Nowy Napis Co Tydzień #066 / Porzućmy duchy przeszłości. Czy może istnieć Solidarność bez pewnej dozy komunizmu?
„Solidarność”, tak nam powtarzano w szkołach, o tym co rusz zapewniają nas politycy i tak też opowiadają swoje biografie dawni opozycjoniści, walczyła z „komuną”. Z drugiej strony przecież oba te pojęcia – solidarność i komunizm – choć traktowane antytetycznie w gruncie rzeczy odsyłają do tego samego ideału: egalitarnego życia we wspólnocie. Być może ideał ten pozostaje nieosiągalny, ponieważ nie potrafimy pogodzić tego, co w nim wzniosłe – marzeń o spełnieniu raju na ziemi, czyli komunizmu – z tym, co w nim ludzkie i banalne – odruchów solidarności. Czy wobec tego po trzydziestu latach nie nadeszła najwyższa pora, by zerwać z odziedziczonymi podziałami i ułożyć stosunki między komunizmem a solidarnością na nowo?
Nie bez znaczenia jest to, z jakiej okazji przystępujemy do podsumowania dziedzictwa „Solidarności”. Pamiętanie jest zawsze kwestią wyboru, a historia, którą o sobie opowiadamy, utkana jest z wielości takich wyborów. w tym przypadku jeśli za punkt odniesienia obierzemy na przykład obrady Okrągłego Stołu i wybory 4 czerwca 1989 roku, upamiętniamy rolę „Solidarności” w obaleniu komunizmu. Z kolei podkreślenie wagi 13 grudnia 1981 roku skłoni nas do postrzegania naszej historii najnowszej w kategoriach starcia między siłami dobra i zła, represyjnego państwa z jego aparatem bezpieczeństwa i wolnościowego społeczeństwa obywatelskiego, którego najistotniejszym wykwitem była „Solidarność”. Jeszcze inną narrację podsuwa data, którą sam chciałbym podążyć. 17 sierpnia 1980 roku – dzień, w którym ogłoszono 21 postulatów Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego. Wraz z innymi ważnymi dla ruchu robotniczego datami – poznańskim Czerwcem ’56, Grudniem ’70 na Wybrzeżu, Czerwcem ’76 w Ursusie, Radomiu czy Płocku – Sierpień ’80, kiedy narodził się NSZZ „Solidarność”, wieńczy historię rosnącej autonomii klasy robotniczej, pozyskującej sojuszników w kolejnych grupach społecznych. Jej relacje z komunizmem są znacznie bardziej skomplikowane, niż twierdzą zwolennicy manichejskiej opowieści.
Koniec komunizmu, koniec solidarności
„Solidarność” była, po pierwsze, wytworem stosunków społecznych doby systemu realnego socjalizmu i właściwych mu sprzeczności. Oznacza to, że bez struktur socjalistycznych nie byłoby klasy robotniczej, którą zorganizowała „Solidarność”. Demontaż tych struktur po 1989 roku skutkował także zapaścią samej klasy robotniczej – nieboszczka PRL pogrzebała swoich grabarzy. w tym elementarnym sensie „Solidarność” nie istnieje bez swojego kontrapunktu w postaci Komunizmu, wielkiego projektu, którego reperkusje wykraczały dalece poza blok wschodni i były odczuwalne zarówno w krajach kapitalistycznych, jak i w reorganizującym się Trzecim Świecie, podlegającym dekolonizacji, urbanizacji i industrializacji. Silna, dążąca do podmiotowości klasa robotnicza wszędzie wydawała się motorniczym historii, dlatego walka polskich robotników była śledzona z zapartym tchem przez ich odpowiedników w innych państwach. Neoliberalna reorganizacja globalnego systemu kapitalistycznego, która począwszy od lat 70., zaczęła dotyczyć tak różnych rzeczywistości jak Chile i Meksyk, ZSRR i Polska czy Wielka Brytania i Francja, skutkowała wypowiedzeniem kompromisów między kapitałem a pracą w bardzo odmiennych kontekstach społecznych. Po przegonieniu widma komunizmu, co nastąpiło w sposób spektakularny wraz z upadkiem muru berlińskiego, skończyła się epoka, w której tradycje i symbole ruchu robotniczego dostarczały marzeń i punktów orientacji milionom ludzi pracy.
Po drugie – i istotniejsze – twierdzę, że solidarność przez małe „s”, rozumiana jako wspólnotowość, wzajemność, egalitaryzm, nie może rozkwitać w klimacie nasączonym antykomunizmem, zwłaszcza gdy przybiera on nierzadko groteskowe i chorobliwe formy. Antykomunizm nie jest monolityczną ideologią, artykułuje się na rozmaite sposoby i legitymizuje szeroki zestaw zmian politycznych: zimnowojenne „polowania na czarownice”, ataki na związki zawodowe, interwencje przeciwko ruchom narodowowyzwoleńczym, represje wobec radykalnych studentów czy nagonkę na tak zwany kulturowy marksizm. Jednak tym, co jest dla nich wspólne, pozostaje tworzenie wyobrażeń na temat istnienia jakiegoś rodzaju balastu komunizmu, skażenia czy zacofania, które nie pozwala na realizację postępu społecznego. To może być obciążenie w znaczeniu historycznego spadku po poprzedniej epoce, którego nie udało się jeszcze przezwyciężyć (mentalność homo sovieticus, zadłużenie zagraniczne, przestarzały aparat produkcyjny), obstrukcyjnego wpływu grup interesu (niepatriotycznych elit, służb specjalnych, narzuconych powiązań zagranicznych) czy też niedostatecznego tempa i radykalizmu wprowadzanych zmian (zbyt wolna prywatyzacja, nadmierny strach przed społecznymi kosztami reform, niegotowość do liberalizacji gospodarki dla napływowego kapitału). We wszystkich tych przypadkach mowa o jakiegoś rodzaju blokadzie uniemożliwiającej realizację „normalnej”, to znaczy kapitalistycznej ścieżki przemian. Antykomunistyczne fantazmaty o istnieniu owych blokad mają za zadanie ukryć fakt, że to sam kapitalizm, jako system wyjątkowo niestabilny i polaryzujący społeczeństwo na wygranych i przegranych, generuje sprzeczności. Antykomunizm legitymizuje „terapie szokowe” – trzeba wszak działać szybko, aplikować społeczeństwu kolejne chirurgiczne cięcia, jeśli chcemy pozbyć się zjawisk hamujących uzdrowienie. w niemal epidemiologicznych warunkach wojny wypowiedzianej skażonemu bakcylami komunizmu społeczeństwu uderza się w struktury, na których zasadza się społeczna solidarność. To właśnie w Polsce, gdzie antykomunizm ujawnia się jako hegemoniczna ideologia doby transformacji, możemy najpełniej zaobserwować łatwość, z jaką obraca się on przeciwko tym zdobyczom socjalnobytowym okresu PRL, dzięki którym mogła się w ogóle rozwinąć „Solidarność”. Chichot historii polega na tym, że „Solidarność” dostarczała i nadal dostarcza antykomunizmowi paliwa niezbędnego do działania, osłaniając tym samym restaurację neoliberalnego kapitalizmu w Polsce.
Wobec tego podstawowy problem moich rozważań rysowałaby się następująco: czy istnieje – a jeśli tak, to w jakiej formie – jakiś rodzaj komunizmu, który nie byłby antytezą solidarności? Przyjmuję obrazoburczą hipotezę, że można go znaleźć w historii „Solidarności” przez duże „S”. Jednak swoje poszukiwania w mniejszym stopniu ukierunkowuję na Historię przez duże „H” – wielkich wydarzeń, przełomowych zwrotów, pomnikowych postaci i pamiętnych dokumentów. Zwracam się bardziej ku historii przez małe „h”, skromnej i osobistej, w ramach której „Solidarność” zajmuje wysoce ambiwalentne miejsce – z jednej strony wyraża solidarnościowe aspiracje, z drugiej, w praktyce, okazuje się poważnym zagrożeniem dla solidarności. Albo, co w tym wypadku możemy potraktować synonimicznie, zagrożeniem dla komunizmu przez małe „k”.
„Solidarność” – hipoteza komunistyczna
Historia przez małe „h” to historia nienapisana przez zwycięzców. Przykryta kurzem albo niezasługująca na spisanie – mówiona, nieutrwalona, odchodząca często wraz z jej niewysłuchanymi świadkami, zbyt banalnymi, by oddać im głos. w przypadku historii Polski Ludowej to po prostu historia ludowa. Niewiele w niej miejsca na heroiczne postawy, choć znajdziemy w niej pełno małych bohaterów dnia codziennego. Próżno szukać tu informacji o internowaniach. Nie upamiętniają jej prezydenckie ordery ani wpisy w Encyklopedii Solidarności. Nawet wtedy, gdy wypływała na wody Historii, zasilała prądy, które niekoniecznie były jej własnymi prądami.
Zdaje się, że tak właśnie jest z czerwonym nurtem historii robotniczej doby PRL. w szkolnych podręcznikach obowiązkowo widnieje ciąg dat ’56, ’70, ’76, ’80, ale wyznaczana przezeń narracja robotnicza zmuszona jest zejść tam, skąd dzięki upadkowi PRL mogła wreszcie wydostać się „Solidarność” – do podziemia. Ludowa historia przez małe „h” zostaje przesłonięta przez wielkie narracje Historyczne, które podporządkowały doświadczenie bojowej klasy robotniczej kategoriom opisu narzuconym z zewnątrz – przez inteligencję, Kościół katolicki, polityków prawicy czy zagranicę. „Solidarność” zostaje przedstawiona w ich ramach jako coś więcej niż tylko związek zawodowy – jako ruch obywatelski inicjujący pokojowe przemiany prodemokratyczne i wolnorynkowe, jako emanacja uciemiężonego przez obcą ideologię narodu, połączonego przez silną tożsamość czerpiącą z katolicyzmu. Wreszcie – jako wyraz zachodnich aspiracji otwierający drogę do integracji ze strukturami Unii Europejskiej i NATO. Podporządkowanie specyficznie pracowniczego, klasowego charakteru żądań, samoorganizacji i oporu stawianego przez „Solidarność” bardziej ogólnym i szerszym kategoriom społeczeństwa obywatelskiego, narodu czy wspólnej przyszłości w zjednoczonej Europie wymaga pominięcia, albo przynajmniej niedocenienia, znaczenia chociażby 21 postulatów sierpniowych.
Zawarte w tym dokumencie żądania – między innymi zagwarantowanie prawa do strajku, obniżenie wieku emerytalnego do 55 lat dla kobiet i 60 lat dla mężczyzn, zapewnienie odpowiedniej liczby miejsc w przedszkolach i żłobkach – nie tylko nie zostały spełnione w postkomunistycznej rzeczywistości, ale trend, który przyjęły przemiany gospodarcze, był wręcz przeciwstawny do tego, czego w 1980 roku domagali się robotnicy w 21 postulatach. Neoliberalna transformacja, oparta na hasłach prywatyzacji, komercjalizacji i technokratycznego reformatorstwa, ponad głowami społeczeństwa doprowadziła do sytuacji, w której, jak na ironię, siła napędowa przemian – robotnicy – została skrajnie odpodmiotowiona i stała się ich największą ofiarą. Kiepskie świadectwo wystawia postsolidarnościowym politykom fakt, że dorobkiem 30 lat III RP są bardzo ograniczone prawo do strajku, wyższy wiek emerytalny niż postulowany w Sierpniu 1980 czy zapaść infrastruktury opiekuńczej, którą próbuje się obecnie odbudowywać. To „osiągnięcia” doskonale przeciwstawne celom sformułowanym w 21 postulatach.
W ostatnich latach spore grono autorów o proweniencji lewicowej sięgało po historię „Solidarności”, by zaproponować jej nowe odczytania. Tym reinterpretacjom wyraźnie przyświecał zamiar odzyskania ludowej, oddolnej historii „Solidarności” – rekonstrukcji czerwonej nitki, która po 1989 roku poczęła tkać innego koloru sztandary. Najdalej w tych próbach poszedł socjolog Jan Sowa, który w książce Inna Rzeczpospolita jest możliwa! naszkicował prowokujący obraz „Solidarności” jako ruchu… komunistycznego.
Sowa zwrócił w swojej pracy uwagę nie tylko na wspomniany już fakt, że nie mogłaby zaistnieć masowa i zdolna do samoorganizacji klasa robotnicza bez struktur socjalistycznego państwa. Poza dużymi zakładami pracy, socjalizującymi robotników, kształtującymi ich zbiorowy etos i uniwersalizującymi ich wspólny interes klasowy, zasadnicze znaczenie miało także usieciowienie całej gospodarki, prowadzące do współzależności jej części składowych. Odgórne upaństwowienie gospodarki stwarzało więc potencjał do oddolnego uspołecznienia. A fakt, że z zakładami produkcyjnymi silnie powiązane były kwestie budownictwa mieszkaniowego, zaplecza socjalnego, placówek oświatowych czy kulturalnych, umożliwiał współdziałanie fabrycznego proletariatu z innymi pracownikami najemnymi, w tym z grupami o odmiennym kapitale kulturowym, takimi jak inteligencja, artyści, wolne zawody czy kobiety wykonujące prace opiekuńcze.
Próba wzięcia spraw w swoje ręce, przejęcia środków produkcji stanowiła, zdaniem Sowy, dążenie do przejścia z centralnie planowanej gospodarki państwowego socjalizmu do uspołecznionej utopii komunistycznej bezpośrednich wytwórców bogactwa społecznego. Co ważne, poligonem doświadczalnym dla tego przejścia stała się sama opozycyjna działalność „Solidarności”. Nie jest bowiem tak, że robotnicy i inne grupy przez sam fakt uczestniczenia w strukturach gospodarczych byli gotowi do urzeczywistnienia komunizmu. To ich oddolne praktyki, rozwijane dzięki doświadczeniu „Solidarności”, uzupełniały nabyte wcześniej kompetencje o kolektywne zdolności do otworzenia alternatywnych obiegów informacji, partycypacyjnego podejmowania decyzji czy struktur samopomocowych. Bogactwo, które w ten sposób mogli wytwarzać, wychodziło poza wąsko rozumianą wartość ekonomiczną – umożliwiało one samowytwarzanie społeczeństwa, jego nowych autodefinicji, wartości, aspiracji.
Pokonanie masowej „Solidarności” przez stan wojenny, a następnie zaprzepaszczenie jej dziedzictwa przez neoliberalną transformację symbolizowało upadek „hipotezy komunistycznej” w formie zainicjowanej przez rewolucję październikową 1917 roku i dogorywającej właśnie w latach 80. Francuski filozof Alain Badiou, z którego przemyśleń czerpie Sowa, twierdzi, że w tym okresie hipoteza komunistyczna pochłonięta była rozwiązaniem problemu utrzymania zwycięstwa rewolucji i usiłowała go zrealizować przez powołanie partii o żelaznej dyscyplinie, dysponującej rozbudowanym aparatem produkcji i represji. Skutkowało to biurokratyzacją i centralizacją państw socjalistycznych – zrywy robotnicze kontestujące narzucane plany gospodarcze, odpodmiotowienie i alienację robotników jawią się z tego punktu widzenia jako próby zaprowadzenia komunistycznej zmiany kursu, a nie likwidacji warunków strukturalnych, z których świat pracy czerpał swoją kolektywną siłę.
Chociaż zarysowany tu wizerunek „Solidarności” zapewne nie zyskałby aprobaty wielu uczestników tego ruchu, którzy komunistycznym symbolom, instytucjom i frazeologii przeciwstawiali własne, to tym bardziej właśnie świadczyć może – zdaniem komentatorów takich jak Sowa – o komunistycznym charakterze „S”. Odrzucenie kierowniczego monopolu partii i narzuconego języka, definiującego tożsamość i cele robotników, prowadziło do dialogicznego i horyzontalnego wytwarzania ruchu przez samych jego członków. w zbiorowych praktykach „Solidarności” materializował się sensus communis czy też – jak powiedziałby Marks – intelekt pow-szechny, wspólna i zakumulowana roztropność, dzięki której możliwa była niezależność i samorządność klasy robotniczej w swojej poszerzonej formule. Nierzadko zresztą w miszmaszu odniesień, po które sięgała „Solidarność” – od symboli religijnych po hollywoodzką popkulturę – pojawiały się subwersywne odwrócenia symboliki komunistycznej, jak w przypadku transparentu „Proletariusze wszystkich zakładów łączcie się!”, który wywiesili strajkujący stoczniowcy w Gdańsku.
Na ten aspekt konstruowanego charakteru sfery publicznej przez grupy marginalizowane i zdominowane w przypadku „Solidarności” jeszcze mocniej zwróciła uwagę filozofka Ewa Majewska. w książce Kontrpubliczności ludowe i feministyczne przyjrzała się sposobom, za pośrednictwem których manifestowała się sprawczość grup protestujących w ramach „S”. Jej badania pozwoliły odsłonić przyprószoną przez inteligenckie pretensje rolę szeregowych robotników, ale także jeszcze bardziej pomijaną pozycję kobiet w działalności ruchu.
Fabryki, bramy zakładów, mieszkania robotnicze sportretowane są w książce Majewskiej jako przestrzenie poszerzonej sfery publicznej o inkluzyjnym charakterze, który umożliwia dostęp do nich grupom tradycyjnie zbywanym jako zbyt niesamodzielne, niedojrzałe czy niewyedukowane, żeby posiadać sprawczość polityczną. Taki kierunek analizy okazuje się zbieżny z propozycjami tych teoretyków komunizmu, którzy upatrują go nie w rozwoju sił wytwórczych i fabrycznego proletariatu czy w działaniach awangardy partyjnej i rewolucyjnych intelektualistów, lecz przede wszystkim w strukturach codzienności, które spaja ludzka solidarność. Grupy pozostające na uboczu wielkiej Historii – chłopi, migranci, kobiety, lumpenproletariat – zmuszone są rozwijać kolektywne strategie przetrwania, ciche czy słabe formy oporu, które możemy określić jako subtelny, antropologiczny komunizm, ten niezbędny przyczółek solidarności, bez którego nie może istnieć jakiekolwiek społeczeństwo. Często podkreślane i wspominane z nostalgią doświadczenia PRL – takie jak sąsiedzkość, pozostawianie sobie dzieci do opieki, trzymanie miejsca w kolejce, pożyczanie cukru, wymiana barterowa, „kultury” fuchy – bywają lekceważone, a nawet demonizowane jako wytwory ekonomii niedoboru, amoralnego familizmu czy typowo wschodnioeuropejskiej korupcji i nepotyzmu. Tymczasem można w nich widzieć naddatek nieformalnego komunizmu – albo, jak kto woli, solidarności – bez których niemożliwe byłoby funkcjonowanie bezdusznych, państwowych struktur socjalistycznych. Co stało się z tym komunizmem przez małe „k” po tym, gdy „Solidarność” mogła świętować obalenie Komunizmu pisanego wielką literą?
Komunizm – hipoteza solidarnościowa
Tak jak solidarnościowcom ubieranie w czerwone szaty może się wydać gwałtem na ich biografiach, tak dla środowisk należących do formacji postkomunistycznej nieprzyzwoite byłoby wiązane ich ze słowem „solidarność”. A jednak sądzę, że jeśli spojrzeć na sieroty po Polsce Ludowej nie z perspektywy Historii pierwszych sekretarzy, generałów czy dyrektorów przedsiębiorstw, ale szeregowych obywateli, dla których okres PRL to ich młodość, najlepsze lata, odbudowa kraju po wojnie, doświadczenie modernizacji i awansu społecznego szerokich mas robotniczych i chłopskich, to jest to w dużej mierze – jakkolwiek patrzeć – także historia solidarności.
Podnoszenie rzeczywistości z ruiny, budowa osiedli i przemysłu, zagospodarowywanie Ziem Zachodnich, szeroki dostęp do oświaty, szkolnictwa wyższego i służby zdrowia, wiele instytucji i praktyk organizujących życie codzienne – wczasy pracownicze, ogródki działkowe, domy kultury… To ucieleśnienie struktur społecznej solidarności. Sam urodziłem się 20 dni po wyborach 4 czerwca 1989 roku. Komunizm – zanim pojawił się w moim życiu jako utopia przyszłości – funkcjonował w nim najpierw jako relikt przeszłości, o którym w mojej rodzinie mówiło się wyłącznie z nostalgią. w tej małej historii, w którą zostałem wrzucony, wszystko stało na głowie w porównaniu z wielką Historią, którą poznawałem w szkole, na akademiach i w mediach. Solidarność – nie jako nazwa własna, nawet nie jako piękna idea, ale jako społeczna praktyka – była przy rodzinnym stole zawsze wiązana z komunizmem jako obiekt utracony, którego stratę przeżywano w sposób bolesny i ze złością. Gniew ten – gniew wywołany odebraniem społeczeństwu solidarności – kierowany był zawsze na… „Solidarność”. Zarówno dla rodziny ze strony ojca (klasa średnia, związana z Ludowym Wojskiem Polskim, która doświadczała symbolicznej i społecznej degradacji), jak i dla bliskich ze strony mojej mamy (klasa ludowa, dla której PRL była narracją o pokoleniowej emancypacji z podlaskich wsi do górnośląskich miast przemysłowych, a III RP oznaczała koniec socjalistycznej wersji państwa dobrobytu) przemiany po 1989 roku interpretowane były jako jednoznacznie antyspołeczne. Grabież majątku państwowego, dorobku całych pokoleń, restauracja władzy klasowej jaśniepanów i kleru, uwłaszczanie się cwaniaków, rezygnacja z opiekuńczych funkcji państwa, otwarcie rynku przed zachodnimi rekinami biznesu i przede wszystkim groźba bezrobocia, które dawało się wszystkim we znaki – tym, czego nam brakowało po zwycięstwie „Solidarności” była po prostu solidarność. Nazywana wtedy, przynajmniej wokół mnie, Komunizmem.
Jakim zdziwieniem było dla mnie początkowo zderzenie ze środowiskami młodej niepostkomunistycznej lewicy, gdzie sympatie rozkładały się zupełnie odwrotnie niż w moim otoczeniu rodzinnym. Czytanie biografii Jacka Kuronia, celebrowanie upadku PRL, stawianie wyżej doświadczeń inteligenckich opozycjonistów niż szarych robotników, którzy z dnia na dzień lądowali na bruku – była to dla mnie nowość. Oczywiście młoda lewica starała się jakoś pogodzić radość z obalenia „komuny” i zwycięstwa „Solidarności” z krytyką neoliberalnych przemian, które były destrukcyjne dla międzyludzkiej solidarności/komunizmu. Z perspektywy czasu dostrzegam, że ta wyważona, subtelna droga unikająca ekstremów wyznaczanych przez dwa wrogie obozy, postsolidarnościowy i postkomunistyczny, choć sama w sobie słuszna, nie była jednak równie łaskawa dla obu stron. Pierwiastek solidarnościowy zdecydowanie dominował – choć wiele mówiono o wypaczeniach etosu „S”, to spór przybierał w dużej mierze ramy pokoleniowe i dało się odczuć, że jest na ogół sporem w rodzinie. Strona postkomunistyczna nie stanowiła tu istotnego punktu odniesienia, co powinno dziwić w przypadku młodych działaczy zainteresowanych odbudową lewicy, zważywszy na fakt, że elektorat postkomunistyczny charakteryzowały oczekiwania bardziej interwencjonistycznej roli państwa w gospodarce czy utrzymania jego funkcji opiekuńczych.
Niespełnienie ideałów „Solidarności” można z perspektywy czasu wyjaśniać brakiem prospołecznej lewicy, która mogłaby zaproponować inny model transformacji. A nieobecność takiej lewicy wynikała, być może, z nieumiejętności połączenia wody z ogniem – solidarnościowego marzenia o Samorządnej Rzeczypospolitej z komunistycznym wyzwoleniem ludzi pracy. Co zresztą na jedno wychodzi. Jednak spór polityczny po 1989 roku przybrał wyniszczające ramy tożsamościowe, w których nie było miejsca na zasypanie dawnych podziałów i prowadzenie polityki przede wszystkim w ramach klasowych, co dla lewicy pozostaje zadaniem podstawowym. Antykomunizm jako antysolidarność
Dziś wiemy, że do bilansu przemian po upadku Komunizmu należy także drobny komunizm, ludzka oddolna solidarność – ta sama, która manifestowała się w opozycyjnych działaniach „Solidarności” w późnej PRL. w przeoranych przez transformację neoliberalną miastach przemysłowych, w popegeerowskich wsiach, w dawnych ośrodkach wojewódzkich rozwijały się praktyki solidarności społecznej, dla których materialną bazą pozostawała infrastruktura odziedziczona w spadku po „komunie”. Projekt neoliberalny, gdziekolwiek był aplikowany, nie oznaczał jednak wyłącznie implementacji reform strukturalnych – w równej mierze jego kluczową składową były bodźce formatujące podmiotowość, programujące ją do konkurencyjności i indywidualizmu w nowych warunkach. Na ten aspekt neoliberalizmu przenikliwie, a nawet proroczo – bo już pod koniec lat 70. – zwrócił uwagę filozof Michel Foucault w wykładach wydanych także po polsku w tomie Narodziny biopolityki. Foucault wskazuje w nich na różnicę między klasycznym dziewiętnastowiecznym liberalizmem gospodarczym a współczesnym neoliberalizmem. O ile staromodny liberalizm to po prostu ideologia małego, nieinterwencjonistycznego rządu, który pozwala rynkowi działać tak swobodnie, jak to tylko możliwe, o tyle neoliberalizm to już technika rządzenia, w której państwo odgrywa kluczową rolę modyfikowania instytucji i zasad kształtujących życie społeczne w sposób, który ma niejako wymusić na jednostkach i zbiorowościach, żeby stały się „wolne”. Założona tu przebudowa antropologii – której rezultatem ma być rozprzestrzenienie się indywiduum typu homo oeconomicus, człowieka ekonomicznego – wymaga zniszczenia „komunizmu pierwotnego”, tej elementarnej ludzkiej solidarności, skłonności do dzielenia się zasobami i do współpracy, która umocniła się w Polsce wraz z etosem „Solidarności”. I która nie była obca również znacznej części społeczeństwa darzącej sentymentem PRL.
To nieprawdopodobne, że oba wrogie wobec siebie obozy, postsolidarnościowy i postkomunistyczny, które uformowały podstawowy podział socjopolityczny od końca PRL do 2005 roku, kiedy zastąpił go w tej roli konflikt dwóch formacji dawnej opozycji (PO i PiS), choć miały w swoich tożsamościach mocne komponenty egalitarne, to podpisały się pod neoliberalnym kierunkiem przemian.
Jak pokazał w Klęsce „Solidarności” politolog David Ost, „Solidarność” jako związek zawodowy działający w warunkach demokracji liberalnej i gospodarki kapitalistycznej rozwinęła parasol ochronny nad antypracowniczymi i antyspołecznymi reformami, ponieważ wierzyła, że „normalny” kapitalizm powstanie wtedy, gdy porzuci się balast po poprzednim ustroju i przeprowadzi się dekomunizację rozbijającą utrzymujące się układy na linii polityka–gospodarka. Antykomunizm stał się dominującym rysem tożsamości „Solidarności” po przełomie – skutkowało to tym, że zamiar uderzenia w interesy nomenklatury i dawnych partyjniaków wraz z przeświadczeniem, że przeszłość ciąży nad postępami teraźniejszości, odbijały się negatywnie na warunkach socjalnobytowych ludzi pracy. Chcąc zwalczyć Komunizm, dotrzeć do jego najgłębszych pokładów społecznych, obóz postsolidarnościowy anihilował w rzeczywistości materialne i symboliczne warunki możliwości swoich wcześniejszych sukcesów: usuwał zarówno przemysłowo-infrastrukturalną bazę, jak i narosłą na niej morfologiczną, nieformalną nadbudowę, w której mogła działać i samoorganizować się klasa robotnicza. w efekcie, wraz z komunizmem, ginęła solidarność.
Z drugiej strony, reprezentanci obozu postkomunistycznego, choć starali się stawiać czoło otwartemu antykomunizmowi „Solidarności”, broniąc funkcjonariuszy poprzedniego ustroju, praw nabytych jego beneficjentów i żywotnych dla nich symboli, to zarazem podpisali się pod neoliberalnym kierunkiem reform. Dla polityków postkomunistycznych hasła „wybierzmy przyszłość” i „powrót do Europy” wyznaczały ich nową tożsamość technokratycznych prorynkowych reformatorów, którzy musieli przekonać społeczeństwo, że nie są już doktrynalnymi jajogłowymi, którym marzy się powrót do PRL. W rezultacie bronili przede wszystkim Komunizmu przez duże „K”, pewnej reklitowej tożsamości, którą wpisywano teraz w ramy nowej świetlanej przyszłości. Nie była to natomiast obrona komunizmu w kategoriach klasowych – czyli społecznej solidarności ludzi pracy, która, choć na odmienne sposoby, definiowała przecież obie strony politycznej barykady.
Dzisiaj można tylko spekulować, co by było, gdyby obaj deklaratywni obrońcy robotników – dawni działacze Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej z jednej strony, działacze ruchu robotniczego „Solidarność” z drugiej – zamiast abstrahować od podziałów klasowych na rzecz tożsamościowych, ścigali się, kto lepiej je w interesie niezamożnej większości zorganizuje. Wiemy, że historia podążyła innym torem. Antykomunizm „Solidarności” legitymizował neoliberalizm, przez co obracał się przeciwko solidarności. Próbujący bronić się przed nim postkomuniści wybrali przyszłość, przez co przyczynili się do rozbiórki komunizmu, który ostał się jeszcze po Komunizmie. w ostatecznym rozrachunku obie strony na zmianę przyłożyły rękę do tego, że w polskim społeczeństwie jest dziś tak mało solidarności. Czyli tak mało komunizmu.
Pamiętając o uwadze Marksa, że „tradycja wszystkich zmarłych pokoleń ciąży jak zmora na umysłach żyjących”, byłoby rozsądniej, gdybyśmy zamiast trwożliwie przywoływać na pomoc duchy przeszłości, zapożyczać od nich imiona, hasła bojowe i szaty, przemyśleli, czy stare koleiny doprowadzą nas tam, dokąd chcielibyśmy dojść. A co jeśli nie ma solidarności bez jakiejś dozy komunizmu?