18.04.2024

Nowy Napis Co Tydzień #250 / Żydek

na podstawie opowieści ojca

Nie mógł przestać myśleć o przepiórkach.

Gniazdo znalazł wczoraj, na skraju pola, schowane w niskiej w tym miejscu pszenicy. W środku były zaledwie trzy jajka, kwoka ich nie wysiadywała, co oznaczało, że mogła jeszcze kilka znieść. Postanowił to sprawdzić z samego rana.

Ale matka go nie puściła. Jego mali bracia marudzili, nie chcieli jeść kaszki i musiał zająć się kurami, zabrać z sieni kubeł z ziarnem zmieszanym z otrębami i zapełnić koryto w kurniku. Robił to chętnie, bardzo dumny, że jako już duży chlopak, który skończył dziesięć lat, może pomagać w gospodarce. Najbardziej rwał się do koni, ale ojciec nie pozwał mu ich oporządzać.

Nie było go teraz, poszedł na wieś po coś od stryja. Gdyby nie to, pewnie po tych kurach znalazłby mu nowe zajęcie, choćby uprzątnięcie klatek z królikami. To mogło poczekać, śpieszył się do przepiórki, wczoraj widział w zagajniku na piaszczystej ścieżce ślady lisich łap. Te rude chytruski też lubiły przepiórki. Nie chciał, aby zwierzak go uprzedził.

Wybiegł przez furtkę na drogę, okrążył ogrodzenie i poleciał ścieżką między płotami w stronę porośniętego młodymi brzozami zagajnika, za którym rozciągały się zbożowe pola.

Gniazdo znajdowało się parę kroków za dużą kępą łopianu, który wyrósł na miedzy. Tak mu się przynajmniej wydawało. Teraz, gdy dotarł już na skraj pola, nie był już tego taki pewien. Patrzył tu i tam i nie mógł wypatrzeć. Przeszukał skraj pola, ten bardziej piaszczysty, z niższą pszenicą, rozgarniał kłosy, ale gniazdo jakby wsiąkło w ziemię. A przecież je widział i nawet jajka policzył. Przyszło mu do głowy, że może lis go uprzedził, ale wtedy znalazłby ślady, resztki skorup i pióra przepiórcze, gdyby dopadł kwoki.

Nagle usłyszał chrzęst rozgarnianego zboża. W pierwszej chwili pomyślał, że to przepiórka albo ten lis, ale to było coś większego i ciemnego, kłosy zakotłowały się, jakby przez pole szedł dzik. Przestraszył się, wiedział, że z dzikiem to nie przelewki.

Cofnął się na miedzę i zbierał do ucieczki, kiedy zboże rozchyliło się i zobaczył, że to nie dzik… Mężczyzna o chudej, zarośniętej twarzy, w głęboko naciśnietej na oczy czapce i brudnej, zabłoconej kapocie klęczał na polu i kiwał na niego, aby się przybliżył. Rozglądał się przy tym na boki niespokojnie, jakby się czegoś bał. Zwrócił uwagę na jego oczy, ciemne i błyszczące, na twarzy białej jak mąka. Wyglądał na chorego.

Ostrożnie podszedł parę kroków, cały czas gotów do ucieczki.

Kryjący się w zbożu człowiek jeszcze raz rozejrzał się, przypominał płochliwą wronę.

– Chłopak, chodź – powiedział dziwnym, chrapliwym głosem, znowu na niego kiwając. – Chłopak, chlebek. Daj chlebek – pokazał na usta i poruszył nimi, jakby coś żuł. – Daj chlebek – powtórzył.

Usłyszał szelest, spomiędzy zboża wybiegła wystraszona kwoczka z nastroszonymi piórami i smyrnęła na sąsiednie pole. On jednak całkiem stracił ochotę na przepiórcze jajka, spojrzał jeszcze raz na mężczyznę, ciągle pokazującego na otwarte usta, odwrócił się na pięcie i pobiegł prosto do domu, nie oglądając się za siebie.

W kuchni prócz matki i leżących w podwójnej kołysce bliźniaków nikogo nie było, ojciec jeszcze nie wrócił. To dobrze. Chłopak czuł, że o tamtym kryjącym się w zbożu człowieku może tylko jej opowiedzieć.

– To Żydek – powiedziała, kiedy skończył mówić. – Biedny Żydek.

O Żydach wiedział, kiedyś przyjeżdżali do wsi na handel. Ale dawno już nie przyjeżdżali.

Matka zaczęła się gorączkowo kręcić po kuchni, otworzyła kredens i wyjęła bochenek. Chwyciła nóż, zrobiła na bochenku znak krzyża, przecięła go na pół i połówkę włożyła do koszyka. Wzięła też gliniany saganek i nalała do niego mleka z wiadra, pewnie z porannego udoju.

– Masz – wcisnęła mu do ręki koszyk. – Idź tam i zanieś mu. Nikomu nic nie mów, pamiętaj, nikomu ani słowa o Żydku, nawet jakby kto pytał, cicho sza – przyłożyła palec do ust, aby dobrze zrozumiał.

Złapał pałąk koszyka i pobiegł.

W zbożu za łopianami nie zauważył nikogo. Dłuższą chwilę rozglądał się po polu z falującą pszenicą, zerwał się wiatr i przyginał ciężkie kłosy do ziemi. Ojciec wczoraj mówił przy kolacji, że za kilka dni trzeba będzie zacząć żniwa. Pewnie się rozgniewa, kiedy zobaczy miejsca wygniecione przez człowieka w ciemnej kapocie.

Przystanął w miejscu, gdzie widział przepiórkę. To musiało być tu, ale wciąż nic nie widział poza paroma wiechciami połamanych i pogniecionych łodyg.

– Żydek! – krzyknął. – Ej, Żydek, gdzie jesteś?

Jasnożółta ściana pszenicy rozchyliła się i zobaczył wychudłą, bladą twarz z naciągniętą na oczy czapką. Mężczyzna kiwnął w jego kierunku i, tak jak matka, przyłożył palec do ust. Chłopiec podszedł bliżej i położył przed nim koszyk, po czym szybko odbiegł na miedzę. Mimo że Żydek nie wyglądał na groźnego, trochę się go bał.

Mężczyzna wyczołgał się ze zboża i złapał koszyk. Chłopak patrzył z szeroko otwartymi ze zdziwienia oczami, jak rwał zębami kawały chleba z danego przez matkę półbochenka, pochłaniał go, prawie nie żując, podobny do gęsi połykającej karmę, zjadł cały w kilka chwil. Potem pochwycił saganek i pił, nie odejmując naczynia od ust, widział, jak chodzi mu grdyka na chudej szyi, kącikami ust spływały strużki mleka. Pojął, że mężczyzna musiał być naprawdę bardzo głodny, tak jak on nigdy nie był.

Żydek odstawił saganek i przez chwilę siedział nieruchomo z przymkniętymi oczami, a na jego bladoszarej twarzy pojawiła się błogość. Potem wycofał się w zboże i kiwnął na chłopca, aby podszedł bliżej. Zszedł z miedzy i porwał koszyk i saganek, i chciał odwrócić się, by odbiec z powrotem na miedzę, ale mężczyzna ponownie na niego kiwnął.

– Chłopak, chlebek – powiedział i zamilkł, jakby brakło mu słów. – Chlebek, tu, tu – klepnął dłonią w ziemię przed sobą.

Chyba chciał, żeby tu jeszcze wrócił i przyniósł coś do jedzenia. Chłopak skinął głową na znak, że zrozumiał, obrócił się na pięcie i pobiegł miedzą w stronę zagajnika. Dopiero przy płocie odgradzającym obejście od pól przypomniał sobie, że miał poszukać przepiórki. Ale pewnie uciekła na dobre, Żydek ją przepłoszył.

W kuchni prócz matki i braci zastał ojca i stryja Mateusza. Mężczyźni siedzieli przy stole i jedli zupę ogórkową, jego ulubioną, poznał po zapachu. Dobrze, że zostawił koszyk z sagankiem w sieni, ale i tak nie uniknął uszczypliwego pytania od chrzestnego.

– Gdzie to nasz kawaler tak się włóczył? – zapytał, dmuchając spod wąsów na łyżkę ze zbyt gorącą zupą. – Szczęścia szukał w szerokim świecie?

Matka wymieniła z nim porozumiewawcze spojrzenie i kazała mu usiąść na zydlu koło kuchni. Zaraz też dostał głęboką miskę zupy, którą postawił obok siebie na ławie, bo podobnie jak chrzestny wolał przestygniętą.

– Szukałem gniazda przepiórki – odpowiedział stryjowi nieco zadziornym tonem. – Wczoraj znalazłem, ale były tylko trzy jajka, myślałem, że dziś będzie więcej, a może i kwoczka da się złapać…

Stryj zaśmiał się i łyknął zupy.

– No popatrz, Józek, jaki sprytny chłopak z tego mojego chrześniaka, i jajka chciał, i kurkę… i co zwojowałeś?

– Nie mogłem go dzisiaj znaleźć – odparł i sięgnął po miskę, czując na sobie uważny wzrok matki. Tak, pamiętał – ani słowa o Żydku.

Mateusz znowu się zaśmiał i spojrzał na ojca, który z ponurą miną gapił się w talerz, nawet nie sięgnął po łyżkę, jakby zupa mu nie smakowała. Sam wziął z ławy miskę z przestygniętą już ogórkową. Spróbował i zupełnie nie rozumiał, o co tacie chodziło, jak zwykle była doskonała, nikt tak dobrze nie potrafił gotować jak mama.

– Te wiadomości z Równego… to pewne? – zapytał ojciec. – W zeszłym tygodniu to było?

– A w zeszłym – potwierdził Mateusz i pojadł zupy, jemu apetyt widać dopisywał. – Tak mówił ten handlarz. Zostało ich jakieś dziesięć tysięcy, w getcie. W nocy weszli Niemcy z ukraińską policją i kazali się zbierać, wszystkim. Najpierw trzymali ich w wagonach, potem wywieźli do Kostopola do kamieniołomów i tam zrobili z nimi koniec. Cały dzień słychać było strzały.

Chłopak widział, jak krzątająca się przy kuchni matka zamarła z rondlem w ręku. Stała tyłem do izby, nie widział jej twarzy.

– Wszystkich, kobiety i dzieci też?

– A wszystkich, dla Niemca to bez różnicy, Żyd mały czy duży, chłop czy baba – powiedział stryj.

– W czerwcu w Kowlu zrobili to samo – ojciec wciąż ponuro patrzył w talerz. – Myślałem, że te mordy po tym, jak weszli i pogonili Sowietów, to się nie powtórzą. Bo zimą przestali zabijać.

– Ludzie mówią, że Niemcy mają takie postanowienie i rozkazy dostali. Że z Żydami ma być ostateczny koniec. Wszystkie getta idą do likwidacji.

Od kuchni dobiegł ostry brzęk – to matka upuściła na kuchnię żeliwny rondel.

– Jezus Maria, to nie może być prawda! – jej głos drżał, jakby miała się zaraz rozpłakać.

– A prawda, prawda… – stryj odsunął pusty już talerz. – Co zrobili w zeszłym roku w Kamieńcu Podolskim, a w tym jarze pod Kijowem?… Teraz kończą, co zaczęli. Ten handlarz słyszał od jednego Niemca, że takie jest najwyższe postanowienie. Cały kraj ma być Judenfrei, to znaczy bez Żydów.

Milczący do tej pory ojciec też odsunął od siebie talerz. Nie zjadł ani łyżki.

– Polska nigdy by na takie zbrodnie nie pozwoliła – powiedział ze wzrokiem utkwionym w deskach stołu, jakby bał się spojrzeć na brata.

Stryj Mateusz wzruszył ramionami i sięgnął do kieszeni, wyciągając kapciuch z machorką.

– Brat, Polski już tu nie ma trzeci rok – nasypał tytoniu na kawałek gazety i starannie rozgarnął. – I nie wiadomo, kiedy będzie, jeśli w ogóle. Zjedli ją Sowieci, a teraz są Niemcy. Oni rządzą, czy chcemy, czy nie. Janku, daj żaru.

Chłopak zerwał się, chwycił leżące pod kuchnią żelazne szczypce i otworzył żarnik. Złapał duży, jeszcze czerwony węgiełek i podskoczył do stryja, który przytknął nieforemnego skręta do żaru i długo się zaciągał, wypuszczając na kuchnię kłęby cuchnącego dymu.

Matka odwróciła się i stała wyprostowana pod ścianą z bladą twarzą, z zaciśniętymi ustami. Aż się wystraszył, kiedy tak na nią patrzył.

– Jak można tak zabić cały naród? – złożyła ręce, jak do modlitwy. – Jak Bóg na to pozwala?

Ojciec sięgnął do kapciucha stryja i także zaczął sobie skręcać papierosa.

– Niemcy o Boga nie dbają, nieraz to pokazali, w tym są jak Sowieci – odparł, a chłopak, nie czekając na polecenie, zaczął grzebać w żarniku za nowym węgiełkiem. – Masz rację, Mateuszu, skończą, co zaczęli. Żydzi też to wiedzą, uciekają do lasów.

Stryj w odpowiedzi wypuścił pod sufit chmurę gęstego dymu, aż w izbie zrobiło się ciemno. Dłuższy czas milczeli obaj, matka też się nie odzywała, wciąż stała pod ścianą ze złożonymi rękoma – poruszała niemo ustami i chłopak domyślił się, że się modli.

– Żydami ja bym się nie przejmował, bo ich zaraz nie będzie – odezwał się w końcu Mateusz. – Myślmy o sobie. Słyszałeś, co mówią Ukraińcy? Że po Żydach przyjdzie czas na Polaków.

Ojciec palił, strzepywał popiół na podłogę i bębnił palcami po stole.

– A słyszałem. Coś się zmienia. Maryśka była wczoraj z dzieciakami w sklepie Szewczuka i usłyszała, że jak nie będzie zamawiać po ukraińsku, to nic jej nie sprzedadzą, a ona przecież z Sandomierskiego, po ichniemu nic nie umie powiedzieć. Trzeba będzie wysyłać Janka, on dobrze gada po ukraińsku, ciągle bawi się z chłopakami Ostapa.

Chłopak uśmiechnął się pod nosem, lubił pochwały. Tak jak zabawy z Ihorem i Antonem, synami sąsiada. Dogadywali się bez trudności.

– Ale może to tylko takie tam gadanie – dodał ojciec i znowu zaciągnął się machorką. Tak obaj nadymili, że chłopak poczuł drapanie w gardle.

– Na Żydów na początku też tylko gadali – powiedział stryj i zgasił resztkę tlącego się skręta w pustym talerzu. – Dobra, brat, to chodźmy do stodoły po tę osełkę. Kupię i oddam nową.

Kiedy obaj wyszli, matka czas jakiś jeszcze stała, modląc się pod ścianą. Wiedział, że nie powienien jej przeszkadzać, choć chciał zapytać o pozwolenie na pójście na podwórko sąsiada do Antona i Ihora. Umawiali się, że spróbują zrobić procę. Dawno o tym myślał, z takiej procy to by mógł przepiórkę ustrzelić. Rosół z przepiórki – palce lizać, jak mawiał chrzestny.

Matka w końcu ruszyła się spod ściany – najpierw wyjrzała przez sień na podwórko, jakby sprawdzała, czy nie ma tam kogoś obcego, dopiero potem zaciągnęła go w kąt za kuchnią i kazała sobie opowiedzieć wszystko o Żydku i jedzeniu.

– Biedny Żydek – szepnęła, gdy już wszystko opowiedział. – Polują na niego, jak ty na te przepiórki, też biedne ptaszki… Trzeba mu jeszcze zanieść jedzenia, ale poczekamy z tym, aż Mateusz sobie pójdzie.

Musieli poczekać długo, stryj i chrzestny jakoś nie śpieszył się do domu, osełkę wziął, ale potem rozsiadł się na ławie pod stodołą i dalej gadał z ojcem, ćmiąc machorkę. W końcu, gdy prawie robił się wieczór, poszedł sobie. Ojciec oddalił się do obory zadać krowom paszy, wtedy matka zawołała chłopca i wręczyła mu koszyk. Do saganka nalała zupy i dołożyła ćwiartkę chleba, dała nawet łyżkę.

– Biegnij tam – poleciła. – On pewnie znowu głodny. I pamiętaj, nikomu ani słowa.

Wiedział, że powinien się pośpieszyć, niedługo miało się zrobić ciemno. Ale on potrafił szybko biegać. Przeleciał przez zagajnik i wypadł na pole, potem miedzą do łopianów. Tym razem miejsce znalazł od razu, poznał po wygniecionym zbożu tam, gdzie mężczyzna siedział i jadł chleb i pił mleko.

Podszedł tam, stanął przez ścianą falującego zboża i cicho zawołał:

– Żydek, gdzie jesteś? Chodź, mam chlebek i zupę!

Odpowiedziała mu cisza, chociaż wytężał słuch. Słyszał tylko szelest zboża na wietrze, pod wieczór zwykle mocniej wiało. Pszenica chwiała się i kładła pod naporem wiatru, na polu, tam, gdzie mocniej dmuchnęło, tworzyły się fale, zupełnie jak na jeziorze.

– Żydek, Żydek, gdzie jesteś? – zawołał znowu.

Odpowiedział mu szum wiatru i szelest zboża, a także gdakanie przepiórki, którą musiał obudzić podczas wysiadywania jajek. Wspiął się na palce, próbując dostrzec w pobłyskującej złotem w zachodzącym słońcu fali ruszających się kłosów czapkę i ciemną kapotę.

Ale Żydka nie było.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Jacek Inglot, Żydek, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2024, nr 250

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...