Nowy Napis Co Tydzień #254 / „brulion” i lata 90. Westchnienie i postulaty
Westchnienie – wstęp
Nie śledzę metodycznie historii kształtowania się narracji o „brulionie”. Zapewne są historycy literatury zaprzątnięci tym tematem w stopniu umożliwiającym wypowiedzi bardziej kompetentne. Co rusz natrafiam jednak na różnego rodzaju ślady wspomnień składające się na obraz tego, jak widziana jest literatura polska ostatniej dekady XX wieku. Wraz z czasowym dystansem ów obraz staje się mniej wyraźny, a zyskuje nowe perspektywy, w których może być umieszczany i analizowany. Widzę także to, jak pamięć (także ta afektywna, ona wciąż jest niezmiernie żywa) kształtuje wartościowanie owego czasu, a zwłaszcza tego, jak układają się historycznoliterackie opowieści na jego temat.
W pierwszym numerze „Toposu” z 2023 roku widzę takie (bardzo gorzkie) „westchnienie”, napisane przez Stanisława Dłuskiego:
Należę do roczników sześćdziesiątych, ale ceniłem poezję inną niż „brulionowców”, którzy obecni są w podręcznikach […], wychowałem się w innym, jakże innym, systemie wartości […]. Ten quasi-przełom 1989 roku został silnie zmitologizowany, ci odważni „barbarzyńcy”, którzy tak chcieli zmieniać literaturę, dość szybko weszli na salony, do mediów, zaczęli zarabiać niezłą kasę, stali się tą „nową elitą”, badacze „owadzich nóg” (sic!) ich też docenili, pisali uczone rozprawy, nagradzali […]
S. Dłuski, Zapiski podziemne (3), „Topos” 2023, nr 1/2, s. 221. [1].
Wiele podobnie brzmiących wypowiedzi słyszałem z ust pisarzy i krytyków – z różnych zresztą stron sceny literackiej. Spróbuję zastanowić się, co w kwestii widzenia „brulionu” czy – szerzej właśnie – obrazu polskiej poezji lat 90. może jeszcze być do zrobienia i czy jest to wykonalne.
Dlaczego „brulion”?
Pomyślałem, że napiszę ten tekst – o „brulionie” i czasie, z którym środowisko z nim związane się stopiło – z perspektywy blisko trzydziestolecia, napiszę trochę z pamięci i bardziej w duchu eseistycznym. Oczywiście pamięć warto czymś podeprzeć, ale chciałbym ją nieco uwolnić od ciężaru warsztatu, a tekst skierować ku próbie odtworzenia rzeczy mało uchwytnych (zwłaszcza w sieci przypisów). Dobrze pamiętam bowiem, mimo wspomnianych blisko trzech dekad, ów czas połowy lat 90. i towarzyszącą mu atmosferę, w którą tak znakomicie wpisali się poeci spod znaku „brulionu”. Choć upłynęło ponad ćwierć wieku, jestem krytyczny wobec dokonań tego pokolenia, któremu sekundowałem – jako młodzieniec wyobrażający sobie, że literatura jest kluczem do zagadek tyleż narodu, co bytu – najpierw z fascynacją, a następnie irytacją i rezygnacją. Niemniej trudno ostatecznie zaprzeczyć, że poezja „brulionowa” (choć to formuła mocno nieprecyzyjna) przyszła w sukurs generacji, która stała się świadkiem trudnego czasu transformacji ustrojowej w Polsce. Sukces czytelniczy, jaki osiągnęli twórcy związani z „brulionem”, nie był przecież dziełem jedynie sprawnego marketingu: swoją drogą, arkana tego marketingu (być może intuicyjnie) Tekieli i spółka pojęli w mig.
Jak moje pokolenie (ludzi urodzonych w połowie lat 70.), młodsze o ponad dekadę od generacji „brulionu”
Pierwsza połowa lat 90. była czasem trudnym. Właściwie, tak to sobie teraz odtwarzam, dość szybko minął entuzjazm dla Zachodu jako swoistego modelu życia, z którym wiązała się upragniona wolność (wolność „od”, niekoniecznie zaś wolność „do”). Pop-kultura i pop-literatura (zalew masową papką w postaci plastikowych romansideł, thrillerów, horrorów – jak to wszystko piętrzyło się w księgarniach, które jeszcze wówczas istniały na rogu każdej ulicy!) stały się trującym wyziewem zachodniej tandety, pożądanej przez pop-społeczeństwo, przeciw któremu wystąpili na przykład Świetlicki i Podsiadło. Ten pierwszy kontestował je chyba jednak ambiwalentnie i koniunkturalnie (łatwo było zostać „ikoną” młodzieńczego buntu dla tej młodzieży, która odrzucała cały fałsz popowego świata, a jednocześnie całkiem nieźle na tym wyjść), manifestując swoją odrębność, chroniczną aspołeczność i outsideryzm, a ten drugi po prostu się od tego społeczeństwa odwrócił, nastawiając się na poszukiwanie własnej ścieżki, wybierając żywot poety-trampa. Jednak obydwaj zagospodarowali przecież ogromny obszar: po pierwsze niezadowolenia młodych ludzi z demokracji bez wartości i wściekłość na korpokapitalizm, a po drugie zaspokajali pragnienie bycia autentycznym na przekór tak dotąd znienawidzonym strukturom państwowości, które i wówczas, widziane dosyć nieprzejrzyście, budziły raczej nieufność. Autentyzm – to w moim przekonaniu klucz do zrozumienia sukcesu, popularności i poczytności tej poezji. Autentyzm, który ostatecznie okazał się konglomeratem różnych wpływów: poezji nowojorskiej i obiektywizmu, jakiejś mutacji nowofalowego zaangażowania, przynajmniej w postawie pojawiającego się wówczas permanentnego sprzeciwu. Ów autentyzm to także skupienie na „tu i teraz”, to realizowanie linii poezji awangardowej, tej, która chciała znieść granicę pomiędzy wysokim i niskim, sztucznym i prawdziwym, artystycznym i naturalnym, to tendencja do obiektywistycznego pisania wprost i o rzeczach absolutnie codziennych, które ostatecznie stały się „materią” tych wierszy, wypełniły je bez pretensji bycia metaforami czegoś innego (ach, wymieniam jednym tchem rzeczy już po wielokroć opisane, więc kończę to wyliczenie, choć pewnie do powyższego rejestru należałoby dodać to i owo). Mimo tych ewidentnych wpływów, od których „nowi dzicy” – w trosce o swoją autentyczność, a jej gwaranta upatrywano przede wszystkim w niedoścignionym bożku oryginalności – często się odżegnywali, był w ich poezji jednak spory ładunek witalności i nonszalancji. Sprawiał, że wierzyło się właśnie w autentyczność, swoistość i swojskość ich poetyckiego głosu.
Fenomen poezji Jacka Podsiadły, co odnotowuje w zamknięciu swojej książki Stanisław Stabro, brał się przede wszystkim z indywidualistycznej kontestacji à la Stachura:
Czynnikiem przesądzającym o dużej popularności tej poezji w pewnym okresie, w kręgach specyficznej, młodszej publiczności literackiej, był sposób jej istnienia w przestrzeni nadawca – odbiorca. Anna Legeżyńska scharakteryzowała lirykę Podsiadły jako „pop-poezję”, adresowaną do nowej już generacji, której obce były mitologie narodowych powstań i antykomunistyczny etos. Temu celowi służyło również sięgnięcie przez Podsiadłę do […] koncepcji „życiopisania” […]
S. Stabro, Jacek Podsiadło a kontrkultura [w:] tegoż, Klasycy i nie tylko… Studia o poezji XX wieku, Kraków 2012, s. 257. [3].
Świetnie pamiętam rzecz z autopsji. Kiedy studiowałem polonistykę w Opolu (była połowa lat 90.), autor Wychwytu Grahama peregrynował po wszystkich bibliotekach i domach kultury, zawsze gromadząc nieprzebrane tłumy, a tydzień bez spotkania autorskiego Podsiadły był faktycznie rzadkością.
W gronie młodych z opolskiego pisma „Przez Czerń” utyskiwaliśmy wówczas na autokreację Jacka Podsiadły. Choć ceniliśmy autentyzm tej twórczości, mocno raziło nas nadmierne epatowanie środowiskową niechęcią jej autora, jego starannie obliczona, anarchistyczna anihilacja wartości, które wykraczały poza wąski krąg tych przezeń przyjętych i eksponowanych. Był to jednak czas, kiedy i my (młodsi od „brulionowców” o ponad dziesięciolecie) czuliśmy, że demokracja z dyktaturą wolnego rynku nie musi być najlepszym z możliwych pod słońcem systemów regulacji społecznej. Tęskniliśmy za jakąś wersją „ponowoczesnego odwrotu od cywilizacji”, upatrując w poezji Podsiadły niezbędnej, a witalnej właśnie siły do upominania się o wartości tak bardzo zagrożone przez współczesność, która nagle okazała się niezwykle drapieżna, cyniczna, bezwzględna, płytka i banalna.
I być może Stabro ma rację, pisząc w ostatnim zdaniu, że generalne
przesłanie i oddziaływanie [poezji autora Cisówki] może być […] narażone na szwank przez żywotny, bałwochwalczy stosunek w Polsce do tych kapitalistycznych wartości (to między innymi wolny rynek, „wyścig szczurów”, „świńskie media”, masowa kultura zniwelowanego, masowego społeczeństwa), które już przecież dawno, pół wieku temu, zostały zakwestionowane i przenicowane […]
Tamże. [4]
– lecz jednak odnowienie mitu Bursy, Stachury i Wojaczka (czy może właściwiej: jakaś synteza pisarstwa tej trójki wielkich „kaskaderów” polskiej literatury) w osobie i dziele (są one przecież ze sobą nierozerwalne, jak na przykład u Białoszewskiego) Jacka Podsiadły, który tworzył swój poetycki dziennik
Autentyczność, bunt wobec wywierania na niej jakiejkolwiek presji (zapotrzebowanie na bunt wygasło dopiero w końcówce lat 90., kiedy wykładnikiem sukcesu okazał się konformistyczny gest przynależności), iluzja niezależności, ochrona zawsze cennej odrębności i dumny gest poety-outsidera, który przecież ożywiany był i utrzymywany przy życiu za sprawą modernistycznych resentymentów (zapewne także millenijnego lęku), pragnienie niekonwencjonalnej duchowości, wyłamującej się spod schematów i doktryn Kościoła katolickiego, którego autorytet został zakwestionowany, na co z kolei nałożyły się fascynacje drogą New Age – tak chyba można by, wymieniając czynniki i okoliczności kontekstu społecznego, choć są one w tym krótkim rejestrze z pewnością niekompletne, podsumować przyczyny, które sprawiały, że estetyka „nieprzysiadalności” i autentyczności, o jakie zabiegali twórcy związani z „brulionem”, okazała się dominująca.
Przypomnijmy zarzuty, jakie pod adresem literackiego marketingu („brulion” stawał się jakby metonimią instytucji zwanej literaturą i funkcjonowania jej mechanizmów) formułował, bodaj najbardziej żywiołowo i z właściwą sobie swadą, Julian Kornhauser, podsumowując literackie rankingi AD 1994:
Wszystko przypominało zawody sportowe – pisze krytyk, zjadliwie komentując autopromocyjne zabiegi środowiska młodych – na mecie czekało podium z wypisanymi miejscami dla zwycięzców. Kim są zwycięzcy tego dziwnego rankingu? Najbardziej utalentowani, a może najpoczytniejsi? Nie sądzę, aby w grę wchodziły te kategorie, wszak trudno przypuścić, że dziennikarze przeczytali całą bieżącą produkcję literacką. […] Z ciekawością przeglądałem listy wydarzeń literackich 1994 roku. Wcale się nie zdziwiłem, że znalazły się na nich wyłącznie książki modnych i nagłaśnianych autorów. Czego się mogłem spodziewać po układaczach tych list? Obiektywizmu znajomości rzeczy? Nikomu do głowy nie przyszło wymienienie choćby jednego starszego pisarza i nie z pierwszej strony gazet. […] Czy ktoś wymienił Jednię Kazimierza Brakonieckiego, wydaną w olsztyńskiej „Borussii”, przejmujący pamiętnik poetycki? Czy ktoś zająknął się na temat fascynującego debiutu poetyckiego Śniardwy Zbigniewa Chojnowskiego z Olsztyna? Mógłbym tak wyliczać w nieskończoność. Zamiast tego oczywiście wskazywano na książki bardzo przeciętne, ale za to „głośnych” autorów. […] Obraz młodej literatury został wykreowany, a tym samym zafałszowany przez dziennikarzy, zresztą najczęściej z tego samego pokolenia
J. Kornhauser, Postscriptum. Notatnik krytyczny, Kraków 1999, s. 95–96. [6].
Z tematu i poetyki „nieprzysiadalności” zrobił się po prostu marketingowo chwytliwy towar, uważa Kornhauser, przecząc swojemu pierwotnemu mniemaniu, wedle którego widział w „brulionowej” poetyce odmowy gest niezgody na petryfikację i stereotypizację literackich konwencji, a przede wszystkim donośny głos („wrzask”) w obronie własnej pojedynczności
Stworzono poezję szybkiej obsługi (jeden z autorów wydał właśnie szesnasty tomik wierszy), założono serie i biblioteki. Powstał cały potężny biznes pod nazwą „młoda literatura”. […] Coś zaczęło mnie niepokoić. Przede wszystkim to, w jaki sposób nagłaśniano nowe zjawiska i nazwiska. Wszędzie ich było pełno: w telewizji, […] w wysokonakładowych dziennikach, w radiu […]. Jak biznes, to biznes: całą sprawę przejęli dziennikarze […]. Dzięki ich zapobiegliwości z dnia na dzień wykreowano gwiazdy literackie
Tamże, s. 95. [8].
Opór Kornhausera wobec zjawiska „mediatyzacji literatury”, które stało się faktem już w pierwszej połowie ostatniej dekady XX wieku, ma oczywiście charakter sprzeciwu wyrastającego z aksjologicznie motywowanej niezgody na komercjalizację i bezideowość twórczości uprawianej przez poetów spod znaku „brulionu” (to zresztą aspekt tematu już dość dobrze opisanego w historii polskiej krytyki literackiej XX wieku
Gdyby nie było jednak „brulionu” – myślę sobie, widząc to zapewne sprawiedliwiej po latach – być może wymyśliliby go w zaciszu (albo inaczej: „głośniku”) swoich pracowni na spółkę Podsiadło, Świetlicki, Foks, Sendecki, Baran, Jaworski. Nawet gdyby go nie wymyślili, to zostałby utworzony – jako zwornik dla kontradykcji wyżej wymienionych twórców – przez krytyków, wśród których panował przecież taki, a nie inny „apetyt na przemianę”, taką, a nie inną, bo taki okazał się czas, którego doświadczyło pokolenie czytelników przeglądających się w tym pisarstwie i przyjmujących języki „nowych dzikich”. Języki wsparte na imperatywie podsłuchiwania codzienności, który podsunął „brulionowcom” Piotr Sommer, tłumacząc poetów ze szkoły nowojorskiej.
Że w tym wszystkim niezbędną rolę promocyjną odegrał drapieżny, „wyczuwający pismo nosem” „brulion”? Że to za jego sprawką ci – a nie inni – poeci stali się głosem pokolenia, a ich wiersze stały się częścią kanonu literatury pierwszych lat po transformacji? Być może. Ale nie sposób zaprzeczyć, że twórcy spod znaku „brulionu” po prostu wyrazili swój czas – nastroje młodego pokolenia, które chciało „całej tej «nieprzysiadalności»”, bo była wentylem bezpieczeństwa przed zakusami – notabene zawsze barbarzyńskiego – przymusu uczestnictwa, azylem przed dyktatem tak zwanego wolnego rynku, ostoją autentyczności. Jakkolwiek tego wszystkiego doświadczyć można także (choć śmiem twierdzić, że chyba nie w takim samym stopniu) w twórczości pisarzy z innych środowisk, to jednak „brulionowcy” byli pierwsi, byli skuteczni, znaleźli język, którym porozumieli się z młodą publicznością – trudno na to wszystko się obrazić, nawet gdyby chciało się zdyskontować ich monopol, a taka intencja przyświeca mi przy pisaniu tych westchnień.
Jakie historie poezji lat 90. można (było) jeszcze (na)pisać?
Jeszcze paręnaście lat temu myślałem, że warto by było się ośmielić i napisać alternatywną historię literatury polskiej końca XX wieku. Może nadal mam nadzieję, że będą powstawać odmienne narracje o literaturze potransformacyjnej (mam nadzieję, bo wiem, że ja jej już nie napiszę). I że napór poetów lansowanych (nie lubię tego słowa, nie chcę nim szafować, ale samo ciśnie się na usta) nie pochłonie tych mniej dostrzeganych, związanych z wydawnictwami z tak zwanych peryferii. Po prostu chciałbym, żeby historycy w większym stopniu zauważali poetów z kręgu oddziaływania choćby rzeszowskiej „Frazy”, „Nowej Okolicy Poetów” czy trójmiejskiego „Toposu”. Nie widzę osobiście powodu, aby wyżej cenić pisarstwo – dajmy na to właśnie – Jacka Podsiadły oraz Marcina Świetlickiego od, na przykład, Zbigniewa Chojnowskiego czy Stanisława Dłuskiego. Oni także wpisali się w pejzaż poezji lat 90., lecz pewnie długo będą musieli czekać na opowieść, której autorzy upomną się o inny schemat narracyjny.
Nie chciałbym, aby tylko określone, ukształtowane już przecież, zakonserwowane, spetryfikowane zapotrzebowanie na „brulionowy” model literatury sprawiło, że do świadomości przyszłych historyków przebiją się wyłącznie te nazwiska, z którymi związana była w swoim czasie zmasowana krytycznoliteracka akcja promocyjna. Może to jedynie pobożne życzenie i wyjdzie z tego lament oraz kolejna przyczyna smutku myśli. Wszak czas już się dokonał i społecznym potrzebom na określoną opowieść – wyrastającą przecież z rzeczy bardziej od narracyjnego popędu elementarnych: pragnień, marzeń, emocji – „brulion” podpowiedział formę (jakkolwiek zarzekał się, że jej nie uznaje – w imię naturalnej bezforemności) i język (nieodmiennie autentyczny, bo zbuntowany wobec wszelkiej konwencji, niczym nieskażony, samoswój), w co uwierzyła bardzo duża część publiczności i krytyków tego pokolenia (w każdym razie – co w tym kontekście najistotniejsze – słyszalna, obecna, głośna). Tak więc te potrzeby zdeterminowały wersję historycznoliterackich zdarzeń.
Trzeba sobie także powiedzieć, że odpowiedzialność za „brulionowy” monopol narracyjny ponoszą same środowiska krytyków. Liczne dyskusje dotyczące stanu i powinności krytyki literackiej w nowej rzeczywistości po transformacji były, owszem, zasadnicze i głębokie, miały jednak tę wadę, że nie doprowadziły do wyrazistego czy choćby jakiegokolwiek (przykładowo: pluralistycznego) konsensusu (zwłaszcza ze względu na silnie nakładający się na ów dyskurs kontekst myśli dekonstrukcjonistycznej i rozważania o postmodernistyczności). Nie wykształciły także jednoznacznych ról, które krytyk miałby pełnić, i miejsc, w których owe funkcje mogłyby się objawiać. Rzecz jasna wiąże się to z pewnego rodzaju uproszczeniem, niemniej wydaje się, że z ramion krytyków zdjęty został obowiązek porządkowania i budowania możliwie pełnej panoramy poezji pokolenia. Upowszechnił się model syntezy fragmentarycznej, roszczącej sobie pretensje do wyłączności i fingującej jedynie ujęcia holistyczne, syntezy uprawianej pod dyktando błyskawicznych i łatwych podsumowań oraz budowanej w oparciu o potrzebę kategoryzacji i hierarchii. Pisał o tym po latach Julian Kornhauser w ważnym eseju Po festiwalu złudzeń, zamieszczonym w (raczej przemilczanej) książce Poezja i codzienność. W tym właśnie szkicu – jednym z ostatnich, pisanych z dużą emfazą – autor Międzyepoki z przekąsem zauważa, że środowiskowe działania mitotwórcze krytyków towarzyszących młodej poezji zorientowane były przede wszystkim na „własny, pokoleniowy odbiór, zamieniający literaturę w młodzieżową spartakiadę czy konkurs piękności”
Owszem, trzeba pamiętać o wskazaniu Miłosza, że „ani to takie było jak się raz wydało / ani takie jak się teraz układa w opowieść”. Mamy jednak skłonność do przyjmowania pewnych narracji, umiejętnie łączących świadectwa tworzone na bieżąco oraz porządkujących zdarzenia i fakty, a także do odczuwania dystansu narracyjnego, wzbogaconego ex post o określone konteksty. Zgadzamy się także z faktem, że niektóre z tych narracji są bardziej przekonujące, inne zaś dobrane jednostronnie, wybiórczo, fragmentarycznie czy wręcz tendencyjnie. Historia poezji polskiej dziewiątej dekady ubiegłego wieku opowiedziana została przez pryzmat dominującej obecności „brulionowców”, to fakt bezsporny. Dlaczego tak się stało? To dość oczywiste: jedynymi świadectwami krytycznymi, które funkcjonowały w obiegu, były te pisane przez krytyków towarzyszących (na przykład Rafała Grupińskiego, Izoldę Kiec, Karola Maliszewskiego) środowisku związanemu z „brulionem”. Głos Kornhausera upominający się o budowanie na bieżąco opowieści o poetach, którzy znaleźli się na antypodach tego, co Kinga Dunin trafnie nazwała kiedyś „DDM” („dominującym dyskursem medialnym”), na przykład o twórcach „ze szkoły Karaska”, pozostał jedynie pobożnym życzeniem. Nie znaczy to jednak, że nie mamy świadectw, które pozwoliłyby na zbudowanie alternatywnej historii. Może nawet nie alternatywnej: przecież dzisiaj „brulionu” nie da się wykluczyć czy zdewaluować. Jakkolwiek – być może – nie była to poezja o niekwestionowanym statusie estetycznym, to jednak chwytanie „prawdy czasu” udało się poetom „brulionowym”, co tu kryć, znakomicie. Dlatego mam na myśli historię po prostu szerzej zakrojoną. Pisma literackie lat 90. wprawdzie zszarzały i pożółkły, ale nadal można je czytać i wyławiać z nich „miejsca wspólne” dykcji, wartości, estetyk i poetyk.
Cieszy mnie na przykład inicjatywa Uniwersytetu w Białymstoku, gdzie przed paroma laty, dzięki inicjatywie niestrudzonego Jarosława Ławskiego, odbyła się konferencja poświęcona środowisku „Toposu”: w jej efekcie ukazał się opasły tom
Jak Polska długa i szeroka w każdym większym mieście powstawały przecież pisma skupiające pisarzy spod znaków wielu literackich konstelacji. Wypisuję z pamięci tylko te, które pojawiły się na fali wolnościowego entuzjazmu w pierwszej połowie lat 90.: „Kresy”, „Fraza”, „Nowa Okolica Poetów”, „Dekada Literacka” „FA-art”, „Opcje”, „Śląsk”, „Strony”, „Pro Arte”, „Pogranicza”, „Topos”, „Tytuł”, „Borussia”, „Kartki”. Zatoczyłem geograficzne koło, poczynając od południowego wschodu, celowo omijając centrum, ponieważ lata 90. XX wieku były czasem „zaniku centrali”. Ileż tytułów, ileż nazwisk, ileż idei, które wciąż domagają się powtórnej lektury, uwagi, przemyślenia! Kto żyw, kto ma historycznoliterackie talenty – do opowiadania, do sporu, do wiązania materii wiersza z egzystencją, niechaj tworzy oboczne narracje, uzupełniające gruby supeł „brulionowej” historii. Z pewnością na niej nie kończy się mozaikowy obraz barwnej i różnorodnej poezji polskiej końcówki XX wieku: płótno przygotowane pod panoramę wypełnione jest jedynie, mam takie poczucie, w niewielkim stopniu.
Przypisy
- S. Dłuski, Zapiski podziemne (3), „Topos” 2023, nr 1/2, s. 221.
- Myślę, że bez większej kontrowersji statystycznej można by powiedzieć, że poeci spod tego znaku przychodzili na świat w pierwszej połowie lat 60., wyłączywszy cudowne dzieci, polskich Rimbaudów, które rodzą się pod każdą szerokością geograficzną, lecz w gruncie rzeczy stanowią rzadkie zjawiska.
- S. Stabro, Jacek Podsiadło a kontrkultura [w:] tegoż, Klasycy i nie tylko… Studia o poezji XX wieku, Kraków 2012, s. 257.
- Tamże.
- Przez jedną dekadę autor Wychwytu Grahama napisał tyle wierszy, że trzeba je było zmieścić w dwóch tomach już w końcówce lat 90., i po nieledwie piętnastu latach od debiutu doczekał się swoich „dzieł zebranych”, które zresztą rozeszły się jak świeże bułeczki.
- J. Kornhauser, Postscriptum. Notatnik krytyczny, Kraków 1999, s. 95–96.
- Kredyt zaufania, którym Kornhauser obdarza młodych podówczas poetów wynikał stąd, że poetyka codzienności istotnie stanowi niewątpliwą predylekcję autora Zjadaczy kartofli i jest swoistym pomostem wiążącym dykcję nowofalową oraz „brulionowe” otwarcie na wszystkie (bez wyjątku!) języki. Kornhauser docenia tyleż estetyczny, co socjologiczny wymiar performatywnych i transgresywnych aktów i gestów poetyckich, które celowały głównie w istniejące w latach 80. konwencje wyrażania i rozumienia poezji, akceptuje zasadniczo zarówno zniesienie granicy pomiędzy tym, co poezją (jeszcze) jest, a tym, co nią nie jest, jak i przenicowanie wszelkich zasad decorum i aptum, a także uczynienie z wiersza narzędzia walki o prawo do autentyczności i suwerenności artysty (i szerzej – jednostki). Pisałem o tym szerzej w tekście Epizod z barbarzyńcami w tle. Juliana Kornhausera krytyka pewnej formacji [w:] A. Gleń, Krytyka i metafizyka. Studia i szkice o najnowszych zjawiskach i tekstach literackich, Sopot 2017.
- Tamże, s. 95.
- Zob. na przykład. J. Fazan, Jak pisać o poezji w epoce destabilizacji [w:] Dyskursy krytyczne u progu XXI wieku. Między rynkiem a uniwersytetem, red. D. Kozicka, T. Cieślak-Sokołowski, Kraków 2007, s. 209; W. Ligęza, „Nic, najwyżej piękno”. Pytania o estetyzm w krytyce po roku 1989 [w:] Dyskursy krytyczne u progu XXI wieku…, s. 360–361.
- J. Kornhauser, Poezja i codzienność, Kraków 2003, s. 67.
- „TOPOS”: Pismo literackie, Idee, Środowisko. Studia, red. i wstęp J. Ławski, Kraków 2021.