Środula. Ślimaki
dla Barnaby
Duże winniczki, ładnie
ozdobione, z solniczkami
na grzbietach. I grube, czarne
inne ślimaki, które nie wiem
jak nazwać – a przypominają geny,
lub telefony komórkowe z antenką.
Uginają się pod nimi zjadane
liście łopianów. W deszczu topią się
wszystkie, masowo strącane, w strugach
wody między kamieniami i dołkach ziemi.
Ślizgają się i chrzęszczą na nich buty,
a samochodom zatykają bieżniki opon.
Po co ci pielgrzymi tak mozolnie
wędrują z jednej strony asfaltu
na drugą? Lituję się, podnoszę je
i ciskam z powrotem między łopiany.
I dlaczego wszystkie nie idą w tę samą
stronę? Czy nie ma ziemi świętej, ziemi
obiecanej wspólnego trawnika? Spaceruję
w pogodny dzień i obserwuję jak te nieliczne,
które po wielu godzinach pełzania umknęły
spod kół i butów, wysychają teraz spalone
słońcem na brzegu asfaltu – prawie u kresu
podróży. Dużo tu kolorowego świegotliwego
ptactwa i mimo, że środek miasta, mój pies
goni w nocy lisy.