ŚWIĘTY BARTUŚ OD (GŁU)PTAKÓW
Nie zrodziłem się myślą, wiatrem, niepewnością,
nie stałem się ziemią, drzewem, zapatrzeniem,
nie pochodzę z onirycznego majaka, ucieczki przed.
Nie przyszedłem jak przychodzą niespodziewane
smutki i goście, których nikt nie chciał widzieć.
Jestem (bez)pamięcią, przerażeniem i jedną z cnót.
Kimś kogo nie wspomnisz lub pogardzisz - owadzim
truchłem. Przywracam światy praojców i noce
prakochanek, uciekam od pragnień cięższych
niż kamienie skąpane w woni jaśminowców.
Czasem widzę Lesza pieszczącego klawisze jodeł.
Rankiem zbieram zapachy śródleśnej topieli, tkam
wielobarwne pajęcze kilimy, poleruję krople mgieł,
podglądam rdzawe buczyny kąpiące się w kałużach.
Mówicie, że widzieliście diabli ogon na szyi Bartusia,
dlatego Bartek głupi - rozmawia z pszczołami, karmi
ptaki ambrozją słodką niczym baklawa i odmawia
skrzydlate litanie, śpiewne, dziękczynne hymny.
(Nie) jestem tym, za którego mnie macie,
a tym, który zamyka siebie w czterech ścianach
wyobraźni - niepoczytalnym z aureolą w dłoni.