Nowy Napis Co Tydzień #255 / Szelest papieru. Kilka uwag o „brulionowcach”
Trzy dekady w perspektywie historii literatury to i dużo i zarazem mało. Przez trzydzieści lat niektórzy spośród dawnych debiutantów zdążyli stać się poważanymi, wydawanymi, czytanymi i dyskutowanymi pisarzami z edycją „wierszy zebranych” na półce, inni z kolei przepadli, porzucili literaturę, zamilkli i zajęli się zupełnie czymś nowym. Papier pożółkł, wyblakły obwoluty, a zarazem w oczach świadków to wszystko działo się „tak niedawno”, jakby wczoraj. Ale – jak uczy stare łacińskie powiedzenie: temporamutantur et nos mutamur in illis. Nie ma na to rady. Oceny „po latach” nie są proste i łatwe. I to nie tylko dlatego, że z czasem zaciera się wyrazistość faktów, że wokół nich rozwija się legenda literacka i że wyciszają się emocje towarzyszące dawnym wydarzeniom. Wiele ocen zmienia się po prostu pod wpływem nowych okoliczności, kontekstów i relacji. Pojawiają się nowe wyzwania i perspektywy. Literatura zderza się nieustannie z życiem, wkracza w nie, ulega wpływom i deformacjom, które potem, w wielu krytycznoliterackich uwagach, przedstawiane zostają jako „wartości obiektywne” filtrujące znaczenia i sensy ukazywane w tekstach. To zjawiska wielowątkowe, niemniej zawsze można odszukać jakiś punkt wyjścia, odkopać źródło i zastanowić się – po latach – nad przyczynami i konsekwencjami wydarzeń w historii literatury. Tak jest również w przypadku zjawiska, jakim było pojawienie się na przełomie lat 80. i 90. tak zwanego pokolenia „brulionu”. Oto bowiem właśnie wtedy, w samym końcu 1989 roku pojawiła się i stała zauważalna na tle różnych poetyk i nurtów manifestacja literacka autorów urodzonych około roku 1960. Za punkt startowy można uznać 9 numer „brulionu”
Numer 9 „bruLionu” przynosił – pisali po kilku latach Jarosław Klejnocki i Jerzy Sosnowski – wszelako blok tekstów uznanych za pornograficzne (między innymi Bataille’a – to ten „francuski szaleniec”, Geneta, Sade’a), ale też artykuł Janusza Korwin-Mikkego, rozmowę z Antonim Macierewiczem czy szkic Piotra Bratkowskiego o muzyce punk. To już był „bruLion”, jaki przebojem wedrze się do literatury, uzyskując status najciekawszego pisma czasów przełomu i jaki będziemy czytać przez najbliższe lata
J. Klejnocki, J. Sosnowski, Chwilowe zawieszenie broni. O twórczości tzw. pokolenia „bruLionu” (1986–1996), Warszawa 1996, s. 7. [2].
Magazyn zaczęto kojarzyć z grupą młodych, niewątpliwie utalentowanych autorów dwudziestolatków, którzy jasno określali swój krytyczny stosunek nie tylko do ówczesnej rzeczywistości, ale także do poprzedników, do tradycji literackiej, do modelu literatury moralno-patriotycznej, naznaczającej lata 80., do patosu, do języka wzniosłego i etycznie nacechowanego. Ale nie była to przecież żadna grupa – jak kiedyś bywało – określająca się programami czy manifestami, formalnie zjednoczona i skonsolidowana. Lista nazwisk debiutantów i ówczesnych autorów „brulionowych” okazała się dosyć długa, ale luźna, zmienna i otwarta. Była to grupa indywidualności, autorów skoncentrowanych na sobie i swoich pomysłach, połączonych na pewno podobnym rozumieniem świata, głoszeniem podobnych nonkonformistycznych haseł i traktujących sztukę pisarską jako dającą się dowolnie zastosować metodę wyrażania chwilowych odczuć i skojarzeń. W próbach opisu dokonań formacji „brulionowej” pojawiał się nawet termin kontrkultura. Brzmiało to poważnie. Ale z dzisiejszej perspektywy ów „bunt” wobec oficjalnej kultury wyartykułowany na łamach „brulionu” należałoby chyba jednak odnotować w łagodniejszych rejestrach. Autorzy Chwilowego zawieszeniabroni mają świadomość paradoksalności stosowania tego określenia wobec dokonań „brulionowców”. Słusznie podkreślają, że brakowało im poczucia grupowej spójności. Tak naprawdę nie łączyło ich wiele
Wstrzeliłem się w czas. Oni potrzebowali czegoś nowego. Wstrzeliłem się zupełnie naturalnie, to nie było zaplanowane, że teraz przyszła wolność i będę pisał inaczej. Zawsze tak pisałem. W Zimnych krajach były wiersze sprzed nastania wolności, ale idealnie tę wolność wyrażały. Moje wiersze długo leżały w szufladzie, ale gdy przyszedł czas, żeby pokazać je światu, trafiły w struny, których właśnie chciano słuchać
M. Świetlicki, Nieprzysiadalność. Autobiografia, rozmawia R. Księżyk, Kraków 2017, s. 124. [4].
Chodziło o „strzał” w odpowiedniej chwili. Przy czym „brulion” został platformą dwudziestolatków trochę z przypadku. Pomysł Roberta Tekielego na pismo wyraziste, znaczące i ważne, konkretyzujące się treściowo i stylistycznie z numeru na numer, okazał się trafny i ostatecznie dał się ponieść falom przemian politycznych. W końcu lat 80. wydawało się, że ponury cień stanu wojennego, agonii komunistycznej władzy i zatruwającej wszystko beznadziejności bezpowrotnie odchodzi w przeszłość. Ale owa przełomowa i historyczna chwila oznaczała także kryzys duchowego i wewnętrznego napięcia, które towarzyszyło w czasach Peerelu wszystkim niepokornym antykomunistom. Spełniało się to, co było wyczekiwane i przepowiadane od mniej więcej 1944 roku, od czasu wkroczenia do Polski armii sowieckiej, która z wolnego kiedyś państwa uczyniła nieoficjalną republikę podporządkowaną Moskwie. Wydawało się, że koło historii obróciło się o sto osiemdziesiąt stopni i kategoria wolności – politycznej, społecznej, indywidualnej i kulturowej – została realnie przesunięta ze sfery teoretycznej do społecznej praxis. Nikt jednak w tym momencie nie umiał w pełni uchwycić i zdefiniować tego procesu. Rzeczywistość w znaczeniu etycznym i politycznym wciąż jeszcze mieściła się w czarno-białym schemacie podziału na „my i oni”. Powoli jednak zawodziły hipotezy, marzenia nie spełniały się tak, jak to sobie wyobrażano, sprawa tradycji, źródeł i fundamentów, na których trzeba się będzie teraz opierać, okazywała się także kontrowersyjna. To tylko przecież nieliczne oznaki kryzysu. Zewnętrznym jego sygnałem była na pewno wielogłosowość często nakierowana niestety nie na poszukiwanie prawdy, ale na zaznaczenie swojej prawdy. Pluralizm nie oznaczał wówczas dialogu, ale wielosłowie. Tak oto w sposób całkowicie niezależny, nieprzewidywalny i autonomiczny ujawniała się odpowiedź na pytanie, które postawił znacznie wcześniej Adam Zagajewski w swoim słynnym eseju zatytułowanym Wysoki mur (1984):
Co by się stało – pytał Zagajewski – gdyby pewnego dnia – pewnego pięknego dnia – Polska odzyskała swobodę życia politycznego? Czy utrzymałoby się to wspaniałe napięcie duchowe, cechujące z pewnością nie cały naród, ale w każdym razie jego całkiem liczną i całkiem demokratyczną elitę? Czy opustoszałyby kościoły? Czy poezja stałaby się – tak jak się to dzieje w krajach szczęśliwych – pokarmem znudzonej garstki znawców, a kino jedną z gałęzi skomercjalizowanej rozrywki? Czy to, co udało się w polskiej sytuacji ocalić, uchronić przed powodzią, przed zniszczeniem, a nawet wznieść powyżej zagrożenia, jak wysoki i piękny mur, czy to, co powstało jako odpowiedź na niebezpieczne wyzwanie totalitaryzmu, przestałoby istnieć w tym samym dniu, w którym zniknęłoby samo to wyzwanie?
A. Zagajewski, Wysoki mur, [w:] tegoż, Solidarność i samotność, Paryż 1986, s. 27. [5]
Przywołałem to złożone i wielostopniowe pytanie dla jego znaczącej przenikliwości. Odpowiedź na nie – również złożona i wielostopniowa – została udzielona bardzo klarownie po kilku zaledwie latach właśnie przez „brulionowców”. Znaleźli się oni w sytuacji, a właściwie to sytuacja ich zastała w chwili, w której nie można było decyzji – wszelkich, także literackich – odkładać na później. Tego momentu nie można było przeczekać, przemyśleć, ważąc wszystkie racje i argumenty. Decyzje wypływały z intuicji, a ta podpowiadała rozwiązania ostre, jedyne, a nawet radykalne. W tej perspektywie następuje przebudowanie dotychczasowego systemu wartości, którymi żywiła się poezja wcześniejsza, ta z lat 70. i 80., której patronował – to oczywiście symboliczne uproszczenie – Pan Cogito. Teraz następuje swoiste przebudzenie w układzie innych współrzędnych, w innym miejscu i czasie:
Obudziłem się po sześciu godzinach twardego snu przerywając w połowie pogrzebową mowę nocy. Śniły mi się dzieci i obudziłem się w stanie bardzo podobnym do stanu, w jakim napisałem kiedyś wiersz „Zbyt pijany, by pożegnać Elizę”. Obudziłem się i podlałem litrem soku pomarańczowego rozrośniętą we mnie suchą, pustynną roślinę kaca. Nareszcie sam
J. Podsiadło, Jakby nas nie było, [w:] tegoż, Być może należało mówić. 1984–2012, wyb., red. i posł. P. Śliwiński, Wrocław 2014, s. 79. [6].
Tak zaczyna się wiersz Jacka Podsiadły zatytułowany Jakby nas nie było, napisany w 1989 roku. Wiersz, który jest głosem zwielokrotnionym, bo wypowiada to, co dwudziestokilkuletni wówczas Podsiadło oraz jego rówieśnicy czują i jak siebie widzą w świecie. A każdy z nich widzi przede wszystkim siebie samego. Tytułowa liczba mnoga, odpowiadająca jakiejś niesprecyzowanej dokładnie i nieokreślonej mnogości, stanowi tylko maskę gramatyczną i nie odsyła czytelników do żadnej wyodrębnionej zbiorowości. Nie ma tutaj nic poza własnym – „moim” – doświadczeniem. Podobieństwa przeżyć są nieistotne, nie łączą i nie tworzą głębszej wspólnoty. Liczy się tylko to, co można objąć własnym spojrzeniem, poczuć dotykiem, odebrać słuchem. To jest odbiór świata powierzchniowego i osobistego.
Nie są ważne idee – pisał Marian Stala w szkicu o Polkowskim, Świetlickim, Macheju i Tekielim – ani wspólnoty, nieistotna jest polityka, etyka, metafizyka. Naprawdę jest tylko własny, odrębny, osobny świat
M. Stala, Polkowski, Świetlicki, Machej, Tekieli…, „Teksty Drugie”, nr 1, 1990, s. 57. [7].
Własny świat dawał poczucie oddechu swobody, pozwalał wyłamać się z powinności, zależności i konieczności stawania w jednym szeregu, mówienia jednym głosem. Tak przedstawiony świat zamykał się w granicach własnego pokoju, był obserwowany i opisywany z perspektywy łóżka. Bohater – często w pozycji leżącej – rezygnował z ról aktywnych, wymagających energii i poświęcenia.
„Nareszcie sam”, powiada Podsiadło, nie trzeba się z nikim dzielić obecnością, można zapomnieć o budowaniu relacji, o odpowiedzialności. Samotność nie jest już – jak wcześniej – pustką metafizyczną i źródłem smutku, ale stanem wręcz pożądanym i oczekiwanym. W pokoleniu „brulionowców” dokonało się więc mocno akcentowane przeorientowanie pojęć, a nawet ich pomieszanie i dostosowanie do indywidualnych potrzeb. Indywidualny okazał się także rytm ich wierszy, który teraz stał się rytmem nieprzewidywalnym, indywidualnym. Na pewno nie było wspólnej miary rytmicznej, organizującej całość poezji ówczesnych debiutantów. Zdecydowanie ich miary rozpadały się, kroki były nierówne, nie prowadziły do jednego celu, były zawieszone w próżni. Nikt nie dążył do harmonii całości. Niektórzy tylko, jak Krzysztof Koehler, próbowali szukać jakiegoś mocniejszego punktu podparcia, ale i jemu ten trop się mylił i wymykał:
Lecz nie ocalę. W ślad stopy twej greckiej
Żałośnie wkładam, wątłe swoje nogi,
Tak jakbym stawał na odciskach wiecznych
Zbiegłemu bogu
K. Koehler, ***Nic nie uchroni przed niebytem, [w:] tegoż, Obce ciało. Wiersze z lat 1989–2019, posł. I. Staroń, Warszawa 2019, s. 9. [8].
Ślady, stare koleiny i tradycyjne skrzyżowania kulturowych szlaków okazywały się błędnikami. Tak przedstawiona budowla kultury daleka była od klasycznej zachęty do stawania na ramionach dawnych olbrzymów. To nowe pokolenie nie miało sił, jego „wątłe nogi” nie prowadziły do jasnego celu. Głębia przeszłości stawała się obca i niedostępna. Wszystko się myliło, mieszało i plątało jak w wierszu Świątynia (1989), który jest utworem o Mickiewiczu, ale nie o tym poetycko spełnionym, wielkim, czczonym i czytanym, ale o tym, który gubi się między „INACZEJ” i wpada w otchłań, gdzie tylko „NIE” i „NIC”
Paradoksalne zestawienie, wiążące w całość koncept, na którym Koehler zbudował wiersz, prezentowało nie tylko chwilowe postawy dalekie od tradycji wspinania się na barki znakomitych poprzedników, ale odkrywało także nowy – wówczas – trop lekturowy, akcentujący umowność znaczenia całej kultury. Koehler zauważa i podkreśla rolę przypadków, odprysków chwili i fragmentów, które złożone w całość mogą zaledwie łudzić sensem, ale dają się łatwo podważyć i zniszczyć. Tak została zburzona świątynia poezji, a poeta stawał się wygnańcem błąkającym się po bezdrożach obojętnego na słowo świata.
Stosunek do tradycji, dawnej i najbliższej, stanowił dla „brulionowców” miarę niezależności. Odrzucenie postaw wykreowanych przez poprzedników miało być całkowite i bezkompromisowe. Poezja wyzwolona z powinności wobec idei stawała się w tej perspektywie nowym, tworzonym od podstaw horyzontem. Takie przesłanie znalazło się w słynnym i wielokrotnie przywoływanym wierszu Marcina Świetlickiego Dla Jana Polkowskiego (1988). Wiersz był wyjątkowym przykładem samospełniającej się przepowiedni. Jego początek brzmi następująco:
Trzeba zatrzasnąć drzwiczki z tektury i otworzyć okno,
Otworzyć okno i przewietrzyć pokój.
Zawsze się udawało, ale teraz się nie
udaje. Jedyny przypadek,
kiedy po wierszach
pozostaje smród
M. Świetlicki, Dla Jana Polkowskiego, [w:] tegoż, Wiersze, Kraków 2011, s. 62. [10].
Nowy horyzont oznaczał bowiem pułapkę, w której – niczym w czarnej kosmicznej dziurze – miały znikać wszystkie słowa oderwane od głębszych znaczeń. Polemiczna energia, skoncentrowana w tytule wiersza, służyła wyraźnemu pogłębianiu granic między formacjami nie tylko poetyckimi, ale przede wszystkim ideowymi. Świetlicki i Polkowski stają się w tym kontekście reprezentantami dwóch nieprzystających do siebie poetycko i aksjologicznie światów. Sztuka poetycka miała być, jak wskazywał Świetlicki, nowym aktem twórczym, powołującym zupełnie nową – inną od dotychczasowej – rzeczywistość. Kategoryczny ton tej wskazówki w pełni odpowiadał podejściu młodych poetów do tradycji. „Przewietrzyć” świat, odrzucić iluzje, oczyścić pole widzenia – takie były warunki stawiane przez „brulionowców”. Wiersz Świetlickiego stał się najmocniej wyartykułowanym przykładem oznaczania swojej pozycji przez debiutantów przełomu lat 80. i 90. Codzienne zdarzenia, ból zęba, uliczne wypadki miały zastąpić przywoływanie tematów wspólnych, ideowych, zbiorowych, tworzących opowieść o dziejach narodu, państwa, o historii i historiozofii. Zresztą nie tylko o tę – ideową – perspektywę chodziło. Atak był wymierzony także – a może przede wszystkim – w utrwaloną strukturę życia literackiego. W tym kontekście nakaz „przewietrzenia” wszystkiego oznaczał rozsadzenie skorupy instytucjonalno-towarzyskiej, cementującej życie artystyczne. Świetlicki w przywołanej już wcześniej Autobiografii mówił:
To się brało, proszę pana, stąd, że wcześniej młodzi poeci byli łykani przez jakąś wielką bestię. Opowiadałem, że przyszedł poeta Rozenfeld i zapisywał do Koła Młodych. Starsi koledzy chcieli sprawować opiekę nad młodymi, coś jakby starszy towarzysz z partii wprowadzał młodego. Chcieli kształtować młodych na własny wzór, mieć organizacje i działaczy. Gdy przyszła wolność, to wszystko padło. Trzeba było samemu się przebijać
M. Świetlicki, Nieprzysiadalność…, s. 148. [11].
Stara struktura była nie tylko niefunkcjonalna i skorumpowana, ale również pozbawiona rzeczywistej siły, oznaczała powielanie tandetnych wzorców, które przypominały „drzwiczki z tektury”. Siła prawdy kryła się za „oknem”. I to ono, „szeroko otwarte” w sensie dosłownym i metaforycznym, wyznaczało linię horyzontu świata młodych poetów. Ale nie było to – raz jeszcze warto powtórzyć – okno wspólne. Mimo że „brulionowców” łączyło wiele podobnych cech i pomimo że używali podobnego języka, dzieliło ich prawie wszystko. Stawali się poetami – czy szerzej: pisarzami – czasów niejasnych, mglistych, wydobywających się dopiero z aksjologicznej pustki. Nie chcieli podlegać żadnej konieczności, buntowali się przeciwko „poezji niewolników”, która „żywi się ideą”. Zajmowali się pożywieniem konkretnym, zwyczajnym i realnie wymiernym. Byli głodni – można powiedzieć paradoksalnie – samych siebie. Ten głód doskonale oddawał ówczesny, na przełomie lat 80. i 90. rozbudzony w Polsce głód wszystkiego. Przemiana ustrojowa podsycała różnorodne pragnienia i apetyty, ale trudno nie zauważyć, że sprzyjało to usprawiedliwianiu egoizmów i artykułowaniu – skoro wszystko się zmienia – braku przywiązania do kanonu wartości. „Koniec historii” według modnej wówczas tezy eseisty Francisa Fukuyamy i rozbicie muru berlińskiego jako potwierdzenie tego końca okazał się antywspólnotowy i tworzył iluzję świata, w którym można będzie skoncentrować się tylko na własnych problemach. Stanowiło to jedną z pułapek odzyskanej wówczas wolności. Wkrótce bowiem historia powróciła i sekwencją dramatycznych wydarzeń pierwszych lat XXI wieku dała o sobie znać.
Z perspektywy trzech dekad pole startowe „brulionowców” wydaje się miejscem rozmytym, niejasnym. Ówczesne deklaracje i próby zaistnienia są dzisiaj świadectwami zupełnie innych czasów. W tym – przełomowym – momencie polskiej historii literatura i cała zresztą kultura przestała pełnić rolę znaczącą, oceniająca, wartościującą i osądzającą.
Pokolenie „brulionu” tak naprawdę nigdy nie istniało, choć pisano i mówiono o nim dużo. Rzeczywiste były tylko okoliczności sprzyjające pewnym postawom, językowi i naiwnym wyobrażeniom stwarzającym pozory wspólnoty. Czas zweryfikował tę pozorną perspektywę. Czy ówcześni debiutanci otrząsnęli się z młodzieńczych doświadczeń? Ich nazwiska są w większości obecne w literaturze, piszą, wydają. Ale gdzie naprawdę są?
Szelest papieru.
Trzaski szczap.
Cisza. Więcej
nic. Trwa
zmaganie się
życia i śmierci.
Lecz to jest
w głębi.
Cisza
to jeszcze
nie ja
K. Koehler, Dziennik jesieni, [w:] tegoż, Obce ciało…, s. 92. [12].