18.01.2024

Nowy Napis Co Tydzień #237 / Sny o Warszawie

Kiedy w latach osiemdziesiątych XIX wieku Bolesław Prus pisał swoją Lalkę, nazywaną później w podręcznikach szkolnych literacką kroniką Warszawy”, miasto – mimo niespokojnych czasów i intensywnego rozwoju – było jeszcze na tyle uległe, że bez większych oporów poddawało się rozmaitym tendencjom syntetyzującym. Za pomocą tradycyjnych technik narracyjnych zdolny powieściopisarz potrafił scalić i utrwalić w dużym dziele epickim topografię i architekturę miasta z przekrojem społecznym jego mieszkańców, precyzyjnie zrekonstruować repertuar teatrów, a nawet menu warszawskich

[…] renomowanych jadłodajni, gdzie na wieczorną przekąskę zbierali się właściciele składów bielizny i składów win, fabrykanci powozów i kapeluszy, poważni ojcowie rodzin, utrzymujący się z własnych funduszów, i posiadacze kamienic bez zajęciaW ten nieśpieszny sposób autor wprowadza czytelnika w miejsce zdarzeń na początku I rozdziału swojej powieści (B. Prus, Lalka, t. 1, Warszawa 1982, s. 5).[1].

Na dodatek wszystko to udawało się jeszcze smacznie okrasić fikcyjnym wątkiem sercowo-romansowym, dodającym jako żywo rumieńców dyskusjom toczonym w kręgach „inteligencji pewnej okolicy Krakowskiego Przedmieścia”.

Dziś, w równie niespokojnych czasach nie mniej intensywnego rozwoju miasta, podobne przedsięwzięcie jest chyba niewykonalne – i to bynajmniej wcale nie z powodu braku talentu czy ambicji kronikarzy współczesności. Dzisiejsza Warszawa jest miastem o wciąż nieustalonej tożsamości, tak chaotycznym i nieokiełznanym, że nie sposób jej opowiedzieć w jakiejkolwiek zwartej strukturze narracyjnej. Trudno ją nawet opisać w luźno sfastrygowanych wycinkach, ponieważ poszczególne fragmenty będą się sobie dziwiły nawzajem i prędzej niż później zaprzeczały jeden drugiemu. Może najłatwiej jest więc dzisiejszą Warszawę po prostu śnić – bez żadnych warunków wstępnych i bez jakichkolwiek oczekiwań; śnić beztrosko, bez zobowiązań wobec logicznej spójności, ładu i składu, socjologicznej i topograficznej faktograficzności.

Taką właśnie, nieco oniryczną formę ma najnowszy zbiór felietonów o Warszawie autorstwa Doroty Masłowskiej, opublikowany nakładem krakowskiego Wydawnictwa Literackiego. Do konwencji snu nawiązuje nie tylko jego tytułAutorem tekstu Snu o Warszawie – wielkiego przeboju z repertuaru Czesława Niemena, jest Marek Gaszyński.[2], ale również luźna, otwarta kompozycja oraz charakterystyczny styl, balansujący na granicy paradokumentu i groteski (zob. chociażby nocne rozmowy butów w sklepie TK Maxx). Zbiór składa się z czterdziestu trzech krótkich felietonów drukowanych w latach 2020–2022 na łamach „Tygodnika Powszechnego”, zilustrowanych specyficznymi (przy tym epitecie wolałbym pozostać) kolażami Macieja Chorążego. Z uwagi na niewielkie rozmiary i znaczny potencjał komiczny teksty te przypominają raczej skecze, zabawne monologi wygłaszane z kabaretowej sceny.

Masłowska porusza się po stołecznej przestrzeni bez żadnego planu, a często nawet bez wyraźnego celu. Wykorzystuje do tego środki komunikacji publicznej – ogólnodostępne i egalitarne, takie jak tramwaje, autobusy, pociągi, czasem rowery miejskie lub taksówki. I oczywiście własny napęd nożny, co nadaje jej niespiesznemu przemieszczaniu się w przestrzeni miejskiej znamiona włóczęgi, wałęsania się, bezsensownego łazikowania. W felietonie zatytułowanym Lost autorka opisuje jedną ze swoich „pandemicznych wypraw, kiedy przytłoczona podobnymi do siebie dniami jechała do miasta, tak żeby się zgubić”, „zażyć życia i ludzi”. Takich wypraw, których azymut wyznacza zasada: „nie ma dokąd iść, więc idę donikąd”, jest tutaj opisanych mnóstwo – można nawet odnieść wrażenie, że jest ich większość; że autorka chodzi po Warszawie, po prostu żeby się przejść; że jeździ, żeby się gdzieś przejechać. Meandrom komunikacji miejskiej poświęcony jest zresztą osobny felieton zatytułowany dwuznacznie Połączenia.

Sposób poruszania się naturalnie determinuje naszą percepcję rzeczywistościJako dowód tej dość oczywistej tezy posłużyć może chociażby seria reportaży z podróży rowerowych po Polsce angielskiego pisarza Bernarda Newmana, opublikowanych przez wydawnictwo Znak w latach 2022–2023.[3]. Wpływ na nią ma nie tylko tempo przemieszczania się, lecz także intensywność interakcji społecznych, na jakie jesteśmy skazani. W felietonie Lost czytamy na przykład o „pewnym bardzo dużym facecie”, „być może największej osobie widzianej w życiu”, który w autobusie linii 175 – nie zważając na ograniczenia związane z przestrzenią publiczną – rozpoczyna nieoczekiwaną konfesję na tematy rodzinne, dzieląc się szczerze swoimi strapieniami z zupełnie obcą, ale przecież już jakoś bliską osobą. Takich zupełnie niespotykanych spotkań i nieoczekiwanych konwersacji jest tu przywoływanych wiele. Na przykład z „facetem z Koszalina”, przepraszającym, że nie potrafi wskazać drogi; kasjerem z Biedronki, który „ma zawsze dobry humor”; dziewięćdziesięcioletnią staruszką zagubioną w labiryntach drogerii Rossmann; rezydentami dworca odbywającymi tu swoje „stacjonarne podróże alkoholowe” czy taksówkarzem o artystycznej duszy – kolekcjonerem obrazów, trochę kompozytorem, ostatnio pisarzem. Wszystkich tych osób nie udałoby się zobaczyć przez okno samochodu.

Zresztą zobaczyć i dostrzec to dwie zupełnie różne czynności – są przecież tacy, co patrząc, nie widzą, co słuchają, ale nic nie słyszą. We wstępie do felietonu Rocznica, podsumowującego pewien etap przyglądania się i przysłuchiwania miastu, autorka zamieszcza następującą autocharakterystykę:

[…] początek mają [te felietony – T.C.] w mojej głowie, którą systematycznie przenoszę z miejsca na miejsce po Warszawie na przeciętnych rozmiarów korpusie za pomocą dwóch takich sobie nóg. Kształtem i gabarytem przypomina ona średnią kapustę, jednak niech to nikogo nie zmyli! Wyposażona w liczne otwory i czujniki, zwrotne gałki oczne i symetrycznie osadzone radary uszu, cały czas skrupulatnie procesuje i kataloguje wrażenia i treściD. Masłowska, Mam tak samo jak ty, Kraków 2023, s. 97.[4].

Rzeczywiście Dorota Masłowska posiada bystre oko i ucho dobrze zestrojone z pulsem życia – raczej tego codziennego, zwyczajnego, przyziemnego, wyłożonego na gazecie lub wprost na chodniku aniżeli odświętnie wystrojonego i opakowanego luksusem podwieszonych gdzieś w chmurach przeszklonych apartamentów. Nic dziwnego więc, że częściej będziemy się z nią błąkali po miejskich bazarkach i halach targowych, niż przesiadywali na uroczystych galach, w eleganckich salach koncertowych czy stołecznych teatrach. I tak w Ciszy szkła zaglądamy na stadion Skry, a właściwie na to, co z niego zostało – do „tajemniczego ogrodu nonsensu”, w którym krzyżują się ścieżki sportowców i okolicznych włóczęgów, gdzie osoby biegające, truchtające i gimnastykujące się spotykają się z tymi, co uprawiają „sport bierny”, polegający na patrzeniu, jak inni go uprawiają. Stadion Olimpii na Woli poznajemy nie jako arenę imprez sportowych, lecz cotygodniowe targowisko, na którym kupić można takie rarytasy jak kasetę Nastolatka znanej i lubianej wokalistki Venus, otwieracz do konserw czy „mało otwierany” proszek OMO. Przedmioty zdegradowane, porzucone lub wręcz wyrzucone dostają tu drugą szansę, a autorka przygląda się rozmaitym strategiom sprzedażowym – od pasywnych (półdrzemka) po te bardziej żywiołowe i kreatywne (rabarbar sprzedawany jako „kwaśne kije” – zgodnie z zasadą, że „jak klient jest bardziej rozśmieszony, to jest też skorszy do kupowania”).

W felietonie Slow life zaglądamy wraz z autorką na lokalny stragan owocowo-warzywny, licząc, że uda się zdążyć z zakupami jeszcze przed burzą. Niekoniecznie – czas płynie tu bowiem innym rytmem, nie poddając się żadnym presjom czy zniecierpliwieniom. Ważniejsza jest tu sztuka niż pospolite ingrediencje obiadu, a stojąca przed nami stała klientka odgrywa właśnie swój zakupowy monodram, wybierając główkę kapusty z iście bergmanowskim gestem. Zajrzymy jeszcze do Hal Banacha, pod którymi można kupić podgrzybki i koźlaki sprzedawane ze starej gazety krzyczącej z pierwszej strony nagłówkiem: „Zamordował żonę z zimną krwią!” (Fakty), i na Bakalarską, gdzie mieści się azjatycka enklawa (Sztuka gotowania się). Poza tym z obiektów handlowych raczej Biedronki, Żabki, Lidle i lombardy, a nie Złote Tarasy i wysokie progi.

Dorota Masłowska trafnie zauważa, że Warszawa usilnie stara się być miastem przyszłości, ale nieustannie potyka się o swoją poturbowaną i kulawą przeszłość, że jej enklawy odświętnej nowoczesności nieustannie podmywane są przez szlam skanalizowanej codzienności.

Rozpadające się pawilony, biblioteka miejska z witryną chwalącą sto siedemdziesiąte czwarte urodziny Henryka Sienkiewicza i szczęka z biedadrożdżówkami. Jakaś babcia zawsze zepsuje dekorum, sprzedając z gazety korale, chustkę, grzałkę do herbaty, siatkę i jeden numer „Tiny” z marca’93Tamże, s. 19–20.[5].

Co ciekawe, wydaje się, że pisarka zdecydowanie bardziej kibicuje tym ostatnim szańcom broniącej się przed nacierającą zewsząd Europą postpeerelowskiej przeszłości – może tak samo jak kibicuje się słabszym, a może dlatego, że z tamtej epoki wywodzi się jej „duchologia”Terminu tego używam w nawiązaniu do interesującej książki Olgi Drendy Duchologia polska. Rzeczy i ludzie w latach transformacji (Kraków, 2016).[6].

Wystarczy wsłuchać się, z jakim podziwem Masłowska pisze o Karczmie przy ulicy Towarowej, która stojąc na styku przeciwstawnych prądów czasu, skutecznie opiera się wytwarzanemu przez nie wirowi i trwa, oferując swoje bezkompromisowe menu oparte na piwie, golonce i kiełbasie z frytkami, adresowane do „mężczyzn, którzy nie wierzą w żadne zdrowia i fitnessy” (Karczma czasu). A ile nieuzasadnionej sympatii wzbudza „bar kawowy” Piotruś na Nowym Świecie – nazywany tu szlachetnie „rezerwatem” albo „krainą zapomnienia”. W jego wnętrzu – ostatnim, co się jeszcze ostało – ożywa duch mickiewiczowskiego „kraju lat dziecinnych” i przywołuje wspomnienia dawnych pijalni alkoholu – Grażynki, Bajki, Poziomki, Azalii. Podobnie nostalgicznie w felietonie Karnawał w nie-Rio traktowana jest pewna „tragiczna kawiarnia” z niewegańskimi galaretkami, z lodami „zdecydowanie nierzemieślniczymi, nienaturalnymi” i odkręcaną klamką od toalety – „bo nie od tego jest kawiarnia, żeby sobie każdy przychodził”. Autorka już za sam ten nonkonformizm przyznaje jej „pięć gwiazdek, choć realnie zasługiwała na minus jedną gwiazdkę z powyłamywanymi nogami”D. Masłowska, Mam tak samo…, s. 22.[7]. Mimo że – jak przyznaje – nie była bywalczynią tego miejsca, nieraz widywała tu przez okno zadowolonych starszych ludzi zajadających się cukrem, a gluten popijających laktozą, dlatego wiadomość o plajcie lokalu szczerze ją zasmuciła. Ponieważ Warszawa jest miastem w stanie permanentnej przebudowy, powodów do żalu za tym, co przeminęło, zostało właśnie wyburzone lub przerobione, nie brakuje.

Od głośnego debiutu powieściowego w roku 2002 pisarstwo Doroty Masłowskiej oceniane jest przede wszystkim – a czasami wyłącznie – przez pryzmat jej języka literackiego, który dla jednych jest obiektem bałwochwalczych wręcz zachwytów, dla innych powodem zgorszeniaPolecam na ten temat chociażby ciekawą analizę eksperymentów językowych w prozie Masłowskiej autorstwa Marty Bukowieckiej (Świat jako język. Słowo mówione i groteska lingwistyczna w prozie Doroty Masłowskiej, „Pamiętnik Literacki” 2019, nr 3).[8]. Warto jednak zauważyć, że po pierwsze język ten ewoluuje, a po drugie nie jest on bytem autonomicznym i funkcjonuje zawsze w określonej strukturze formalnej. Oprócz naturalnych predylekcji autorki jego kształt wyznaczają więc takie elementy jak temat, gatunek literacki czy przeznaczenie tekstu. Choć to zawsze ta sama Masłowska, inaczej pisane są przecież jej powieści, inaczej dramaty, jeszcze inaczej felietony.

Książka Mam tak samo jak ty traktuje o mieście i jego mieszkańcach w dobie dynamicznej transformacji, jej autorka dystansuje się jednak od wszelkiej socjologicznej czy urbanistycznej naukowości, a tym bardziej od interwencyjnej publicystyki, którą można by wykorzystać do jakiegokolwiek innego celu aniżeli bezinteresowna czytelnicza frajda z lektury. Odnoszę wrażenie, że jedynym powodem twórczości Doroty Masłowskiej jest żywioł pisania, a ona sama robi po prostu to, co lubi. W tym sensie jej pisarstwo ma charakter organiczny – wynika z naturalnego upodobania do podpatrywania, podsłuchiwania i komentowania. To dystansowanie się od jakichkolwiek innych celów odbywa się właśnie na poziomie języka, który z pewnością nie jest poważny – to mieszanka ironii i drwiny w bliżej nieokreślonej proporcji, pozostającej tajemnicą szefowej kuchni. Jakkolwiek domieszka drwiny jest tu wyraźnie wyczuwalna, szyderstwo nie jest przecież głównym składnikiem dania. Przeciwnie, ironiczny styl Masłowskiej skrywa wiele prostodusznej pobłażliwości, a nawet przewrotnej sympatii dla opisywanych bohaterów/obiektów.

Autorka z serdeczną wyrozumiałością traktuje na przykład rozmaite konfekcyjne ekscesy rodaków-warszawiaków w rodzaju „czapek z włosami trolla” czy kupowanej w wielopakach „kolorowej odzieży bawełnianej z napisami”. O bywalcach Karczmy i ich cielesnych niedoskonałościach pisze jakby ze skrywaną troską. W gospodarzu tego przybytku gastronomicznego potrafi uczciwie dostrzec to, co najważniejsze:

[…] jest zawsze miły i gościnny. Jego twarz może być zamyślona i chmurna, ale gdy go o coś zagadać, natychmiast rozpromienia się w uśmiechu człowieka, który lubi ludzi. Ubrany jest on również w opinającą się na piwnych krągłościach kolorową odzież bawełnianą z napisami. Dzięki temu zachował wygląd starego brzdąca, czy też chłopca w średnim wiekuD. Masłowska, Mam tak samo…, s. 75.[9].

W klasyfikacji różnych odmian staruszków, jakich można spotkać na Banachu, również przeważają czułe zdrobnienia (dziadziusie, babinki i babule). A już z prawdziwym podziwem opisywane są warszawskie „księżne” – spotykane na ulicy albo w autobusie elegancko ubrane staruszki praktykujące swoje bezinteresowne piękno dla piękna bez stylistów i znanych marek.

To samo dotyczy również instytucji. Urząd skarbowy, ZUS czy Poczta Polska to chłopcy, którzy aż proszą się do bicia. Jednak Masłowska nie kopie leżącego. Przeciwnie, potrafi dostrzec szczelnie skrywaną pod maską arogancji i pospolitego chamstwa ludzką twarz urzędnika (ironiczny Urząd marzeń) albo przeprowadzić psychoanalityczną sesję pracownicy okienka w oddziale Poczty Polskiej (Gdy starsza kobieta udaje robota). Dzięki temu jej sny śnimy bez trwogi i potu na czole, a budzimy się z nich bez westchnienia ulgi: „Jak dobrze, że to był tylko sen”. Raczej skłonni jesteśmy powiedzieć: „Jak dobrze, że ktoś ma tak samo jak my”.

Jeśli czytelnik oczekiwałby, że w książce o mieście wypadałoby dojść jednak do jakichś konkluzji, sformułować jakieś wnioski, podsumować jakoś wyniki swoich – choćby nawet fragmentarycznych i niereprezentatywnych – obserwacji, to jej zakończenie pozbawi go złudzeń: jedynym „rezultatem przeprowadzonych poszukiwań jest brak rezultatu. Wnioskiem z badań – brak wniosków”. Ale taki jest właśnie przywilej pisarza czy felietonisty:

Pisanie pozwala kontemplować złożoność, ogrom i swoją wobec nich bezradność. Pisać to gapić się w gwiazdy, zamiast przyznawać gwiazdki od jeden do pięciu

– kończy swoją książkę Dorota MasłowskaTamże, s. 184.[10]. Jedynym zobowiązaniem pisarza wobec czytelnika jest bowiem zainteresować go swoją opowieścią, zdobyć jego uwagę, a najlepiej również sympatię. Autorka Innych ludzi chyba to potrafi.

Dorota Masłowska, Mam tak samo jak ty, Kraków: Wydawnictwo Literackie, 2023.

okładka

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Tomasz Chlewiński, Sny o Warszawie, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2024, nr 237

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...