Powidoki z lotu ptaka
Naraz porzuciła wszystko: rzekę, zagajniki, niepamięć.
Wędrowała z deszczu pod rynnę i tak w koło Macieju.
Tu w mieście prześladował ją obraz ze śniegiem w tle:
zimnolubna mahonia pod spróchniałym oknem domu.
Rosła szeroko, zawłaszczała przestrzeń bezczelnie –
była cmentarnym krzewem i ocaliła odrobinę żółci.
Później plótł się kwiecień. Świtało. I dniały Alpy srebrzyście.
Z góry widziała lodowce postrzępione jak zakrzepłe potoki.
Lśniły, a ona stała w miejscu, nie czując żadnej prędkości.
Może śniła o czymś, zawieszona pomiędzy słońcem a ziemią.
Ujrzała subtelny cień Zbyszka, pobłażliwie machał do niej ręką:
Mój Boże, w Alpach prószy śnieg i niczego nie ma oprócz ciszy.
Przecież nigdy nie był w Alpach, pstryknęła zdjęcie z lotu ptaka,
ale cień zawsze znika, gdy się nocą wraca do swojego siedliska.
A w sierpniu znów mknęła w przeciwną stronę świata.
Nad wielką wodą z wyspami. Ku białym nocom i skałom,
lecz w górze zbiegły się nagle chmury, niczym piranie.
Jakby w kadrze odwrócono kamienne widoki z ogniem.
Zachodziło słońce, niebo rozcinały pioruny, wschodził księżyc.
W dole ujrzała wyschłą rzekę, zagajniki, kroplę rosy na mahonii
i zrozumiała, że warto wrócić, wwiercić się w pamięć. Do bólu.
Iść chodnikiem przed siebie, by odnaleźć własną tożsamość.