22.10.2020

Nowy Napis Co Tydzień #072 / Odzyskać siebie

Witajcie w moim Betlejem!

Sprawność warsztatową Michała Fałtynowicza nabytą podczas pracy nad prozą publikowaną na łamach prasy czy nad utworami scenicznymi wydanymi pod wspólnym tytułem Ciemność (2019), znać po jego debiutanckich wierszach. Wiele z nich ma strukturę fabularną, względnie mikro-narracyjną. Miał Fałtynowicz doskonałe wyczucie czasu. Intuicyjnie wiedział, kiedy powinien wydać pierwszą książkę poetycką. Uchwycił w niej krytyczny moment biografii mówiącego tu dwudziestotrzyletniego podmiotu, udostępniając nam do wglądu swój pamiętnik z okresu „postmłodości”. Owa postmłodość jest punktem zwrotnym, gdy młodzieńcze doświadczenia i przemyślenia zaczynają się już krystalizować w światopogląd. Wielu innych pomijało ten moment. Dostrzegali go zazwyczaj przy okazji rozmaitych życiowych bilansów czynionych wtedy, gdy ich młodość znacznie oddaliła się w czasie. Tutaj obserwujemy zdarzenia postmłodości notowane na bieżąco, nieomal na żywo. Rzecz jasna, nie o wiek metrykalny tutaj chodzi, ale o pewną sytuację egzystencjalną, kiedy młodość wyczerpała już swoje możliwości, gdy przeterminowała się taryfa ulgowa przysługująca adolescentowi, zaś przyszłość budzi uzasadnione obawy, nawiedzające tekstowe „ja” nawet w sytuacjach pozornie bezpiecznych, choćby podczas przyjacielskiej rozmowy przy śniadaniu w restauracji:

[…] boję się,
że przyjdzie chwila, w której słowo miłość
nie przeciśnie się przez przełyk.

zostaną strach, samotność oraz
śmierć. rzeczywistość przemieni się
w chudą jaszczurkę, która różowym
językiem będzie smagać boleśnie
jak biczem. 

(lęk)

Lekceważyć lęków niepodobna, bo są dotkliwie rzeczywiste. Stąd życiowy zwrot wymaga nie tyle pojedynczych zmian, ile ponownych narodzin, powiązanych z redefinicją elementarnych pojęć, zauważalną w wierszu tytułowym; wymaga również porzucenia dawnych odruchów, nawyków, przyzwyczajeń, wyobrażeń, czy – podmiot bynajmniej się z tym nie kryje – nałogów. Ponowne narodziny uważa poeta za konieczność nadającą jego egzystencji sens i właściwy kierunek. Można tutaj odnieść wrażenie, że postmłodość formuje i „dojrzewa” poetyckiego bohatera silniej niż młodość. Bowiem czyni go zdolnym do samodzielnych, formacyjnych wyborów; do rozeznawania wartości cennych, odziedziczonych po młodzieńczym etapie biografii, na przykład: zakorzenienia w suwalskiej „matczyźnie” i ojczyźnie. Uzdolnia go w takim samym stopniu do zmagań z samym sobą (pięć posiłków dziennie) oraz do zrozumienia, że życie składa się nie tylko z tego, co spełnione, co daje się zamknąć w kadrze zapamiętanego obrazu, ale i z tego, co z zasady nierozpoznane, niepewne, niezaistniałe: „tyle rzeczy miałem zrobić” – wzdycha zawiedziony bohater wiersza przedsen:

chwilę być.
być pewnym, że wiem,
która noc była istotna
i czy w ogóle któraś
była. 

Liryczna persona stara się także dojrzeć do zrozumienia faktu, że na życie składa się także to, co się mu przydarza i przydarzyć się może innym – łącznie z nieszczęściami. Również ten aspekt bycia uważa autor za godny opisu (zobacz wiersz śpiewajże na te dary życia), kierując się zapewne przeświadczeniem, że kto chce życiu sprostać, musi przyjąć je całe, wraz z daną mu w przeczuciu śmiertelnością i pośmiertnym zapomnieniem, pewnym tak bezsprzecznie, że warto zaprosić jeszcze-żywych na prosty wspólny posiłek (wezwanie). Do tego samego porządku przynależy przyjaźń oraz miłość oparta bardziej na korespondencji przeżyć niż na żarliwej namiętności. Warto zauważyć, że w podejściu tekstowej persony do życia spokojna akceptacja przeważa nad afirmacją. Generalnie – działa w tych monologach przemożna wola istnienia. Zapewne nieprzypadkowo ważnymi leksemami w lirycznym słowniku Fałtynowicza są „trwanie” i „trwać”. Niekiedy wspomnianą wolę wspiera biologia, zamanifestowana w kobiecym monologu rób, w dość przewrotnie nawiązującym do słynnego, ongiś skandalizującego, wiersza Andrzeja Bursy Miłość.

Światoobrazem rządzi tu czas teraźniejszy, pomocny w wyłuskiwaniu istotnych znaczeń z czynności niby powszednich, jednak całej przygodności nadających stabilny ład, przyjazny zaangażowanemu emocjonalnie spoglądaniu, bez którego poezji Fałtynowicza przynajmniej w zaprezentowanym na kartach omawianego tomiku kształcie wyobrazić sobie niepodobna: „niczego więcej nie ma teraz na świecie / oprócz mojego patrzenia.” – stwierdza poeta wprost w podróżnej impresji zatytułowanej polityka.

Ważnym składnikiem lirycznego języka są u Fałtynowicza toponimy. Z jednej strony mają one charakter symboliczny – jak tytułowe Betlejem czy Jerozolima umiejscowiona w Suwałkach, gdzie poetyckie „ja”, wędrując przez labirynt ulic, rozpoznaje własne powołanie. Dzięki temu, pojawiwszy się w Trójmieście, nie jest już człowiekiem znikąd, zaś jego ponowne narodziny nie oznaczają bynajmniej zerwania z tą częścią przeszłości, która okazała się dla jego rozwoju najbardziej cenna. Natomiast Gdańsk, zwłaszcza jego wrzeszczańska część, stała się przestrzenią jego dojrzewania, wewnętrznych zmagań, prób przedarcia się w stronę transcendencji, towarzyskich biesiad, refleksyjnych spacerów. Obrazy tych okolic ujrzane okiem poety przybyłego z Suwalszczyzny prezentują się tu równie ciekawie jak te kreślone przez autorów na Wybrzeżu urodzonych. Zbiór mocny, wyrazisty, wart odnotowania, lecz przede wszystkim – uważnej, życzliwej lektury.

 

M. Fałtynowicz, Witajcie w moim Betlejem!, Biblioteka „Toposu”, T. 180, Sopot 2020.

Oda do próchna

Chcąc określić sytuację podmiotu nowych wierszy Stanisława Dłuskiego, wyczerpujemy – jeśli nie całość, to z całą pewnością znaczną część zasobów polszczyzny tworzących pole semantyczne pojęć odnoszących się do duchowego kryzysu oraz moralnego upadku. Stan egzystencjalnego kryzysu sygnalizował tytuł poprzedniej jego książki: Wiersze dla bezdomnych i wydrążonych (2016). Korespondencje ze wspomnianym tomem wzmacnia jeszcze pomieszczona tutaj Oda do wydrążonego oraz Oda do bezdomności i sam autoportret poetyckiego „ja”. Przymiotnik „poetycki” należy rozumieć dwojako. Pierwsze znaczenie dyktuje wymóg krytycznej ścisłości. Drugie wypływa z faktu, że mówiąca tutaj persona deklaruje się jako poeta przynależny do rodu poètes maudits, bywalców sztucznych rajów, ściganych przez zły los, upodlonych przez własne przewinienia, wykluczonych ze społeczeństwa. Poetyckie „ja” stanowi także nowe wcielenie Orfeusza. Aczkolwiek nie tyle schodzącego do Hadesu, którego wizerunek kreśli w swoim trenie, bliski Dłuskiemu Czesław Miłosz, ale rozszarpanego przez menady. Z tym większym zdziwieniem przychodzi nam pogodzić taką dezintegrację z instynktownym, zmysłowym pragnieniem, wypowiedzianym w początkowym epigrafie:

Pora tobie do piachu, dziadu,
a w tobie wciąż żywa zachłanność
na życie, pożerasz wzrokiem urodę
świtu i delikatną szyję nastolatki,
smakujesz dzie
ń jakby był pierwszym od
początku świata, czujesz zapach
każdego kwiatu w zimowym ogrodzie,
upadając wielbisz ziemię i śpiewasz
hosannę skowronkom wracającym
z dalekiej podr
óży. 

Przywołałem tu wiersz najbardziej pogodny w całym tomie. Zaraz potem jego światoobraz mąci się, ciemnieje od przeczuć nadchodzącego unicestwienia, od lęku przed końcem znanego ładu, po którym

Tylko purpurowy Antychryst
Rzuci kości poetów na ziemię, 
Zanuci srebrną i czarną piosenkę
Dla chrześcijańskiej Europy 

(Barbarzyńcom pochylonym z troską nad nicością)

Diagnozę tak ogólną stawia liryczne „ja” raz, na wstępie. Potem z bliska obserwujemy głównie dzieje jego udręki. Słyszymy niemal każdy oddech schorzałej duszy, każde jej drgnienie przełożone na kolejną dramatyczną metaforę, od których tutaj gęsto a wzniośle, zwłaszcza że poeta stawia na swobodę ekspresji, opierając monolog na łańcuchach skojarzeń, wikłając go w paradoksy. Czy tak się mówi de profundis, na dnie poniżonego istnienia, gdy jest się otoczonym już jedynie przez duchy, dobre i złe? Możliwe. Kiedy zaś się nam zdaje, że język rozpaczy doprowadził poetę do ekstremum, gdzie artykułowana mowa musi zamilknąć, nie milknie. Tonem lamentacji próbuje jeszcze opowiadać o wycofaniu „w milczące pola snów”. Albo – odwrotnie – ustabilizować w ostatniej chwili rozchybotane, rozgorączkowane myślenie, względnie, przy odrobinie szczęścia, postawić pierwszy krok na ścieżce pozwalającej mu „dotrzeć wreszcie do siebie / zobaczyć ziemię w kropli rosy” (Kropla rosy). Na przedwczesny optymizm podmiot sobie nie pozwala. Początek tej ścieżki pozostaje na razie słabo widoczny, lada moment pod stopą może rozewrzeć się otchłań, niejednokrotnie się otwiera. Bo przecież nic się tutaj nie rozstrzygnęło. Zatem wędrówka równie dobrze może się zakończyć na dnie grobu, pochówkiem za życia (porównaj Zniszczenie to moja Beatrycze). Smutnym echem powracają w tych wierszach wspomnienia miłości; właściwie każda z nich była zmarnowaną okazją, niewykorzystaną szansą na urzeczywistnienie dobra. Pogląd ten dotyczy tak kochanek bezimiennych, jak tych, co noszą imiona poetycznych ideałów: Eurydyki czy Beatrycze (brak tylko Laury). Sporo musiał wycierpieć i sporo cierpienia zadać tekstowy sobowtór poety, nim się zorientował, że zdolności do budowania dojrzałej miłosnej relacji całkowicie mu brak. Natomiast teoretyczną lekcję miłości odrobił wcale sumiennie, skoro Dysonanse dla Eurydyki zamyka pointą „Miłość nie osądza lecz karmi / Niewyrażalnym”. Lecz to nie żadna z ukochanych, a córka, adresatka czułej apostrofy Poszukiwanie blasku budzi w nim nadzieję na nowy świt niosący ulgę od depresji i cierpień. Aczkolwiek nie mistyczne przeżycie, ale zrozumienie, że nie został „stworzony dla kobiet” każe mu szukać nowych szlaków, wędrować przez pejzaże natury beskidzkiej czy bieszczadzkiej, gdzie, jak sam powiada: „Może trawa poda mi dłoń / Uśmierzy ból głowy / Przywieziony z miasta” (Połoniny, trawy miłosierne).

Oda do próchna skupi uwagę również czytelników zainteresowanych intertekstualnością. Poeta odwołuje się do twórczości wspomnianego już Czesława Miłosza, Zbigniewa Herberta, przywołuje nazwiska Mickiewicza, Norwida i Apollinaire’a. Wszak nawet w najgłębszym poniżeniu jego tekstowy sobowtór pozostaje człowiekiem kultury, potrafi obficie czerpać z jej spuścizny.
„To nie jest poezja, to bat na / krytyków literackich” – ostrzega czytelnika ostatni wiersz, biorąc niejako w nawias wyrafinowaną poetyckość, rekwizytorium symboli, figury retoryczne. Czyni to w imię bezpośredniości doświadczeń i konieczności ucieczki od obrzydłego mu miasta (porównaj Palę Rzeszów) utożsamianego z dotkliwym wyobcowaniem. Czy pod dachami starych wiejskich domów (przypomnijmy, że debiut Dłuskiego, sprzed ćwierćwiecza, światopoglądowo zakorzeniony w tradycji, nosił tytuł Stary dom), czy wśród duchów przeszłości, na górskich szlakach lub w towarzystwie podobnych mu uciekinierów z toksycznej cywilizacji uda mu się „odzyskać siebie”, jeszcze nie wiemy. Ważne, że podmiot koniec końców nazwał cel swoich dążeń, pozwalający mu powstać – choćby z próchna. Ostatecznie w sprzyjających okolicznościach i próchno potrafi zaświecić.

 

S. Dłuski, Oda do próchna, Biblioteka „Toposu”, T. 181, Sopot 2020. 

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Piotr Wiktor Lorkowski, Odzyskać siebie, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2020, nr 72

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...