy sępia [pisownia oryginalna]Tamże, s. 478.[27].

Napomknienie o szyfrach:

Również prokurowało się szyfry. W tych „szyfrach” była cała poezja, poziomki, rdza na zapałkach, trąby związane w trójkąt i bo ja wiem, jakie jeszcze nonsensy. Te „szyfry” skandowało się heksametrem, aby łacniej było uwierzyć, że chodzi o zakamuflowane rozkazy do wielce sekretnych akcji. – Halo Brzoza, tu mówi Czeremcha! Halo Czeremcha, tu mówi Brzoza! – Jeśli ktoś te szyfry brał na serio, musiał mieć ból głowy. Nigdyśmy z Polski nie dostali żadnej pochwały, ani nagany za te błazeństwa. Człowiek się później kajał w samotności, ale jeśli się miał podszywać, lepiej się było podszywać dobrze niż źle. Takeśmy się pocieszali [pisownia oryginalna]Tamże, s. 479.[28].

Warto też przywołać w tym miejscu fragment dialogu Straszewicza z Michałem Lasotą, nadanego przez Radio Wolna Europa w ramach audycji Dzieje tajnej rozgłośni „Świt”, gdzie mowa o wielorakim zastosowaniu szyfrów:

ML – Powiem więcej. Jestem jedynym człowiekiem „Świtowego” zespołu, który nie tylko mówił przez „Świt” do okupowanego kraju, ale i tam właśnie audycji „Świtu” słuchał. Czasem słuchałem ich w liczniejszym gronie. I właśnie te szyfry robiły duże wrażenie. Podobnie zresztą jak tak niewinne fragmenty jakiś wiadomości, że na przykład: w Warszawie właśnie pada deszcz. Padał istotnie. Najgorszy niedowiarek myślał wtedy, że mikrofon „Świtu” znajduje się gdzieś w Warszawie, może nawet niedaleko od mieszkania, w którym słuchaliśmy audycji. Zresztą i szyfry nie wszystkie były tak całkiem zmyślone. Czy pamiętasz Czesiu szyfr: „Uwaga, uwaga, oznajmiamy Lechowi Włóczędze, że preludium Cis-moll oznacza również człowieka żywcem zamurowanego”.

CS – Pamiętam. Twoja to była robota.

ML – Tak. Otóż tym szyfrem dawałem do zrozumienia dwu najbliższym mi oso- bom przebywającym na Węgrzech, narzeczonej i przyjacielowi, że jestem w Anglii, że jestem w „Świcie”, a więc i „Świt” jest w Anglii, że żądam dyskrecji, ale i wiadomości dla rozgłośni. I sporo wiadomości z Węgier pocztą przez Portugalię dochodziło. „Świt” miał niejako korespondentów na Węgrzech, na Słowacji. A że przyjaciel był rzeczywiście włóczęgą i znał na pamięć kilka zielonych granic, wiadomości były ważne i ciekawe.

CS – Tak. Szyfry, to była twoja specjalność. Ja znów specjalizowałem się w ostrzeżeniach i w wyrokach śmierci. Nie znając języka niemieckiego, ćwiczyłem się w poprawności wymawiania nazwisk różnych Sturmführerów i Obersturmführerów, aby ich z właściwym umlautem straszyć. Te ostrzeżenia na nas samych robiły ogromne wrażenie. Tym bardziej, jeśli po nadanym ostrzeżeniu przychodziła wiadomość o wykonanym wyroku śmierci. Owa kampania ostrzeżeń, prowadzona z ramienia Polski podziemnej, siała panikę wśród dręczycieli na Pawiaku, w Oświęcimiu czy też na Majdanku. Jak nam depeszowano. Zapobiegała niejednej zbrodni.

ML – Na mnie, pamiętam, depesze krajowe robiły zawsze wielkie wrażenie. Były zwięzłe, ale ileż było w nich treści.

CS – Jednej zwłaszcza depeszy nigdy chyba nie zapomnę. Mam wrażenie, że zacytuję ją dosłownie: W dniu wczorajszym Niemcy nakryli stacje pracujące dla was. Stop. Duże straty. Stop. Postaramy się utrzymać łączność.

MUZYKA: Dźwięki grane na fujarce – przechodzące w melodię marszu Bartoszu, Bartoszu [pisownia oryginalna]Cz. Straszewicz, M. Lasota, dz. cyt., s. 654.[29].

4.

Praca radiowca w tej stacji była dość szczególnej natury. Zaglądając do kulis, należy wspomnieć, że audycje uprzednio zaprojektowane i napisane przez polskich autorów, nagrywane były następnie na piętnastominutowe płyty analogowe i emitowane do kraju (oraz w świat) dopiero po akceptacji angielskiej cenzury. Audycję taką emitowano dwukrotnie: rano i wieczorem w nieco zmienionej wersji, by symulowała tak zwane radio „na żywo”, nadto z celowym dezinformowaniem audialnego tła, i by uwiarygodniała mistyfikację, jakoby ta radiostacja nadawała z okupowanego kraju i z przygodnych miejsc: z kamienic, z zagrody chłopskiej czy w bliskości od pola walki. Rola Straszewicza w rozgłośni okazała się nie do przecenienia. Był najdłużej pracującym w niej redaktorem, stał się nawet jej nieformalnym kierownikiem programowym. Stacja, pozostająca pod oficjalną kuratelą ludowców, pod kierownictwem Straszewicza funkcjonowała jako głos ogólnopolski, reprezentujący interesy ogółu Polaków, jak potwierdza to we wspomnieniach kilku współpracowników Świtu.

Straszewicz niejako dzięki szkicowi dla „Kultury” oraz dzięki rozmowie w studio RWE z Tadeuszem Chciukiem (i ze Stefanem Korbońskim) zdał relację ze specyfiki tej wojennej pracy w propagandzie i informacji, z ekskluzywnej natury technikaliów związanych choćby z systemem odbierania materiałów nadsyłanych przez kurierów z kraju i z ich „literackim” redagowaniem. Przybliżył atmosferę panującą w rozgłośni, wspomniał najbliższych współpracowników. Słowem – to cenny materiał, ważne świadectwo pamięci i zarazem dokument trudnej do przyjęcia historycznej prawdy z frontu zachodniego. To także pośredni dowód na potwierdzenie tezy o szczególnej ulotności sztuki radiowej, podatnej na wpływy niszczącego czasu, skazanej na rozproszenie i tym samym – na zapomnienie.

Anglicy uznając utrzymywanie polskiej stacji od 1944 roku za bezcelowe, decydują o jej zamknięciu. Okazało się, że Polska jako partner do realizowania wojennych celów staje się nieprzydatna, a nawet przeszkadza w „pragmatycznym” porozumieniu aliantów z Sowietami. Polityka wobec Polski, dotychczas spełniającej rolę zaplecza polityki brytyjskiej – zauważa Straszewicz – kłóci się w 1944 z oficjalną linią polityczną Jego Królewskiej Mości wobec „alianckiej” Rosji sowieckiej. Właśnie Sowieci w Świcie nazywani byli z przekąsem „aliantem naszych aliantów”. Marginalizacja walczących Polaków, właściwie Polski Walczącej, stała się faktem.

Tragiczny finał powstania warszawskiego pogłębia również kryzys w polskim ośrodku rządowym w Anglii, a Świt, w okolicznościach odmiennych od oczekiwanych, kończy swoją działalność w eterze wcześniej, niż kończy się sama wojna. Ostatnie godziny działania stacji stają się dla Straszewicza najtragiczniejsze. Ten moment zapamiętał pisarz tak: „Ostatnią audycję »Świtu« nadawałem sam. Ani rusz nie mogę sobie przypomnieć, co stało w tekście, czy było jakieś pożegnanie, czy jakaś obietnica na przyszłość, czy tylko codzienne: dobranoc państwu!”Cz. Straszewicz, O „Świcie”, [w:], tegoż, Pisma..., t. 2, s. 484.[30]. Tadeusz Chciuk (Marek Celt) wspominając pisarza tuż po jego śmierci w 1963 roku, nawiązał do wspólnej pracy w Świcie. Napisał wówczas:

Poznałem Straszewicza w lipcu 1943 pod Londynem, kiedy po powrocie ze spadochronowej wyprawy do Polski – znalazłem się w zespole rozgłośni „Świt”. Czesław był jednym z redaktorów „Świtu”, bywał też czasem speakerem. Urlopowano go do tej pracy z wojska polskiego, gdzie służył w stopniu porucznika w brygadzie pancernej. [...] Po kampanii francuskiej (u gen. Sikorskiego) dotarł do Anglii, gdzie dostał przydział do świeżo formowanej brygady pancernej. Kształcił z zapałem żołnierzy, marzył o „pancernym odegraniu się” na Niemcach. [...] Przeniesiono go po wypadku, który uniemożliwił dalszą czynną służbę do zakonspirowanej rozgłośni „Świt”, prowadzonej przez polskie Ministerstwo Spraw Wewnętrznych w Anglii. Straszewicz był na pewno najbardziej „Świtowy” z redaktorów „Świtu”. Pracował w tej stacji najdłużej ze wszystkich, prawie od samego początku aż po „ostateczny koniec” – kiedy to w pojedynkę nadał przez łzy pożegnalną audycję „Świtu” [pisownia oryginalna]M. Celt, Na falach „Świtu”, „Na Antenie” 1963, nr 7, s. VI.[31].

I jeszcze jeden obraz ze wspomnień Chciuka:

...kiedy przyszła konferencja w Teheranie, zapowiedź utraty Lwowa i Wilna – dosłownie wyrywaliśmy sobie temat, podawaliśmy go z rąk do rąk. Pod adresem nie tylko „alianta naszych aliantów”, ale i samych aliantów padały wówczas – głównie spod pióra Czesława – zarzuty tak ciężkie, że nasi angielscy „aniołowie stróżowie” mienili się na twarzy. Jeden z nich próbował raz oponować, że to wbrew polityce Jego Królewskiej Mości. Na to Czesław przygwoździł: jesteśmy stacją polską, nas obchodzi Polska i własny kraj. Musimy mówić albo tak, jak myślą i czują Polacy, albo natychmiast zamilknąćTamże.[32].

Doświadczenia Świtowe sprawiły jednak, że Straszewicz wrócił po wojnie do radiowego żywiołu. Najpierw było to polonijne radio Espectador w urugwajskim Montevideo, a potem od 1954 (z ponad roczną przerwą) do końca życia związał się z monachijską Wolną Europą. Tu ponownie złączył go los z Tadeuszem Chciukiem, kolegą ze Świtu. Dzięki Giedroyciowi i Nowakowi-Jeziorańskiemu „spotkał się” w eterze z Tadeuszem Korbońskim na kanwie tych samych Świtowych wspomnień, tu również prowadził intensywną walkę o polskie sprawy w warunkach zimnej wojny.

Szczęśliwym trafem z tego ostatniego etapu radiowej pracy pisarza zachowało się około dwustu różnego rodzaju audycji, do których mamy dzisiaj wgląd dzięki edycji trzytomowych Pism Straszewicza (publicystyka radiowa pomieszczona została w tomie drugim), etap Świtowy i urugwajski poznajemy zaś jedynie dzięki dwu szkicom i listom oraz rozproszonym niejako na marginesie innych spraw – impresjom, okruchom, westchnieniom...

Szkic pochodzi z kwartalnika „Nowy Napis. Liryka, Epika, Dramat” nr 19, rok 2023.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Violetta Wejs-Milewska, Prolegomena radiowe, czyli przypadek rozgłośni Świt. W 60. Rocznicę śmierci Czesława Straszewicza, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2024, nr 236

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...