09.04.2020

Nowy Napis Co Tydzień #044 / Chesterton – pisarz z cienia

Behind [Chesterton’s] every sentence there was someone painting with words, and it seemed to me that at the end of any particularly good sentence or any perfectly-put paradox, you could hear the author, somewhere behind the scenes, giggling with delight. Chesterton and Tolkien and Lewis were […] the authors I read over and over again […] Without them […] I would not have understood that the best way to show people true things is from a direction that they had not imagined the truth coming, nor that the majesty and the magic of belief and dreams could be a vital part of life and of writing.
Neil Gaiman

Żyje we współczesnej kulturze (i popkulturze), jakkolwiek ukryty gdzieś, w cieniu. Żyje we wczesnych rozprawach Marshalla McLuhana, żyje w Twarzy Ingmara Bergmana, żyje w tytule najsłynniejszej powieści George'a Orwella Rok 1984 i w twórczości Neila GaimanaMotto niniejszego artykułu pochodzi z tekstu N. Gaiman, A speech I once gave: On Lewis, Tolkien and Chesterton, http://journal.neilgaiman.com/2012/01/speech-i-once-gave-on-lewis-tolkien-and.html [dostęp: 17.02.2020].[1], pierwszy wśród równych: on, J.R.R. Tolkien i C.S.S. Lewis. Gdyby w jednej ze swych powieści nie napisał: „Nikt nie będzie szukał ludzi, którzy nie usiłują się ukrywać” i gdyby ta powieść nie trafiła w ręce Michaela Collinsa, Irlandia byłby dziś najpewniej zupełnie inna… i Wielka Brytania także.

Kim jest pisarz, artysta słowa i mistrz polemiki żyjący w ten dziwny sposób, wyłącznie przez pośredników? To wiedzą wybrani. Dlaczego twórcę wybitnego czas skazał na pośmiertne życie zastępcze? Tego możemy się tylko domyślać.

Gilbert Keith Chesterton (1874–1936) cieszył się za życia popularnością i sławą, za którą współcześni intelektualni celebryci daliby sobie lewe ręce uciąć – ale cieszył się nią przede wszystkim jako dziennikarz. Gdy kiedyś spóźniał się z terminem, zatrzymano pociąg; czekał na stacji cierpliwie pół godziny po to, by materiał dotarł do redakcji przed jej zamknięciem. Chestertona z brytyjskimi kolejami łączył zresztą specyficzny stosunek służbowy: bardzo wiele jego tekstów powstało w poczekalniach dworcowych. „Jedyny sposób, by nie spóźnić się na pociąg, to spóźnić się na poprzedni” – zanotował kiedyś melancholijnie roztargniony pisarz, organicznie niezdolny zapamiętać, dokąd jedzie i po co. Do legendy przeszły jego wysyłane do żony telegramy: „Jestem w […]. Gdzie powinienem być?”, na co najczęstszą odpowiedzią był telegram zwrotny: „W domu”.

Przez trzydzieści lat Chesterton regularnie co tydzień publikował w „Illustrated London News”, przez trzynaście regularnie co tydzień w „Daily News”, redagował też własną gazetę, „G.K.’s Weekly”; dał w niej szansę debiutu niejakiemu Ericowi Arthurowi Blairowi, a George Orwell, którym stał się Blair, w podzięce umieścił akcję swej najsłynniejszej powieści w roku, w którym toczy się akcja Napoleona z Notting Hill – 1984. Policzono Chestertonowi napisanych ponad cztery tysiące artykułów… to jak publikować jeden dziennie nieprzerwanie przez jedenaście lat. Imponujące, tym bardziej, że nawet te gorsze i dziś świetnie się czytają. Zachwycają pięknem formy, na którą tak wrażliwy okazał się Gaiman, i krystaliczną czystością wywodu. Za życia Chesterton spierał się gorąco z Georgem Bernardem Shawem, z którym był w wielkiej przyjaźni, choć różniło ich wszystko, na posturze cielesnej kończąc. (Liczący sobie 193 cm wzrostu, stutrzydziestokilogramowy Chesterton przywitał kiedyś drobnego, chudego Shawa słowami: „Widzę, że w Anglii panuje klęska głodu” na co Shaw odpowiedział bez wahania: „A ja widzę, kto ją spowodował”https://www.chesterton.org/lecture-13/ [dostęp: 17.02.2020][2]). Spierał się z H.G. Wellsem i z Bertrandem Russelem, by wymienić tylko trzech spośród wielu. Wychodził z polemik zwycięzcą, a jednak każdy z jego adwersarzy jest dziś lepiej znany od niego. Zupełnie jakby opinia publiczna wydała milczeniem wyrok: „jest za dobry, by był prawdziwy”. Skazała go na los legendy tylko dla wtajemniczonych.

Najwięcej straciła na tym nie literatura, lubiąca przecież być „dla wtajemniczonych”, lecz popliteratura, zwłaszcza fantastyczna. Wielbiciele kryminału wiedzą jednak co nieco o księdzu Brownie, a przynajmniej o nim słyszeli. Zainteresowani literaturą sensacyjną znają tytuł pierwszego, archetypicznego thrillera psychologicznego i wzoru powieści szpiegowskiej: Człowiek, który był Czwartkiem. Dlaczego wśród rozległego fandomu fantastyki nieznaną, nawet z drugiej ręki, pozostaje powieść z 1904 roku, która z wyprzedzeniem około stulecia stworzyła model „urban fantasty” czasu jej świetności? I powieść z 1914 roku, ukazująca islamizację Anglii z użyciem zasad wojny hybrydowej i (tak!) mediów społecznościowych? I dzieło najszerzej rozumianej fantastyki (1912), które zachwyciło Jorge Luisa Borgesa, tak modnie wymykające się wszelkiej typologizacji?

Czy istnieje odpowiedź na te pytania?

*

– Znam pewną różdżkę czarodziejską […]. Jest to czarodziejska różdżka wielkiego strachu, mocniejszego od tych ludzi, którzy się nią posługują; czasami straszna, czasami zła. Ale czegokolwiek ona się dotknie, to przestaje już na zawsze być pospolite, bo temu, czego się dotknie, użycza czaru nie z tego świata. Jeżeli dotknę tą magiczną różdżką ulic i zaułków Notting Hillu, ludzie będą kochać je i bać się ich na zawsze.

– O czym ty mówisz, u diabła? – spytał król.

– Ta różdżka – mówił dalej szaleniec – sprawiła, że ohydne krajobrazy stały się wspaniałe, a nędzne chałupy przetrwały katedry. Dlaczegóż więc nie miałaby nadać latarniom ulicznym uroku lamp greckich, a omnibusowi wspaniałości barwnej fregaty? Dotknięcie jej nadaje wszystkiemu osobliwą doskonałość.

– Cóż to za różdżka czarodziejska? – zapytał król niecierpliwie.

– Oto ona – rzekł Wayne, wskazując na podłogę, na której lśnił jego mieczWszystkie cytaty z książki: G.K. Chesterton, Napoleon z Notting Hill, tłum. J. Łaszczowa, Warszawa 1957.[3].

Jest rok 1984 – akcja pierwszej powieści Chesterona, Napoleona z Notting Hill, toczy się dokładnie osiemdziesiąt lat po dacie jej wydania. Nie zaszły przez ten czas żadne cywilizacyjne zmiany – fantastyka gadżetów dobra była dla Wellsa, ale nie dla Chestertona.

Mędrcy zaczynali szaleć, rzucać się tu i tam krzycząc: „Co to jest? Co to może być? Czym będzie Londyn za sto lat? Czy jest jeszcze coś, o czym nie pomyśleliśmy? […] A może… jak myślicie?… może ludzie będą chodzić na rękach, a w nogach wyrobią sobie giętkość i zręczność rąk. A może księżyc… może samochody?… może bez głów?…”. I tak gubili się w domysłach, aż w końcu przychodziła śmierć i grzebano ich przykładnie.

 

A potem ludzie rozchodzili się i robili, co im się podobało.

Oddalenie akcji w czasie potrzebne jest autorowi wyłącznie do uprawdopodobnienia zmian, które dziś nazywa się „politycznymi”. Anglią rządzi de facto oligarchia przemysłowo-handlowa, ale gdyby objęła władzę jawnie, wzbudziłaby bunt, a bunt to coś, czego oligarchia nie potrzebuje. Każda rewolucja rodzi kontrrewolucję, toteż w Anglii AD 1984 zmiany mają następować ewolucyjnie, bo przecież „Nigdy […] nie zauważono, aby się ujawniła jakaś reakcja konserwatywna w obronie ogonów”.

Gwarantem owej ewolucyjności zmian jest despotyzm tak demokratyczny, jak żadna znana światu demokracja. Króla wyznacza loteria. Losuje się go spośród zwykłych obywateli, bo przecież zwykli obywatele nie wystąpią przeciw jednemu ze swoich, więc między władcą „z ludu” i jego ludem powinna panować harmonia doskonała. I tak też się dzieje. W świecie doskonałej harmonii powoli i ewolucyjnie zanikają bunty, a więc także wojsko (bo nie ma z kim walczyć) oraz policja jako siła wymuszająca prządek w społeczności (bo społeczność idealna nie jest zdolna do wyhodowania nawet swej warstwy przestępczej).

Czy komuś to się z czymś kojarzy? Oczywiście! W powieści z 1904 roku Gilbert Keith Chesterton wymyślił „koniec historii”. Ale też osiemdziesiąt pięć lat przed Fukuyamą wiedział coś, co umknęło uwadze Fukuyamy, a co my dziś wiemy aż za dobrze: historia nie umiera, najwyżej na chwilę odchodzi w cień, by powrócić tym silniejsza i tym chętniej płatająca figle swym grabarzom.

W Napoleonie z Notting Hill Chesterton czyni królem niepoprawnego dowcipnisia, prawdziwie angielskiego „practical jokera”, pomniejszego urzędnika tak znudzonego światem, że niezdolnego do traktowania go poważnie, niezdolnego się także zmienić. Udając godną powagę, król Oberon Quin wprowadza edyktem podział Londynu na dzielnice według średniowiecznych zasad i z całym średniowiecznym rytuałem: murami, bramami zamykanymi od zmierzchu do świtu, sztandarami, barwami heraldycznymi, formalnymi strojami i nawet z halabardami. Nie dopuszcza przed swe oblicze nikogo ubranego w surdut, jego urzędnicy nie przyjmują dokumentów od nikogo, kto nie pojawi się odpowiednio ustrojony z odpowiednim orszakiem i nie wygłosi supliki według średniowiecznych reguł. Biznesowe wyższe sfery nie mają wyboru. Stosują się do żartu ze wzruszeniem ramion. Ta odrobina szaleństwa w niczym im przecież nie szkodzi.

Praktyczny żart władcy rzeczywiście nie ma praktycznych skutków do momentu, gdy władzę w maleńkim, nieważnym Notting Hill obejmuje młody Adam Wayne, będący całkowitym przeciwieństwem króla Oberona w tym, że wszystko traktuje poważnie. Nie zna się na żartach i nie pozwala z siebie żartować, a szczególnie poważnie traktuje swą najmniejszą z ojczyzn i nic nie znaczącą uliczkę, która go wychowała. Gdy więc wyższa konieczność biznesu wymusza przebicie nowoczesnej arterii komunikacyjnej przez dzielnicę i uliczkę Wayne’a, ten nie wyraża zgody… i nie wyraża jej tak konsekwentnie, że potężni sąsiedzi nie mają wyjścia. Z ciężkim sercem, pełni współczucia dla szaleńca żyjącego legendami przeszłości, wypowiadają mu wojnę.

Opis tej wojny to prawdziwe tour de force pomysłowości, wyobraźni, ale i przyziemnego zmysłu obserwacji Chestertona. Taktyki działania partyzantki miejskiej Michel Collins, założyciel IRA, przeniósł z literackiej fikcji angielskiego pisarza do krainy krwawej praktyki. Przed spotkaniem z irlandzkim rewolucjonistą w 1921 roku Lloyd George rozdał brytyjskiej delegacji egzemplarze Napoleona… – dzieła najbardziej brytyjskiego z Brytyjczyków, najbardziej lojalnego z lojalnych poddanego królowej! – by poznali „sposób myślenia przeciwnika”. Przy czym walka Adama Wayne’a, choć jego żołnierze stosują taktyki terrorystyczne, opanowują elektrownię, szantażują wrogów groźbą wysadzenia wieży ciśnień, toczy się przy pomocy średniowiecznej broni wykutej z akcesoriów domowych i metalowych balustrad schodów, a krew i trupy są równie fantastyczne – czy też równie rzeczywiste – co londyński omnibus, który w ciemnościach, z rykiem silnika i zapalonymi światłami, niczym nie różni się od smoka. Czar chestertononowskiego języka spaja w harmonijną całość dokumentalny realizm z jego przeciwieństwem: szaloną fantasmagorią.

Adam Wayne, naturalny dowódca świetnie znający teren, tak fanatycznie oddany sprawie, tak silny i walczący z takim talentem, że pisarz i krytyk David Doll nie wahał się nazwać go „brytyjskim kuzynem Bruce’a Wayne’a”, wygrywa bitwę o Notting Hill. Jak kończy się wojna, niech każdy przekona się sam. Niech przeczyta, pozna zakończenie, a także ze zdumieniem stwierdzi, że Chesterton stworzył z niczego fantastykę odmiany „urban fantasy” na jakieś osiemdziesiąt lat przed powstaniem „urban fantasy” i że żadnemu z wybitnych autorów, tworzących ją nim wyrodziła się w Young Adult Fiction „z wampirami”, nie udało się wykroczyć poza nakreślone przez niego granice. Potwierdzają to, choć nie wprost, słowa Neila Gaimana, argumentującego przy okazji Nigdziebądź, że Napoleona z Notting Hill nie powinno się czytać jak fantastyki, ale nie sposób czytać go inaczej niż jako fantastykę.

*

Będę rum spijał w barze jakbym był marynarzem,
jak Bawarczyk o piwo poproszę.
Nie zapomnę o dżinie, whisky w żyłach mi płynie,
bo surowym ja jestem jaroszemCytat za wydaniem: G.K. Chesterton, Latająca gospoda, tłum. H. Olędzka, Warszawa 1958.[4].

Chestertonowski paradoks, w którym alkohol jest najwyższą formą wegetarianizmu („bo to przecież same warzywa w ich najszlachetniejszej, że tak powiem, postaci”), jest doskonałym, choć niepełnym streszczeniem Latającej gospody z 1914 roku. Tym razem akcja dzieje się w nieokreślonej, lecz nieodległej przyszłości, niemal współcześnie, a współczesnym jej odbiorcom Latająca gospoda musiała wydać się szalona w sposób urągający zasadom prawdopodobieństwa i zdrowego rozsądku. Oto po wojnie zakończonej sojuszem Wielkiej Brytanii z Turcją następuje zbliżenie sojuszników. W ramach owego zbliżenia Anglię, celem jej „ubogacenia”, wystawia się na wpływ „wielkiej cywilizacji islamu”. W modnym uzdrowisku klasy średniej pojawia się tajemniczy, pozornie zabawny prorok, Misysra Ammon, głoszący kazania o wyższości islamu nad wszystkim w ogólności. Jest tak egzotyczny i tak przekonujący, że zaczyna przyciągać tłumy, każde jego kazanie wygłaszane ze stojącej na plaży skrzynki zdobywa coraz więcej „lajków” i coraz więcej „udostępnień”. Grono „followersów” czcigodnego Misysry rośnie w sposób zdumiewający, aż stają się siłą, z którą muszą liczyć się politycy. Przy czym nikomu nie przeszkadza, jak broni islamu, bo ta obrona jest doskonale spójna i wewnętrznie logiczna:

Gdy po raz pierwszy miałem zaznać honoru bycia przedstawionym lordowi Ivywoodowi, nie byłem przygotowany do rozlicznych waszych ceremonii i napotkałem pewne trudności w tym względzie, tak, miałem pewne trudności, aby dostać się do hotelu Claridge, dokąd jego ekscelencja mnie zaprosił. Służący miejscowy stał tuż przy mnie na schodach. Podszedłem, aby zdjąć buty. Zapytał mnie co czynię. Odparłem: „Jak widzisz przyjacielu, zdejmuję buty!” […] Objaśniałem mu przez długą chwilę, że zdejmowanie butów zamiast kapeluszy jest o wiele praktyczniejsze i bardziej użyteczne. Skarżycie się, że w waszych bawialniach są ślady zabłoconych butów, zaś czy bawialnie wasze mają ślady zabłoconych kapeluszy? Iluż mężów ciska w was butami, jakże zaś mało godzi w was kapeluszami!Cytaty za wydaniem: G.K. Chesterton, Latająca gospoda, tłum. A. Cylkowska, Instytut Wydawniczy „Reneissance”, 1927 [red. K.S.].[5]

Jednocześnie władze – a procesem demokratycznym steruje demoniczny, uprzejmy, wyrafinowany, wyniosły i błyskotliwie inteligentny fanatyk, lord Ivywood – czerpią z tradycji islamu to, co „zdrowe dla prostego człowieka”, czyli wprowadzają w kraju prohibicję, lecz nie w ten sposób, by zakazać picia alkoholu. O nie, to spowodowałoby bunt natychmiastowy! Władze zakazują tylko sprzedaży alkoholu w lokalach nie posiadających szyldu, po czym… koncesjonują szyldy. W ten sposób, wśród tysięcy innych, rujnują wiejski, rodzinny pub niejakiego Humphreya Pumpa, ale też dają szansę buntownikom. Humphrey Pump wyrywa stojący przed jego spalonym pubem nielegalny, bo niekoncesjonowany szyld, wytacza z piwnicy wielki krąg sera oraz baryłkę rumu i wraz z przyjacielem, irlandzkim kapitanem marynarki Patrickiem Dalroyem, rusza w szaloną podróż po Anglii, podczas której dołączają do nich także pewien poeta i pewien pies. A potem, zbrojni w wiedzę nabraną w trakcie wędrówki, wracają do Londynu i stają na czele oddziału zbuntowanego ludu, wśród którego są, maszerujący w nogę, także policjanci; nie wszyscy zdążyli nawet zdjąć zielone fezy. Rewolucja ma jednak swą cenę, bowiem za murami rezydencji lorda Ivywooda kryją się „małe zielone ludziki” – zielone od koloru fezów – z tureckich „oddziałów hybrydowych”. Rozpoczyna się walka, a gdy się skończy, lord Ivywood, zapytany „Czyś to pan stworzył świat byś sądził, że go tak łatwo zmienisz?” wypowiada credo progresistów wszystkich czasów, doskonale definiujące ich nieuniknioną klęskę: „Świat był źle stworzony I JA TO ZMIENIĘ!” [podkr. KS].

Jaga Rydzewska w książce Chesterton. Dzieło i myślWydanej przez Wydawnictwo Antyk w 2003 roku.[6] cytuje współczesnego Chestertonowi krytyka, Juliusa Westa, który nie zostawił na Latającej gospodzie suchej nitki oraz uznał z całą pewnością, że talent autora wyczerpał się i że jest on zdolny już tylko parodiować samego siebie:

Rzuca anatemę na abstynentów, właścicieli browarów, wegetarianów, zwolenników umiarkowanego picia, modelowe wioski, estetyzujących poetów, sztukę orientalną, parlament, polityków, Żydów, Turków, wszystkich niewiernych w ogólności, malarstwo futurystyczne, i wiele innych rzeczy.

Rydzewska zauważa, że zrzędliwy West zapomniał wymienić kupców kolonialnych, przeciw którym skierowane są w książce liczne tyrady, nie wspomniał też o bezlitośnie wykpionych parlamentarzystach, uczonych religioznawcach czy ludziach namiętnie pisujących listy do gazet i konkluduje:

Latająca Gospoda […] jest satyrą – lekką, absurdalną, pełną szelmowskiej, a niekiedy zjadliwej uciechy. Autor, na ogół tak łagodny, daje sobie urlop od łagodności i kpi bezpardonowo z wielu różnych grup ludzi, czy to etnicznych, czy społecznych, czy zawodowych. […] Chesterton pierwszorzędnie odtworzył atmosferę, która w tradycji angielskiej nosi nazwę Merrie England – stara, wesoła Anglia – a w Polsce znana jest głównie z opowieści Pyle'a o Robin Hoodzie i niektórych komedii Szekspira.

Owszem, to wszystko prawda. Tylko, że jeśli mamy czytać dzieła literatury w kontekście nie czasów, w których powstały, tylko czasów, w których odbywa się proces lektury, Latająca gospoda – nic nie tracąc ze swej narracyjnej lekkości – fabularnie staje się nagle całkiem poważna, a pomysł umieszczenia na kopule Katedry Św. Pawła synkretycznego symbolu, „krzyżoksiężyca” nie bawi, jak mógł bawić przed przeszło stu laty, iście montypythonowskim stężeniem absurdu. Ex post facto powieść staje się przodkiem tej fantastyki, którą w Polsce znamy tak dobrze: „fantastyki socjologicznej”. Jest ona dziś frywolną siostrą „Helu-3” Grzędowicza.

*

W 1912 roku powstała najdziwniejsza, najbardziej współczesna (czy może lepiej: bezczasowa), fantastyczna, niemal oniryczna powieść Manalive (wydanie polskie pod tytułem Żywy człowiek ukazało się nakładem PAX w 1954 roku), która, wśród wielu innych, urzekła także Jorge Luisa Borgesa. Do londyńskiego domu z pokojami do wynajęcia, wyrwanego z londyńskiej rzeczywistości kapryśnym podmuchem wiatru (jak u Dickensa mgłą) wiatr przywiewa nowego lokatora o znaczącym imieniu Innocenty („niewinny” we wszystkich znaczeniach tego słowa) i nazwisku Smith (czyli „każdy”). Jego niemal magiczne przybycie, łamiące nużącą rutynę, samo w sobie wyrywa z odrętwienia zamieszkujących pensjonat nieudaczników (i nieudaczniczki) – z których każde ma jakąś niezwykłą cechę specjalną, niepowszedni talent – i motywuje ich do podjęcia działań, których do tej pory unikali ze strachu przed klęską. Ale nim w domu „Pod Latarnią” (w oryginale „Beacon House”, od „beacon”, tu: promień światła latarni morskiej, wskazującej drogę statkom, światło przewodnie) zapanuje radosne święto spełnionych marzeń, do pensjonatu przybywają także godny brytyjski lekarz w towarzystwie słynnego amerykańskiego detektywa z hiobową wieścią: Innocenty Smith jest przestępcą, najprawdopodobniej groźnym szaleńcem, oskarżonym o kradzieże z włamaniem, poligamię i usiłowanie morderstwa. Oskarżenia te uprawdopodabnia sam Smith, na dzień dobry z wielkiego rewolweru wystrzeliwując lekarzowi dziury w cylindrze. Ale że pensjonat wyrwany jest z rzeczywistości, jest własnym kosmosem, formuje się w nim jego własny sąd, w którym przybysze są oskarżycielami, mieszkańcy obrońcami, a sędzią staruszka-właścicielka o słabym kontakcie nawet ze swą własną, pensjonatową rzeczywistością. Podczas procesu wychodzi na jaw, że wszystkie te oskarżenia są jednocześnie absolutnie, nieodwołalnie prawdziwe oraz absolutnie, nieodwołalnie fałszywe. Co więcej, jest to wyjaśnione w sposób absolutnie logiczny, nie do podważenia. Wobec chestertonowskiego kunsztu bledną wszystkie tajemnice klasycznych „locked room mysteries”, „morderstw w pokoju zamkniętym od wewnątrz”.

Innocenty Smith jest Szaleńcem Bożym, postacią dobrze osadzoną z wielkiej tradycji literackiej, ale takim Szaleńcem Bożym, w którym iskra szaleństwa nie zaprzecza racjonalności, lecz ją uzupełnia. By zrozumieć jego racje, trzeba tylko zrozumieć, że „najkrótsza droga do miejsca, w którym się znajdujesz, biegnie naokoło świata” i „możesz patrzeć na jakąś rzecz dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć razy, lecz gdy spojrzysz na nią po raz tysięczny grozi ci straszliwe niebezpieczeństwo, że zobaczysz ją po raz pierwszy”.

Innocenty Smith, Szaleniec Boży, to człowiek w pełnym znaczeniu tego słowa… i być może klucz do wyjaśnienia tajemnicy, dlaczego współczesność odmawia polemiki z Chestertonem. Otóż jest on dla współczesności w skrajny sposób niezrozumiały. Współczesność nie zna już pojęcia jedności przeciwieństw, nie przyjmuje do wiadomości prawdy, której prawdziwość każdemu z nas potwierdza codziennie świadectwo jego oczu: że całość może – i powinna – być większa od sumy jej części. Dla współczesności przeciwieństwa muszą się znosić, innej możliwości nie ma, a kto głosi istnienie przeciwnej „chestertonowskiej” prawdy i co gorsza, pokazuje, jak działa ona w praktyce, skazany jest na zamilczenie na śmierć.

Król Oberon Quin i buntownik Adam Wayne, bohaterowie Napoleona, też byli szaleńcami bożymi, każdy na swój sposób. Nim razem ruszyli w drogę, odbyła się między nimi następująca rozmowa:

– Poznaję cię, Oberonie Quin – powiedziała wysoka postać – i będę rad, gdy dzięki mnie zrzucisz ciężar gniotący twą duszę.

– Adamie Wayne – powiedział król – biorąc pod uwagę zdrowy rozsądek, nie możesz być rad, że zdejmiesz z mej duszy ciężar tego, co zamierzam ci powiedzieć. Wayne, to wszystko było tylko żartem. Kiedy tworzyłem te miasta, nie dbałem o nie więcej niż o centaura albo o wodnika, albo o rybę z nogami, czy o prosię ze skrzydłami, czy o jakiś inny absurdalny wymysł. Kiedy mówiłem do ciebie, poważnie i zachęcająco, o sztandarze wolności i pokoju twego miasta, to kpiłem wulgarnie z uczciwego człowieka – i ta wulgarna kpina trwała przez dwadzieścia lat. […] Bóg jeden wie, dlaczego miałbym zrobić to, gdy moja farsa skończyła się tragedią i ruiną całego twego narodu. Jednak powiem ci to teraz: Wayne, to wszystko było żartem!

Nastała cisza, a wzmagający się wiatr coraz bardziej i bardziej rozganiał chmury, odsłaniając wielkie płaty białego świtu.

Nareszcie Wayne odezwał się bardzo powoli:

– A więc to wszystko było tylko żartem?

– Tak – odrzekł Quin krótko.

– Kiedyś powziął ten zamiar – mówił Wayne powoli – żeby stworzyć armię Bayswateru i sztandar Notting Hillu, ani przez chwilę nie przyszło ci na myśl, nie miałeś cienia obaw, że takie rzeczy mogą stać się prawdziwe, i że mogą obudzić wielkie namiętności?

– Nie – odpowiedział Oberon z ponurą, wspaniałą szczerością i obrócił swoją okrągłą, bladą twarz do wschodzącego poranka. – Nie przyszło mi to na myśl.

A Wayne zeskoczył z wyniosłości, wyciągnął ku niemu rękę.

– Nie mogę ci dosyć dziękować – rzekł z jakąś dziwną radością w głosie. – Nie mogę ci dosyć dziękować za to wielkie dobro, jakie naprawdę wyświadczyłeś światu. […] Ale pozwól mi jeszcze powiedzieć, co jest ostateczne i prawdziwe. Ty i ja, Oberonie Quin, obaj byliśmy przez całe nasze życie nazywani szaleńcami. I jesteśmy szaleńcami. Jesteśmy szaleńcami, ponieważ właściwie nie jesteśmy dwoma ludźmi, tylko jednym człowiekiem. Jesteśmy szaleńcami, ponieważ jesteśmy dwiema półkulami tego samego mózgu, który był rozszczepiony na pół.

Póki współczesność nie zrozumie słów Adama Wayne’a, nie wchłonie ich i nie wcieli w siebie jako część nieodłączną, pojmowaną instynktownie, nie domagającą się racjonalizacji, póty Chesterton nie ma szansy u współczesności. Czy raczej współczesność nie ma szansy u Chestertona, jest tylko kolejnym przeciwnikiem, pokonanym przez jednego wielkiego człowieka w zażartej, bezkompromisowej debacie. I milczeniem przyznaje się do klęski.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Krzysztof Sokołowski, Chesterton – pisarz z cienia, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2020, nr 44

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...