09.07.2020

Nowy Napis Co Tydzień #057 / Odyseja Orlińskiego

Recenzując Horyzont zdarzeń Mirosława Mrozka, Marcin Orliński pisał:

Pamiętam swoje pierwsze zetknięcie z tajemniczym i abstrakcyjnym światem fizyki teoretycznej. Było lato 1995. Po egzaminie wstępnym do liceum wyjechałem na wakacje, a jedną z książek, które ze sobą zabrałem, była Krótka historia czasu Stephena Hawkinga. Dualizm falowo-korpuskularny, zasada nieoznaczoności, promieniowanie gamma – te pojęcia niewiele mi jeszcze mówiły, ale każde z nich otwierało przede mną nową rzeczywistość. Pod stopami miałem piasek, przed oczami morze, a nad głową – wielki i groźny kosmosM. Orliński, M. Mrozek, „Horyzont zdarzeń”, „Twórczość” 2015, nr 5.[1]. 

Od wspomnianej chwili dzieli autora Tętna szmat czasu. Czasu, w którym jego poezja i jej bohater zmieniali się, bo – zaiste – debiutanckie Mumu humu (2006) dzieli od Tętna (2014) estetyczna przepaść. Nie chodzi tu bynajmniej o jakże częste, ciężkie grzechy debiutujących, które sprawiają, że ta pierwsza, wyczekana książka z perspektywy lat wydaje się kulawym, niedostruganym Pinokiem. Orliński uchował czyste sumienie po swoim debiucie, który – czytany dziś – nadal smakuje wybornie. To, co dzieli pierwszą i ostatnią książkę poety, to obrana strategia, diametralna zmiana kursu poetyki. Bo inne już szlaki wabią tego autora, na inne ciągnie go wody.

Zaczęło się od kosmosu nad głową w wierszach. W debiutanckim Mumu humu w wierszu Jesień 2003. Odsłona pozimowa możemy przeczytać: 

Jaka wielka cisza zamieszkiwała
przestrzenie, które przemierzaliśmy.

Gwiazdy milczały. Tak samo

księżyc i drzewa. […]
Dziś dobrze rozumiem
dlaczego nie było końca naszej Odysei:

tratwa nikła i sama zamieniała się w falę.

Bohater Orlińskiego to Odyseusz przemierzający odkryty przez siebie kosmos, pozwalający się zaskakiwać, oniemiały, przełykający ciszę z otwartymi ustami. Odyseja Orlińskiego to „obserwowanie Boga w mozaice chodników”, „pulsowanie między biegunami”, „cierpliwe tropienie zawiłej i kruchej struktury powietrza”. „Mumu humu” w języku suahili oznacza „w tym samym miejscu” i jest to tytuł istotny, bo podkreślający dwoistą naturę opisywanej rzeczywistości. W tym samym miejscu może istnieć konwencjonalny, miejski krajobraz i jednocześnie ta rzeczywistość, przepracowana przez wyobraźnię, otwiera dużo szerszą perspektywę. To przedzieranie się przez codzienność, która eksploduje raz za razem.

Odyseusz Orlińskiego musi się określić, musi wybrać, bo przecież mamy „dwóch różnych Odyseuszy: // jeden przywiązuje się do masztu, drugi oniemiały słucha śpiewu // syren”. Bohater Mumu humu wybiera raczej śpiew syren, kontemplację „sinusoidy sygnału ambulansu”. Tego potrzebuje wyobraźnia, bez tego przecież nie urodzi się kosmos. Interpretacja imienia antycznego Odyseusza wywodzona jest z różnych źródeł. Jak wspomina Pierre Grimal, z jednej strony mamy nawiązanie do kalamburu, w którym imię interpretowano jako fragment zdania greckiego, oznaczającego: „Zeus padał deszczem po drodze”. Z drugiej strony twierdzono, że takie właśnie imię nadał bohaterowi Odysei jego domniemany ojciec – Syzyf, który nazwał tak dziecko, ponieważ wiele osób go nie cierpiało, a imię Odyseusz istotnie przypomina greckie wyrażenie „być znienawidzonym”Zob. P. Grimal, „Słownik mitologii greckiej i rzymskiej”, Wrocław 1987, s. 255–256.[2]. Bohaterowi Orlińskiego zdecydowanie bliżej do potomka Syzyfa niż do gromowładnego Zeusa. Podobnie jak skazany na toczenie głazu, wykonuje niekończącą się pracę – próbuje wyobrazić świat na nowo, wytyczyć właściwy szlak, który zaprowadzi go do Itaki. Odyseusz przemierzający kosmos. Zupełnie jak w jednej z kreskówek mojego dzieciństwa, pod tytułem Ulisses 31, opowiadającej o losach Ulissesa i jego syna Telemacha, którzy w XXXI wieku błąkają się po przestrzeni kosmicznej, poszukując królestwa Hadesa. Jest to kara wydana przez starożytnych bogów za zabicie cyklopa Polifema. Bohater Orlińskiego z pewnością nie ma na sumieniu żadnego cyklopa, sam dobrowolnie podejmuje tułaczkę, bo inaczej nie można, bo inaczej nie potrafi. Zaczyna się od zaczepiania rzeczywistości, szturchania jej, pukania, pstrykania, jak refreniczne „puk-puk” w wierszu otwierającym debiutancką książkę. Bohater Mumu humu poszukuje kosmosu dostępnego na wyciągnięcie ręki. Za oknem. Na ulicy. I tego, którego można wypatrywać gdzieś w górze. To rytuał poszukiwania drugiej strony świata, podszewki jego kurtki, ukrytych kieszeni, a może nawet sekretnych meldunków zaszytych między warstwami materiału, między jedną a drugą jasnością. To „niekończąca się opowieść”. „Narodziłem się z chropawego trzasku zeszklonego powietrza” – mówi bohater i zaraz potem „świat rozrasta się o nowe przedmioty”, „piach się rozsypuje w gałęzie Oriona”, bo są żywioły, które powołują nas do życia i sprawiają, że świat rozrasta się, tak samo jak wszechświat, tak samo jak czarna dziura pochłaniająca kolejne planety. Bohater zapatrzony w powiększający się prywatny kosmos wygląda jak zmarły, który wszakże również zapatrzył się, i to ostatecznie, w światło na końcu tunelu, obrazy i sceny filmu z życia, a może w ciemność, gęstą jak północ w bezksiężycową noc: „Przymknięte oczy. Rozwarte // usta. Niebo. – Kwiatostan śmierci”. 

Wiersz Tam, dokąd przynosi czytelnikowi kolejne wskazówki dotyczące genezy wszechświata Orlińskiego:

W oddali słychać skomlenie
dwóch małych planet.
Punkt dojścia to punkt
w którym zaczyna się historia. 

Wszechświat Orlińskiego rodzi się w pierwszej książce głównie w miłosnej relacji, na styku dwóch przyciągających się planet, których zderzenie nie przywodzi na myśl finałowej sceny z Melancholii Larsa von Triera, kiedy nasza Ziemia przegrywa z starciu z Błękitną Planetą. U Orlińskiego spotkanie dwóch skomlących, małych planet daje początek historii, to z pewnością wybuch, ale ten wielki, który inicjuje nowy porządek, nowy wszechświat, nowy język. „Na horyzoncie zapaliłem gwiazdę” – mówi bohater do swojej Mago i zabiera ją w podróż „na oślep przed siebie”, gdzieś ponad „małą i kruchą Ziemią”. Bohater Mumu humu staje „w obronie solipsyzmu”. „To wszystko, co właśnie // piszesz, jest jak gwiazdozbiór” – stwierdza, by dodać potem, że „Odkupienie [jest] w skupieniu”. „Wszystko jest w mózgu. Nigdzie więcej” – pisze Świetlicki w Przeproś. W pewnym sensie pod tym samym podpisuje się Orliński, którego bohater jest jedynym istniejącym naprawdę jednostkowym podmiotem poznającym, cała zaś rzeczywistość, cały kosmos jest zbiorem jego subiektywnych wrażeń – wszystkie obiekty, ludzie i tak dalej, których doświadcza, są częściami jego wyobraźni, jego poezji, jego języka. Jednocześnie, tak jak w wierszu Tkanina, subiektywne wyobrażenia bohatera, poprzez fakt zaistnienia w jego wyobraźni I późniejszego osadzenia w języku, zyskują autonomię, usamodzielniają się. Stają się „samodzielnym wyobrażonym kalejdoskopem”, w którym dzięki wielokrotnym odbiciom obrazów różnokolorowych szkiełek, w odpowiednio rozmieszczonych zwierciadłach, obserwuje się różnobarwne, symetryczne figury, układy i galaktyki, planety i czarne dziury, zmieniające się przy obracaniu kalejdoskopu przez czytelników, wywołujących swoją konkretyzacją przemieszczanie się szkiełek. „Język pozostanie mym domem” – deklaruje bohater Orlińskiego, a zamieszkać w języku, to jak uczepić się ogona komety mknącej przez układ planetarny. Ruch komet jest podatny na wpływy grawitacyjne innych ciał. Przyciągają je inni ludzie, inne języki, inne wszechświaty. Niekiedy komety pojawiają się niepostrzeżenie w centrum układu planetarnego i zderzają się z innymi ciałami. Imaginarium zapełnia się, mnożą się byty, tworzą się historie. Bohaterowie Orlińskiego „[…] rozpędzeni znikają w szalonej kasztannie. – Jak komety zmienione przez tęczowe szkiełko”. Wolą nie wiedzieć, „że mkną poprzez cichy, pusty, obłąkany wszechświat”. Pozostaje „zamieszkać w najwyższej dziupli fantastycznego lasu. […] Przy wejściu ustawić lunetę z widokiem na noc. Pielęgnować fiolet odległych galaktyk i chmury nad drzewem”, obserwować rój meteorytów zrodzony z rozbitego wyobrażenia, ze szkiełek poukładanych w kalejdoskopie.

Odłamki sunące w ogonie komety okazują się w drugiej książce Orlińskiego obrazami i wspomnieniami dzieciństwa. Parada drezyn (2010) staje się tym samym próbą rekonstrukcji nieistniejącego już układu planetarnego, gdy „w strugach // pierwszych promieni słonecznych migotały tryliony małych wszechświatów”. Antyczny Odyseusz, wracając spod Troi, gnany gwałtownym wiatrem północnym aż na pełne morze koło Kytery, po dwóch dniach żeglugi dobił do kraju Lotofagów, gdzie mieszkańcy dali załodze Odyseusza skosztować owocu ich kraju, lotosu, który był tak wyśmienity, że Grecy nie chcieli odjeżdżać. Podobnie jest z dzieciństwem, owocem, którego smakiem delektuje się bohater Parady drezyn. To smak, który potrafi uwięzić, zaczarować, być jak firewall, który odgradza od teraźniejszości, nie pozwala na dalszą podróż. Bohater Orlińskiego jest świadomy zakotwiczenia w doświadczeniu dzieciństwa, jednocześnie deklaruje, że:  

choć wciąż tętnią  
we mnie totemy, wszechświat przestał być 
nieskończony i światło jego neonów 
łagodnie mnie unosi w tamtą sierpniową noc.  

Melancholia porzucania i jednoczesna nostalgia projekcji urywków, pojedynczych kadrów, szczególnych scen. Między tymi dwiema emocjami rodzi się napięcie, które nadaje rytm całej książce. W Tamtych chłopcach czytamy:

[…] Na niebie zderzyło się
kilka konstelacji
[…] Ale wiara już umarła
i nie ocalał żaden z tamtych chłopców.

Gest bohatera Parady drezyn ma wymiar rytualny. Raz jeszcze oglądając obrazy z dzieciństwa, uświadamia sobie jego kres, a ta świadomość pozwala odwrócić się od starego totemu i wyruszyć w poszukiwaniu nowego. Remigiusz Grzela wspomina o „świecie kosmicznego dzieciństwa i dojrzewania, o którym opowiada Orliński”, stwierdzając, że:

[…] przejmuje [go], w jaki sposób [Orliński] sięga po jakąś sytuację, zdarzenie z dzieciństwa i jak ogląda je pod światło, przez szkło z rozbitej butelki, a zaraz potem, jak potrafi przyjrzeć się temu z lotu ptaka. Pokazuje jakiś szczegół oczami dziecka, dorastającego chłopca i zaraz zderza go z mądrością dojrzałego już poety, który ten szczegół widzi jak przez lunetę, w szerszym kontekście świataR. Grzela, „Las można nadgryźć”, http://remigiusz-grzela.pl/?p=424. [dostęp:10.08.2015].[3]

Dzieciństwo w książce Orlińskiego ma w istocie wymiar kosmiczny, to krajobraz po katastrofie, to przestrzeń i czas, kiedy „bezradna pamięć próbuje wywołać samą siebie, // a w ciemności mrok powtarza czystą odległość”. Rytuał przejścia w dorosłość nie jest możliwy bez porzucania, bez „odwracania”, o którym autor spisuje księgę. Bez tej retrospekcji, bez samookreślenia się wobec chłopca, którym przestało się być, nie można stać się mężczyzną, bo jak pisze Orliński:

kto samotnie [bez podręcznego chociażby bagażu dziecięcych wspomnień]
wchodzi w dorosłość, ten będzie całował
powietrze, wypalał śluz,
łykał meteory.

Dopiero mając wyrównane rachunki z czasem, który się porzuca, można kontynuować odyseję, szukając świata – jak deklaruje Orliński w Listach z Islandii – „na jego obrzeżach”.

Gdzie zatem szukać świata? Co Odyseusz Orlińskiego odnajduje na jego obrzeżach? Drzazgi i śmiech – odpowiada Orliński, tytułując tak swoją kolejną książkę, wydaną w tym samym roku, co Parada drezyn. Odyseusz Homera w trakcie swojej tułaczki dociera do wyspy Eola, pana Wiatrów, który wręczył mu miech ze skóry wołowej, zawierający wszystkie wiatry oprócz pomyślnej bryzy, mającej zawieźć go wprost do Itaki. Odyseusz Orlińskiego po opuszczeniu dziecięcego wszechświata trafia do swoistego czyśćca, miejsca przejściowego, naznaczonego koniecznością ostatecznej przemiany. „Ta pieśń nazywa się // ziemia” – mówi bohater Orlińskiego, a czytelnik jako świadek jego podróży, może dostrzec, że to świat materii i emocji sprawiających ból, niewygodnych drzazg i śmiechu, będącego jedyną obroną przeciwko tej nieprzyjaznej rzeczywistości. Bohater Drzazg i śmiechu goni życie, które „pryska i wiruje w odpływach, // promienieje”, bo ubywa go, zostaje przywłaszczone przez ciszę, w której „kolekcjonerzy mogą złowić rzadkie owady albo okruchy // meteorytu”. Tego samego meteorytu, za którym rzucił się w pogoń, i którego uczepił się bohater Orlińskiego już w debiutanckim Mumu humu.

Świat w trzeciej książce Orlińskiego ma w sobie wiele z wizji apokaliptycznej, to miejsce kruche, nietrwałe, opuszczane przez życie, jak tonący statek przez pasażerów. Jednocześnie pojawia się powracająca parokrotnie kategoria zmiany, która jako jedyna może odwrócić niefortunny bieg wypadków, zatrzymać katastrofę, tak jak w wierszu Most:

Nieba bieleją od nadmiaru światła, planeta
sunie po orbicie, huk rozpędzonych łożysk
rozsadza mózgi ostatnich żywych stworzeń.
Podobno zmiana
to jedyna kategoria, za pomocą której można zatrzymać
czas.

„Warto zapamiętać choćby jedno olśnienie” – deklaruje bohater, warto z otaczającego chaosu wyłowić chociaż jeden prawdziwy okruch, by uchwycić się go, zaczerpnąć oddechu i biec dalej. „Tu, gdzie jesteśmy, // jest nas najmniej”, dlatego nie można się zatrzymać, trzeba iść naprzód, stąd nawoływanie:

Biegnijmy,
biegnijmy, jeszcze nie wybielały morza, jeszcze
nie skończyło się przesypywanie łupieżu
i niedościgniony jest ów krótki gest
każdego pożegnania, który wprawia w rezonans
wszystko na swojej drodze, każdą latarnię
w tym małym mieście na granicy, wszystko.

Tylko w ten sposób, zdaje się mówić bohater Drzazg i śmiechu, można

Utrzymać świat w jego mgnieniach,
a więc zachować balans na linie
między dwoma punktami w czasie,
[…]
Pamiętać
o niepamięci, tym lepkim meteorycie.

Pojawiający się w Drzazgach i śmiechu motyw biegu powraca jako jedna z dominant kompozycyjnych w wydanym w 2014 roku Tętnie, w którym widać wyraźnie przejście od estetyki spod znaku nurtu „ośmielonej wyobraźni” w stronę, jak określił to sam Orliński, „egzystencjalnego konkretu i uwikłania języka w rzeczywistość społeczną”Zwierzę z przewagą. Człowiek. Wywiad z Marcinem Orlińskim, „Vege” 2015, nr 2. https://vege.com.pl/2015/03/02/zwierze-z-przewaga-czloweik/ [dostęp: 6.07.2020][4]. Odyseusz Orlińskiego dociera do miejsca, które próbuje oswoić, uczynić zdatnym do życia. Jedną z reguł rządzących tym miejscem jest ponownie kategoria zmiany, wyrażająca się w tym przypadku w motywie biegu, ruchu. Motyw ten pojawia się już w Początkach otwierających tom: „Więc biegniesz. Łykasz te wszystkie początki // popijasz wodą. // […] Przyspiesz, zwolnij, zbocz z obranej z drogi. […] Zrozum wreszcie, że ścigasz się tylko ze sobą”. By żyć, próbuje powiedzieć bohater Tętna, nie można dać się złapać samemu sobie, swoim lękom, swoim natrętnym myślom. Zatrzymując się, pozwalamy przypaść nam do gardła, a raczej umysłu, autorefleksjom, żalom, wyrzutom, wątpliwościom. Dlatego bohater nawołuje: „Zasady są proste. – Nie obracaj się za siebie. // […] A teraz przestań już // tyle gadać. Zawiąż sznurówki i biegnij”. Zgubić za rogiem samego siebie, nie przyzwyczajać się do jednego miejsca, by nie zostać zdradzonym, wierzyć, że: „Twoje właściwe miejsce to brak miejsca. // Dopiero poza miejscem zaczynasz być sobą”. To maksymy, którymi komunikuje się z czytelnikiem bohater Orlińskiego. Miejsce, do którego dotarł, zastawia liczne sidła – kusi stabilizacją, przymierza bohatera do swoich schematów, sprowadza egzystencję do ciągu mechanicznych procesów rekrutowania, aplikowania, weryfikowania, oceniania, bo „nieskończona jest władza człowieka nad ludźmi”. Tożsamość rozpuszcza się i multiplikuje z każdym kolejnym listem motywacyjnym, każdą aplikacją, każdym narzuconym wyznaniem wiary:

Coś zmieniło mnie w kogoś, kto sam
przeciw sobie knuje. Kto sam sobą wywija na obraz
i podobieństwo kogoś innego. Coś wzięło się
za mnie i się po mnie przeszło.

Pragnienie wtłoczenia siebie w jeden z dostępnych schematów bywa silne, bo niesie ze sobą uproszczenie, wypełnienie mrocznych, nieokreślonych miejsc. Z drugiej strony Odyseusz musi przecież pozostać sobą, nawet za cenę odmienności, nieprzystosowania, niekompatybilności, dlatego: „Czas wziąć // się w garść. Czas wrócić do siebie, jeśli się z siebie // wyszło”. To właśnie próbuje robić bohater Tętna, stara się kurczowo trzymać się siebie, wsłuchać się w swoje własne tętno. Po prostu być I biec przed siebie, mimo iż: „mapy nakładają się na siebie”. Odyseusz Orlińskiego jest bowiem przekonany, że „Żeby być, trzeba działać // i zostawiać wszystko w tyle”. Czy miejsce, do którego dociera bohater Tętna jest Itaką? Być może tak, skoro w jednym z wierszy stwierdza: „Mój dom, ja pierdolę, mój rodzinny // dom, znów jest taki jak dawniej”, zupełnie jak współczesny Odyseusz, stawiający stopę na dawno niewidzianym brzegu. A może nie ma jednej Itaki, może jest ich wiele? Może to zestaw reguł umożliwiających przetrwanie w danych warunkach, codzienne rytuały zaklinające rzeczywistość i umiejętność balansowania pomiędzy byciem sobą i byciem dla świata, czynią z danego miejsca Itakę? Odyseusz Orlińskiego w ten właśnie sposób mógł znaleźć swoją na kartach Tętna, gdy jednak świat zacznie uwierać, jak niewygodne buty do biegania, bohater Orlińskiego znowu rozpocznie „odyseję”, w poszukiwaniu wygodniejszego świata, który z pewnością autor odda w ręce czytelników w kolejnym zbiorze.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Marcin Jurzysta, Odyseja Orlińskiego, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2020, nr 57

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...