17.02.2021

Tytus podejmuje się życia

Jestem obecnie rodzaju nijakiego, chociaż poprzednio byłem mężczyzną. W głębokich pokładach mojej, zacierającej się już pamięci istnieje zapis, że w bardzo odległej przeszłości byłem również kobietą i mam za sobą doświadczenia tej płci. Dziś jednak nie potrafię określić swojej płciowej tożsamości. Męskość jest mi tak samo obca jak kobiecość. Może ten stan wynika z utraty cielesności? Odkąd straciłem materialne kontury istnienia, nie zależy mi już ani na bicepsach, ani na smukłej talii. I muszę przyznać, że takie trwanie jest o wiele wygodniejsze.

Wczoraj obchodziłem stuletnią rocznicę mej śmierci. Byłem na cmentarzu, posprzątałem trochę swój grób, postawiłem na nim jakieś kwiaty. Podupada to wszystko coraz bardziej jak nikt nie dba, ale kto ma dbać, kiedy moja rodzina i znajomi pokotem leżą obok, a obcy nie chcą sprzątać cudzych grobów. Co robić, tak już jest. Ja także, zajęty rozpoznawaniem wieczności, przez dłuższy czas nie mogłem tu bywać. A przydałoby się pomnik odnowić, alejkę wokół grobowca wybrukować. Marzenia nieosiągalne dla niematerialnych. Próbowałem przynajmniej poprawić tabliczkę z napisem mnie dotyczącym, lecz nie na wiele to się zdało. Już nawet dokładnie nie pamiętam, jak się kiedyś nazywałem, chociaż czy ma to jakieś znaczenie, gdy nie posiadam konkretnej postaci? W zaświatach są ważniejsze sprawy niż nazwiska, ot chociażby analiza ziemskich uczynków. Sam, osobiście musiałem pogrupować je rubrykach podsuniętej mi ankiety, skonstruowanej według klucza: uczynki bardzo dobre, dobre, średnio dobre, niedobre i bardzo niedobre. Miałem z tym sporo kłopotów, dlatego pierwsze dwadzieścia lat po śmierci upłynęło mi niezwykle pracowicie. Wiele z tych uczynków nie pasowało do żadnej rubryki, tak się w nich dobro i zło pogmatwało, że nie sposób było rozdzielić.

Tu, na ziemi już nikt mnie nie opłakuje. Czas opłakiwania przeminął wraz z ludźmi, którzy odeszli. Wkrótce jednak znowu mam być przywrócony do życia i to w najnormalniejszej, ludzkiej postaci. Właśnie przygotowuję się do tego wydarzenia. Uważam, by nie podjąć nieostrożnych decyzji, dotyczących mego przyszłego bytowania. Trudności mam dużo, zwłaszcza z powodu zmian, jakie zaszły na świecie podczas mej nieobecności.

W niebieskiej kancelarii od dawna leży moje podanie o powrót i powiedziała mi po cichu znajoma urzędniczka, że poważnie się nad nim zastanawiają. Mam więc duże szanse. Bardzo się przede mnie wpycha pewien rycerz średniowieczny, który zginął młodo, w jakiejś bitwie z Turkami. Uważa, że ma pierwszeństwo, bo walczył z poganami i sporo ich wysiekł, lecz ostatecznie powiedziano mu, że zabijanie, nawet w tak szczytnym celu jest rozbojem, dlatego musi poczekać aż osiągnie równowagę emocjonalną. Zdesperowany próbował nawet przekupstwa. Obiecywał zdobyczne klejnoty ukryte w skrytce, w ruinach swego dawnego zamczyska. Nie chcieli. Tu takie przedmioty są bezwartościowe. Nieszczęsny rzucał się jeszcze, groził samemu Bogu. Długo go uspokajali, pokazali mu nawet piekło, powiedzieli, że jak się nie poprawi, nieprędko doczeka swojej kolejki. Ostatecznie zalecili mu zajęcia z pewnym psychoanalitykiem, który przebywa u nas od kilku dziesięcioleci, a niegdyś pisał głośne rozprawy naukowe. Wszystko na nic. Rycerz nie chciał się poddać i na złość wszystkim zaczął straszyć w miejscu swojego dawnego zamieszkania, spacerując w czarnej opończy, wokół zamkowej baszty i po okolicznych wsiach. Zrobił wielkie zamieszanie, ludzie bali się wychodzić z domów. Wtedy w ogóle zakazano mu wszelkich kontaktów z ziemią. Ci rycerze naprawdę bywają nieznośni. Co zaś mojego powrotu się tyczy, to chociaż nigdy nie daję i nie dawałem wiary plotkom, ale chyba coś jest w tym co mówią, boby nie mówili. Ja zresztą zawsze wierzyłem w swe odrodzenie.

Za życia fascynowały mnie rozmaite religie świata. Każda z nich obiecywała pośmiertny byt, ja jednak najbardziej lubiłem te, które szły jeszcze dalej zapowiadając ponowny powrót na ziemię w innej postaci. Oczywiście nie miałem wątpliwości, że ktoś taki jak ja otrzyma postać ludzką. Od tych rozważań dostałem wielkiego, religijnego pomieszania zmysłów. Umarłem jako ateista, ale nie do końca, bo jakaś część mnie nadal wierzyła. Do mojego umierania żona zaprosiła miejscowego księdza. Ten zajął się posiadaną przeze mnie duszą i obiecał jej na odchodne dużo dobrego w przyszłym świecie.

Teraz, w związku z planowanym powrotem, mam na głowie mnóstwo spraw. Wszak jeszcze tutaj muszę podjąć pierwsze życiowe decyzje. Chcę działać rozważnie. Rozwaga zawsze była bliska mojej naturze, nie zmieniła tego nawet śmierć.

Tytus Ksawery Anemajer żył w latach 1832-1902. Był uporządkowany, zrównoważony, oszczędny, prowadził wielką księgę, w której skrupulatnie notował domowe wydatki i nie znosił, by cokolwiek go zaskakiwało. Cieszył się dobrą opinią i ludzkim szacunkiem. Nie znosił ekstrawagancji.

W przeszłości ojciec Tytusa miał nieduży majątek w Galicji, który nabył niedrogo jeszcze jego dziad, a Tytusa pradziad. Jednak skutkiem różnych przeciwności losu, rodzina majątek straciła, a wtedy ojciec Tytusa został urzędnikiem. Swoich synów (Tytus miał dwóch braci i siostrę) nauczył szacunku dla pracy w urzędzie. Nauczył ich również przestrzegania ustalonych w jego sferze zasad i przywiązania do tradycji. On i bracia przyjęli te poglądy za własne, uważali zresztą ojca za wielkiego, domowego filozofa, głosiciela prawd logicznych i praktycznych, autora najlepszego przewodnika po życiu.

Matka Tytusa była drobną kobietą z dużym ciemnym kokiem i łagodnym spojrzeniem piwnych oczu, dlatego spodobała się ojcu. Miała przecież wszystkie atuty, które sprawiały, że kobieta w tamtych czasach podobała się mężczyźnie z tamtych czasów. Rodzina Tytusa posiadała swoje rodzinne tajemnice. Byli w niej konspiratorzy, bohaterowie, hazardziści, rewolucjoniści, kuzynka o nienajlepszej reputacji, były jakieś mezalianse i jedno samobójstwo z powodu bankructwa. O tych, którzy przysparzali rodzinie splendoru mówiło się dużo, z dumą, powołując się na rozmaite koneksje i koligacje. O ciemnych stronach rodzinnej historii opowiadano przyciszonym głosem i nigdy przy obcych. Jednak to właśnie niechlubni mieszkańcy ciemnej strony stanowili twórczy element rozwoju familijnych dziejów.

W takiej atmosferze Tytus dorastał, aż stał się młodzieńcem, mężczyzną, a potem starcem. W szkołach uczył się pilnie, by tak jak ojciec zostać urzędnikiem biura rachunkowego w magistracie. Ożenił się dobrze. Wziął pannę z szanowanej w mieście rodziny. Mieli wspólnie pięcioro dzieci różnej płci. Żona wniosła mu w posagu niewielką posiadłość wiejską, gdzie urządzili sobie letnisko.

Tytus lubił książki, zwłaszcza te, które człowiek z jego kondycją społeczną przeczytać powinien. Podobały mu się dzieła sztuki uznawane przez wszystkich za dobre. Chętnie ozdabiał nimi mieszkanie. Bywał w teatrze na spektaklach, o których potem dużo mówiono w mieście. Nowiny lokalne, krajowe i zagraniczne czerpał z gazet. Interesował się geografią, czytywał relacje słynnych podróżników. Sam też to i owo zwiedził. Kiedyś wraz z żoną pojechali do wód dla podratowania jej wątłego zdrowia, widział morze, odwiedził góry. Wspiął się na jakiś skalisty szczyt, a gdy zszedł, serce waliło mu w szalonym tempie.

– Nigdy więcej takich głupstw – powiedział sobie i słowa dotrzymał.

Świat bardzo zmienił się za jego życia. Pojawiło się na nim mnóstwo wynalazków. Widział pierwszy, niezdarnie skonstruowany samochód, widział balon, który miał ponieść człowieka w przestworza, umarł przy dźwiękach fonografu.

Z wypiekami na twarzy śledził rozwój techniki i wkradanie się w codzienność nowych tworów ludzkiej myśli. Wierzył w człowieka i w postęp, jednak zawsze hołdował tradycji. Z zaciekawieniem obserwował przygotowania ludzkości do ekspansji na naturę. Nieraz mawiał do znajomych:

– Chociaż postęp ludzkości zmierza w stronę stosowania w życiu rozmaitych odkryć, wszelako moralność i przestrzeganie starych zasad są i będą podporą postępowego społeczeństwa.

Tytus kochał technikę i wynalazki, ale nie znosił wolnomyślicieli i poetów. Uważał ich za darmozjadów. Tłumaczył, że powinni wreszcie wziąć się do solidnej pracy. Grzmiał nieraz na nich z wyżyn swojego urzędu, a gdy w magistracie powołano wydział do spraw dobroczynności pilnował, żeby jego działalność nie objęła nikogo z tych kręgów. Uważał, że postępuje słusznie. Był z siebie zadowolony.

Z wiekiem przybył mu elegancki smoking i duży brzuch. Zdobył też wiele innych rzeczy, których żal mu było zostawiać, gdy odchodził. W chwili śmierci czas ziemski zatrzymał się dla Tytusa dokładnie w tym miejscu, w którym opuścił żywych. Na początku jeszcze siłą przyzwyczajenia interesował się domownikami. Czuł jednak, że coraz bardziej obojętnieją mu ważne dotychczas sprawy. Kiedy po kilku latach przyszła do niego w zaświaty żona, nawet do niej nie podszedł, miał inne sprawy na głowie. Nieco bardziej zdziwił się widząc tam kolejno swoje dzieci, ale był już tak oddalony od rodziny, że machał im tylko ręką na powitanie. A oni wtedy rozpoznawali niematerialną rzeczywistość, w jakiej się znaleźli, chcieli się do niego zbliżyć, zasięgnąć rady, porozmawiać. Wnuki w ogóle go nie obchodziły, z trudem je poznał. Wtedy znowu myślał o powrocie i tylko temu poświęcał uwagę.

Powrót na ziemię planuję bardzo sumiennie. Wszak zajmuje to mnóstwo czasu, ale nie mogę popełnić tych samych błędów co poprzednio. Szkoda tylko, że na progu kolejnego życia odbiorą mi pamięć. W ten sposób stracę zgromadzony dotychczas kapitał losowych doświadczeń. Chociaż tutaj u nas mówią, że na nic by mi się nie przydał, bo od tamtej pory zaszły na świecie wielkie przemiany. Ja jednak mniemam, że kierujące człowiekiem instynkty są niezmienne i niezależnie od epoki historycznej. Rozwój cywilizacji nie ma tu nic do rzeczy. Przecież, kiedy obserwuję życie tych, którzy nastali po nas, wszystko rozumiem. Kłopoty mam jedynie z posługiwaniem się pewnymi przedmiotami. Tak, w zaświatach dużo się nauczyłem. Teraz nawet najbardziej złożona rzeczywistość nie stanowi dla mnie zagadki.

Ostatnio chętnie czytam rubryki z ogłoszeniami dotyczącymi posad. O niektórych zawodach w ogóle nie mam pojęcia, za moich czasów ich nie było. Ach te oschłe, nieprzyjemne zbitki słów. Wymagania duże, niełatwo będzie im sprostać, chociaż posiadam liczne talenta. Muszę skończyć szkoły z wysoką lokatą.

Ha, sam też kiedyś dałem ogłoszenie do gazety. Pamiętam. Było to ze sto pięćdziesiąt lat temu. A brzmiało ono tak: „Młodzieniec 21 lat liczący, poszukuje stosownej posady. Ukończyłem czwartą klasę gimnazjum z dobrym postępem. Upraszam o jak najszybsze zgłoszenia z warunkami przyjęcia”. Podałem adres.

Dostałem wtedy cztery zgłoszenia, jednak dopiero dzięki protekcji ojca otrzymałem posadę w magistracie. Ojciec aż do śmierci przypominał mi o tym. Nawet tutaj, któregoś razu spotkał mnie i wspomniał o swym dobrodziejstwie.

Już dzisiaj wiem, że będę mieszkał w mieście, tak jak poprzednio. Tam łatwiej można awansować, a ja jestem ambitny, chociaż nie mam materialnej postaci.

Czego nie zdobyłem poprzednim razem, chcę zdobyć teraz. Pilnie przyswajam sobie nowe pojęcia: firma, biznes, komputer, biznesmen, bizneswoman (podobno ci dwoje prawie niczym się od siebie nie różnią). Z sentymentem wspominam moje pianino do pisania, ale teraz już nikt o takiej machinie nie słyszał.

Tracę ostatnio za dużo czasu na rozmyślania, a już tutaj powinienem robić postępy, na przykład uczyć się nowoczesnej buchalterii, byłoby mi potem łatwiej. Zauważyłem, że dla współcześnie żyjących czas nabrał ogromnej ceny. Ten, który niegdyś leniwie płynął, gubiąc się w zakamarkach jesieni i przydługiej zimy, zaczął niespodziewanie wystawiać rachunki. Mnie też po powrocie przyjdzie się z nim zmierzyć. Póki co, ogarniam świat wszystkimi dostępnymi mi zmysłami, obserwuję, porównuję, sam sobie odpowiadam na tysiące pytań. Żałuję nawet, że nie mogę z kimś ze współczesnych porozmawiać. Niestety, byty niematerialne mało kogo już obchodzą, bo dawniej to ludzie chociaż w należyty sposób się ich bali. Dzisiaj zaś trzeba być w pełni materialnym, żeby zwrócić na siebie uwagę. Dlatego samotnie muszę poznawać nieznane. Właściwie nigdy nie czułem się równie osamotniony, a to dopiero początek. Co będzie dalej?

Dawniej lato spędzaliśmy w naszej wiejskiej posiadłości niedaleko miasta. Podobny zwyczaj mieli wszyscy z naszej sfery, co by nie mówić może niebogatej, ale szlacheckiej, z herbem. O czasie miniony bezpowrotnie, jakże wtedy było pięknie. Wróciłbym natychmiast w tamto miejsce, gdyby to tylko było możliwe.

Tytus wszedł do małego saloniku. Przez okno wlewało się słońce, falowała firanka unoszona lekkim wietrzykiem. Na małym, okrągłym stoliku leżała otwarta książka, obok niej opróżniona filiżanka po kawie. Podszedł do okna. Lato, ogłuszające swoją dojrzałością: łąki, pola, las, aż po horyzont. W ogrodzie żona bawiła się z dziećmi, wiatr potargał jej długie włosy. Odwróciła się w jego stronę i zawołała:

– Tytusie przyjdź do nas, czekamy na ciebie i czekamy.

Mały, dobrze mu znany świat, a przecież wtedy uważał się za bywalca. Dopiero później zrozumiał, że niewiele widział i poznał również niewiele, a jego światowa wiedza oparta była głównie na nowinach zasłyszanych w mieście. Jakże łatwo wtedy przekraczał granicę między znanym a nieznanym, jakże pewien był swoich racji. Jego ówczesne życie ograniczone pierścieniem lasów i okolicznych pagórków, najdalej sięgało miejskich budowli. Najważniejszą z nich był oczywiście magistrat. Dalej rozciągało się terytorium obce, którego rzadko osobiście doświadczał, chociaż stamtąd nadchodziły wieści mogące zachwiać jego ustabilizowanym bytem.

Och, z jakim żalem wspominał teraz popołudniowe odwiedziny sąsiadów, grę w wista, wizyty z żoną w magazynie mody, podwieczorki na tarasie, zabawy w okolicznych dworach. Jeździli tam dwukołową bryczką, po okropnych wertepach. Drogą, którą zaczynały trzy topole, a kończył rząd lip.

Tytus wielokrotnie rozmyślał o minionym życiu. Wierzył, że zdobyte doświadczenia starczyłyby mu na wiele innych żyć. Bywało, że nie mógł pojąć, dlaczego mając nieraz do wyboru tyle prostszych rozwiązań nie widział ich, tylko sięgał po te najtrudniejsze. Czyżby rozum uwięziony w ciele niewiele dostrzegał? Zresztą z perspektywy wieczności wszystko wygląda inaczej.

Do tej pory nie mogę zdecydować się, w jakiej płci mam ponownie wystąpić na ziemi. Niedobrze. To tak, jakbym miał kłopoty z dobraniem kostiumu. Swojej kobiecości sprzed wieków już nie pamiętam, a przez ostatnie siedemdziesiąt lat spędzonych na ziemi byłem mężczyzną. Właściwie teraz, chociaż jestem rodzaju nijakiego, nadal czuję się mężczyzną i wszystkie moje świadome wspomnienia dotyczą męskości. Ale jeśli zdecyduję się pochopnie, mogę na tym stracić, dlatego zwlekam. Tymczasem jak lichwiarz przeliczam walory obydwu płci. Jako kobieta nie będę czesał się w kok, nosił długich sukien i wachlarzy, jak moja żona z poprzedniego życia. Nie jestem jednak pewien, co mnie czeka w tej nowej kobiecości. Ach, żeby nie ta moja obawa przed ryzykiem. Chociaż, o ile zdążyłem zauważyć, płeć męska znacznie się zdewaluowała w ciągu lat mojego niebytu. Damska w zasadzie też. Damy w moim pojęciu w ogóle przestały istnieć. Postęp podstępnie odebrał im krynoliny i tiurniury, zdarł z głów kapelusze, z rąk rękawiczki, a w usta wtłoczył wulgarne wyrazy.

O różnicach dzielących te dwie natury: damską i męską, ludzie przypominają sobie dopiero w momencie prokreacji, która, o ile zauważyłem, zyskała sobie prawo do mówienia o niej głośno. Muszę więc przestać przejmować się płcią. Czym mnie zrobią, tym będę. I tak z czasem wchłonie mnie jakaś korporacja, wychowa, dostosuje, posadzi na właściwym miejscu, zuniformizuje. Nauczę się uśmiechać na pogrzebach przyjaciół, a umierającym zachwalać zalety kilku rodzajów trumien. Łzy będą niedorzecznością, zaś cierpienie możliwe tylko po godzinach pracy, w samotności.

W ciągu dnia będę musiał tryskać energią, radością, optymizmem. Starość i choroby staną się absurdem. Wszyscy będą nad nimi wzruszać ramionami.

Pamiętam, jak kiedyś całe nasze miasto plotkowało o byłym obywatelu ziemskim, który popełnił samobójstwo. Przyczyną tego dramatycznego kroku była melancholia. Tak przynajmniej powszechnie twierdzono. Zabrakło mu sił do urządzenia się w mieście, bo nie chciał istnieć w nieznany sobie sposób. Wybrał więc unicestwienie. Miałem zamiar spotkać się z nim tutaj. Szukałem go nawet przez biuro zgubionych dusz. Na próżno. Przepadł bez wieści. Podobno widziano go, gdy skakał z jakiejś chmury w otchłań, ale czy to prawda?

Ostatnio znowu pilnie wertuję ogłoszenia. Nie tylko rubryki z pracą, ale i te z nauką. Szkoły, uczelnie, kursy dokształcające z rozmaitych dziedzin. Duży wybór. Co, jak co, ale do nauki zawsze miałem głowę, chociaż skończyłem tylko jako skromny urzędnik. Taki był mój los. Kłopoty materialne, utrata majątku przez ojca...

Swoją przyszłość widzę jako menadżer. Tak, właśnie m e n ad ż e r (z dumą twierdzę, że przyswoiłem już sobie wiele nowych słów). Praktykę posiadam, bo przecież w magistracie miałem kilku podwładnych. Nawet odznaczenie dostałem za mą pracę. Wykształcenie zdobędę w jakiejś Akademii Ekonomicznej: finanse, bankowość, a może marketing i zarządzanie? Nie jestem jeszcze zdecydowany. Potem zamierzam udać się do Londynu na studia MBA. Czytałem, że skończenie owego MBA daje prestiż taki, jak za moich czasów tytuł arystokratyczny, a ja zawsze chciałem skoligacić się z arystokracją. Nie udało mi się, gdyż byłem dla nich jedynie chudopachołkiem, ale w nadchodzącym życiu znowu spróbuję, bo jak wspomniałem, jestem ambitny.

A kiedy wreszcie dobiegnie końca pasowanie mnie na wysokokwalifikowanego specjalistę, wypłynę na rynek i jako młody, nienasycony, zacznę się sycić. Inni ludzie staną się dla mnie naturalnym zagrożeniem. Będą głodni sukcesu tak, jak ja, a więc niebezpieczni. Nauczę się do nich uśmiechać i nauczę się ich nienawidzić, za to, że są. Zauważyłem, że wysoko rozwinięta cywilizacja przebudowuje wstecznie wnętrze człowieka, rozbudzając jego pierwotne instynkty, zwłaszcza instynkt nieustannej walki. W miejscach pracy tworzy zespoły przyjaznych wrogów, z których każdy walczy o to samo złudzenie kariery. Człowiek staje się coraz bardziej samotny, dlatego chce mieć koło siebie chociaż wrogów, żeby nie być sam.

Od najwartościowszych osobników żądają teraz chęci podejmowania nowych wyzwań, odwagi, aby produktem wymierzyć w przeciwnika, wiary w nieśmiertelność korporacji, bojaźni przed tymi, którzy wynagradzają i każą. Wszystkie te cnoty w rzeczywistości są stare jak gatunek ludzki, tylko ujęte w nowoczesny sposób. Żal pomyśleć, że gdy znowu wrócę wśród żywych przestanę patrzeć na nie obiektywnie.

Niełatwo będzie temu wszystkiemu sprostać, wierzę jednak, że dużo podpowie mi instynkt. Nie wiem jak poradzi sobie ten biedny rycerz? W przeszłości ledwo się podpisywał. Przeczytać też umiał jedynie swoją książkę do nabożeństwa. A gdzie reszta? Głowę przecież ma nietęgą.

Zaraz, zaraz, chyba się mylę. Przecież prostota jego pojęć i jednostronna moralność, pomogą mu w nowym życiu. On to czuje i dlatego tak się tu wyrywa.

Pod nogami skrzypiał śnieg, blado świeciły gazowe latarnie. Nadchodził wczesny, zimowy zmierzch. Ulicą jechało kilka dorożek. Opatuleni ludzie usiłowali poradzić sobie z zimnem. Nagle jakiś jegomość zastąpił Tytusowi drogę:

– Witam szanownego pana, coś ostatnio rzadko pana widuję, jak tam zdrowie?

 – Dziękuję, nie narzekam – odpowiedział Tytus.

– A małżonka jakże się czuje?

– Znakomicie.

– To dobrze, bardzo dobrze. A może spotkamy się jutro na partyjkę szachów, jeśli szanowny pan pozwoli?

Tytus zgodził się chętnie.

– A czytał pan zapewne wczorajsze gazety – zapytał tamten. – Pracują nad urządzeniem, które ma świecić bez ognia i nie dymić. Co za czasy, chyba koniec świata niebawem nastąpi. Podobno przepowiedziano go na rok 1900 i wcale bym się nie zdziwił. Wynalazki, Wynalazki, jeszcze trochę, a ludziom zechce się odwiedzić samego Pana Boga w Niebie. Już myślą o szybowaniu w powietrzu, tylko na razie nic z tych prób nie wychodzi. Nie mam przekonania do tych wszystkich nowości. One do niczego dobrego nie doprowadzą.

– No tu się z szanownym panem nie mogę zgodzić. Świat trzeba ulepszać. Niedługo, jestem tego pewien, wzbijemy się w powietrze i z pewnością przyniesie nam to same pożytki – odparł Tytus.

– Ech panie, po co to wszystko, po co? Czy teraz jest nam źle? Żyjemy sobie spokojnie. Moim zdaniem niczego nie trzeba zmieniać.

Pożegnali się. Tytus ruszył zaśnieżoną ulicą w stronę domu.

– O, tato, tato wrócił – ucieszyła się najmłodsza córka.

Przywitał się z żoną, służąca nakrywała do stołu. Spokój wieczornego salonu. Żona z robótką siadła w wysokim fotelu. Rozmawiali o wszystkim, co wydawało im się ważne. Czasami lubiła mówić o rodzinnych koligacjach, dziejach pokrewieństwa w bliższej i dalszej okolicy. Śluby, chrzciny, pogrzeby, zdrady, mezalianse, przeplatały się w tych jej opowieściach tworząc odwieczny schemat, według którego żyją całe pokolenia.

I proszę, świat trwa nadal, nie skończył się na życzenie pana Kundelskiego, który wręcz maniakalnie przepowiadał jego koniec. Tymczasem to pana Kundelskiego nie ma na świecie. Odszedł opatrzony świętymi sakramentami i nawet nie widziałem go od tamtej pory. Nie wiem czy stara się o powrót, ale chyba nie. On nie zaliczał się do osób łatwo akceptujących zmiany. Ciągle narzekał. Malkontent. Niezależnie czy przebywamy tu, czy tam, trzeba wierzyć w trwanie. Moim zdaniem sami możemy wywołać jakość naszego niebytu. Nie ma nas zupełnie, lub tylko nie istniejemy materialnie, ale czuwamy, każdej chwili gotowi do powrotu, do przekształcenia się w inną postać, do przeżycia kolejnego życia. Ja, mimo obaw znowu mam ochotę spróbować. Nie wiem, w jakim kraju i w jakiej rodzinie teraz się urodzę. Tutaj nie ma to znaczenia. Społeczność nieżyjących tworzy swoistą całość, a gdy planujemy powrót, zgłaszamy nasze oczekiwania w niebieskiej kancelarii, ale ostateczny wybór nie należy do nas. Zobaczymy, jaką tym razem kombinację wydarzeń do przeżycia wybierze mi przeznaczenie.

Tam, gdzie niegdyś latem mieszkaliśmy, gdzie były dwory, drewniane chaty, pola i lasy, stoi teraz olbrzymi magazyn, nazywany supermarketem. Odwiedzam go niekiedy przez sentyment.

Nie ma już mej drogi lipowej, majątki sąsiadów też zniknęły. Zbudowano w ich miejsce wielkie domy i ten sklep. Ludzie przyjeżdżają do niego całymi rodzinami. Tutaj najwidoczniej spełnia się ich pragnienie przynależności do większej wspólnoty.

A przed świętami dopiero widać jak ta wspólnota pulsuje. Z chaosu wyłaniają się niewyraźne ramy jakiejś tradycji, którą usiłują kultywować. Patrzę na to wszystko ze łzami w oczach. Wszak ja też bardzo lubiłem święta. Wielkie przygotowania, woń pieczonych ciast, przyśpieszona krzątanina w pokojach, a potem uroczysty wyjazd do kościoła, ze dwadzieścia osób przy stole. Czułem się ojcem rodziny, przywódcą spokrewnionej ze sobą gromady. Ja i moje słowa były najważniejsze. Szacunek żony, szacunek dzieci, a w miarę upływu lat, szacunek dalszej rodziny. Jak będę spędzał święta, gdy znowu tu powrócę? Nie wiem.

Tymczasem snuję się między półkami supermarketu. Mój niematerialny stan pozwala mi wszystko lepiej obejrzeć. Oplatam swoim duchem towary. Tam królestwo czekolady i słodyczy, w innym miejscu napojów, dalej mąki, cukru, kaszy, zupełnie jak w spiżarni mojej zapobiegliwej ciotki, która stale przewidywała wojnę. Znam ten magazyn doskonale. Tam, gdzie teraz są wędliny, niegdyś była moja sypialnia, a do salonu wstawili półki z warzywami. Dalej kawiarnie, restauracje, galanterie. Powoli zaczynam się od tego uzależniać. Nie wiem, co każe mi codziennie tutaj bywać. Mam wrażenie, że znalazłem się w legendarnej krainie obfitości. Nawet w zaświatach nie widziałem czegoś podobnego. Ten sklep jest wszechogarniający, daje złudzenie szczęścia, poczucie sytości, tuli do siebie, jak fałszywa matka dziejów. Oto dorobek ludzkości wyrażony w towarach, zapakowany, ułożony na półkach. Spacerujemy sobie tutaj razem, ja, chociaż mnie nie ma i oni, którzy są. Mamy jednak różne cele: oni kupują, ja czerpię stąd wiedzę potrzebną do powrotu. Poza tym cieszy mnie możliwość uczestniczenia w olbrzymim zaspokajaniu potrzeb. Kiedy żyłem po zakupy chodziła gosposia. Owinięta w grubą, wełnianą chustę, z wielkim koszem w ręku, zmierzała prosto na targ. Wracała z towarami i głową pełną nowin. Zawsze będę ją taką pamiętał. Osobiście kupowaliśmy jedynie towary galanteryjne, bywaliśmy u krawca, albo u modystki.

W tamtych czasach Tytus lubił wstępować do sklepu z artykułami kolonialnymi. Odurzony jego wonią czuł, że doszedł do granic nie znanej mu rzeczywistości. Drewniane szufladki o tajemniczych zapachach orientu, tu herbata, tam kawa, dalej cynamon, kardamon, szafran... Miał wrażenie, że wchłaniając te wonie, wchłania w siebie odległą tajemnicę egzotycznych krain wabiąc je przez tysiące kilometrów. Raz owe krainy wydawały mu się oczywiste, innym razem zupełnie niezrozumiałe. Kiedyś zajadając bakalie zapragnął udać się śladem zasuszonych owoców z talerzyka, być przy ich narodzeniu, zobaczyć jak dorastają. Marzył, by wraz z nimi skosztować innej jakości istnienia i porównać z tym, które znał. Ale na dalekie wyprawy on, ojciec rodziny nie mógł sobie pozwolić. Kupił jednak mapy i obwiesił nimi swój gabinet. Kupił książki o życiu innych ludów. Zaczął lekturę.

Jednym z dalekich, afrykańskich plemion rządził wódz Tamuo. Rządził mądrze, był odważny, zwyciężał w wojnach, a jego sława docierała nawet do ludów, na których ziemi nigdy nie stanął ze swymi wojownikami. Wzbudzał lęk i podziw innych władców. Dobrze działo się również jego poddanym. Zdobycze wojenne, niewolnicy, obfite plony zapewniały im bogactwo. Jednak każdego roku, zgodnie z panującym w wiosce prastarym zwyczajem, wódz musiał podnosić na wyciągniętych ramionach ciężki wór – symbol jego państwa, jego ludu, jego obowiązków. Któregoś roku ręce wodza zadrżały pod jego ciężarem, ugięły się i wór potoczył się pod nogi poddanych. Wtedy najwyższy rangą wojownik zbliżył się do władcy i przebił go dzidą. Wódz zachwiał się, upadł i skonał w kałuży krwi. Poddani wyprawili mu królewski pogrzeb. Był wybrańcem bogów, najsilniejszym, najodważniejszym, najzdrowszym, nieskazitelnym. W plemiennej społeczności przydzielono mu jedynie najwyższe miejsce, albo żadne. Starość, słabość i choroby nie były dla niego przewidziane. Już lepiej, gdy czuwał nad swoim ludem z zaświatów.

Tytus był oburzony. Zraził się do tubylców. Nie mógł zrozumieć, dlaczego nikt z tymi ludem nie zrobił jeszcze porządku, nie zakazał morderczego zwyczaju, nie aresztował winnych. Lista kar w Galicji wydawała mu się niewinnym biciem po łapkach, wobec takiego barbarzyństwa.

– „Że też my, ludzie cywilizowani na to pozwalamy” – obruszył się.

Kiedy patrzę na życie teraz, z szerokiej perspektywy człowieka nieżyjącego, widzę wiele rodzajów bardziej wyrafinowanego barbarzyństwa. Tamto przestało mnie tak oburzać. Było w sumie nieskomplikowane, pozbawiało władcę niepotrzebnych cierpień, pozwoliło mu w porę odejść i zachować godność. No cóż, nie wprowadzono jeszcze na świecie uniwersalnych zasad moralnych i nie sądzę, aby kiedykolwiek miały powstać. Ludzie musieliby przedtem posiąść absolutną wiedzę na temat dobra i zła, a to jest niemożliwe.

Żona Tytusa krzątała się wokół domowych spraw. Była dyskretną podporą wszystkich i wszystkiego. Tytus szanował ją, a może nawet kochał. W każdym razie nie potrafił określić co czuł, kiedy po raz pierwszy przedstawiono mu tę skromną panienkę o ciepłym uśmiechu i łagodnym spojrzeniu dobrych oczu. Również po latach małżeństwa nie umiał sprecyzować swoich uczuć do niej. Mimo to uważał, że los był dla niego łaskawy ofiarowując mu taką kobietę. Wprawdzie żona nigdy nie wzbudziła w nim takiego uczucia, jakim niegdyś darzył pewną damę, która delikatnym krokiem przesunęła się przez jego życie. Tamta jednak nie była mu przeznaczona. Trafiła do kogoś innego i Tytus musiał się z tym pogodzić. Niekiedy długo stał w oknie, licząc, że będzie w pobliżu przechodziła, albo spacerował po mieście w nadziei, że ją spotka. Wiele miesięcy upłynęło zanim przeszła mu ta choroba.

Odradzały się pory roku. Trawa najpierw lekko zieleniała, potem wybuchała ciemnozieloną barwą, a wreszcie rudziała. Kwitły sady, dojrzewały w nich owoce, padały deszcze, sypał śnieg. Sąsiedzkie wizyty, wiejskie lato, miejskie bale dobroczynne, przyjazd zdziwaczałego wuja, pierwszy wąs u synów, pierwsze siwe włosy u Tytusa i jego żony. Powtarzające się co roku święta, obchodzone zawsze tak samo, a jednak za każdym razem trochę inaczej. I tak minęło Tytusowe życie. Sędziwego wieku nie doczekał. Śmierć zabrała go jak władcę Tamuo, zanim doszczętnie stracił siły i zniedołężniał.

Jak znowu ożyję i osiągnę stosowny wiek, zapewne wyjadę na stypendium, albo praktykę za granicę. Z takim przygotowaniem zdobędę wszystko, co tylko się do mnie zbliży. A w chwili, gdy znowu będę odchodził moje rzeczy zapłaczą po mnie, zaś sąd sprawiedliwie je rozdzieli pomiędzy spadkobierców, by mogły mieć nowych opiekunów.

Całe dnie będę spędzał w pracy. Może nowe techniki sprzedażowe wprowadzę, lub coś innego wymyślę. Pochwalą mnie za to, albo awans dadzą. Zastawię siebie w boskim lombardzie, zaś kiedy znowu oddam się w ręce opatrzności będę niewiele wart, więc zrobię dobry interes, a opatrzność straci, bo dostanie wybrakowany towar. Po tamtej stronie napełnią mnie nową energią, żeby mój następny skok w życie był równie udany. Ożenię się, lub wyjdę za mąż, ale raczej się ożenię. Jako mężczyźnie będzie mi zapewne łatwiej. Rodzinę będę miał nieliczną, najwyżej trzy osoby, no może cztery. Miejsca dla krewnych i znajomych tym razem w moim domu zabraknie. Zabraknie mi też czasu, aby ich zauważać. Nie będę codziennie odmawiał pacierza, ani żegnał się przed każdym posiłkiem, będę kupował obrazy, lecz nie po to, by się im przyglądać, będę kupował książki, ale ich nie przeczytam tylko rządkiem odstawię na półkę, ku chwale domowej biblioteki. Mną i moim odpoczynkiem zajmą się specjaliści. Oni mnie wysłuchają, wyleczą moje ciało, wyleczą duszę, zadbają o rozrywki i o dietę. Życie straci dotychczasowy ciężar, więc będzie łatwiej niż dawniej ciągnąc je za sobą. Sam będę specjalistą w rękach niezliczonych rzesz specjalistów. Ile trosk mi odpadnie, ile trudu zbędnego nie poniosę. Dłużej pożyję. Wierzę, że za mojego kolejnego bytowania na ziemi nie będzie chyba żadnej nieznanej ludzkiej potrzeby. Komputerowa symulacja zachowań rynkowych, o której niedawno przeczytałem sprawi, że wszystko stanie się klarowne. Człowiek przestanie być dla drugiego człowieka tajemnicą. Temu przecież służą tysiące przeprowadzanych ankiet, które jak tysiące szpiegów myszkują po ludzkim życiu.

Ostatnio fascynują mnie komputery. Jest to bardzo sprytne urządzenie, które zapobiega robieniu kleksów. Oj, ile ja kijów w szkole dostałem za brzydkie pisanie. Jeszcze teraz, kiedy sobie przypomnę, czuję jak puchnie mi od nich me niematerialne już siedzenie. Odkrywczym wynalazkiem miały być maszyny do pisania, ale za moich czasów one również niemiłosiernie zniesławiały czcigodną biel papieru. A jak wolno na nich pisaliśmy. Już wolałem tradycyjną stalówkę, bo przynajmniej wiadomo było czego się po niej spodziewać. Komputery zaś wrażenie robią korzystne, są mądre, mają wiele zalet. Muszę je bliżej poznać, nie sądzę jednak, żebym się rozczarował.

Drewniana ławka, na niej kałamarz i uporczywa stalówka, którą tak ciężko pisać litery. Kajet Tytusa tonął w kleksach.

– No, no, panie Anemajer ciężka ręka do pisania i głowa do nauki – pokpiwał rosły, tęgi nauczyciel spacerując po klasie z nie mniej okazałym kijem.

Po to dostał kij, żeby nauczać i nie oszczędzał tej nauki nikomu.

Gimnazjum Tytus wspominał niewiele lepiej. Rygory, bolesne ćwiczenie pamięci, wkuwanie zbędnych prawideł, odkrywanie prawd dawno zużytych. Ale czego więcej mógł żądać od poprawnej szkoły? Nauczył się tam arytmetyki, owej nieszczęsnej kaligrafii w stopniu zadawalającym, poznał trochę języków obcych z łaciną i greką włącznie. Przypomniano mu też rodzimą literaturę. Poukładano w głowie autora za autorem, bohatera za bohaterem, przełożono na język szkoły treść przeczytanych wierszy i powieści. Taka edukacja wystarczyła, żeby zdobyć posadę w urzędzie, a Tytus nie zamierzał przekraczać granic swoich możliwości.

Został poprawnym urzędnikiem. Granatowy mundurek z lat szkolnych i uczniowską czapkę długo przechowywał w szafie, a potem pokazywał swoim synom, jako dowód, że z ojca warto brać przykład.

Tytus Ksawery Anemajer był dumny z posiadanego herbu i utraconego majątku przodków. Niekiedy biadał na kryzys, często mawiał, że ciężkie czasy, przepowiadał wojnę, miał też mnóstwo pomysłów na uprzemysłowienie okolicy. Lubił rozmawiać o nich ze znajomymi. Ponieważ Opatrzność nie dała mu władzy, niewiele mógł zrobić, jednak słowem swoim budował imperia. Przez całe życie był z siebie zadowolony, nawet wtedy, gdy umierał.

Chwila była podniosła. Rodzina go nie odstępowała. Żona w ciemnej sukni miętosiła w dłoni wilgotną od łez chusteczkę, przyszli synowie, przyszły córki, a wcześniej odwiedził umierającego notariusz. Wszyscy zgromadzili się przy jego łożu pilnując, żeby rytuał śmierci odbył się zgodnie z tradycją. Wyszedł bezradny doktor, ksiądz zachęcał Tytusa do ostatniej spowiedzi. W pokoju, obok sypialni słychać było urywki przyciszonej rozmowy. To żona wypytywała doktora, ile jeszcze Tytusowi zostało ziemskich godzin. Testament w szafce, gromnica na stoliku, wszystko gotowe.

Tytus z wyżyn odchodzącego obserwował krzątaninę w wokół swojej osoby. Obraz ten zatrzymał pod zamkniętymi powiekami na wieczność.

Wszyscy byli zmęczeni jego odchodzeniem. A dusza Tytusa kręciła się jeszcze po domu, ale coraz bardziej była zniecierpliwiona, aż wreszcie, jak oswobodzony ptak siadła na oknie i wyfrunęła przez nie raz na zawsze. I stało się. Służąca zasłoniła lustra. Katafalk, świece, wieńce, uroczystość w kościele, pożegnanie na cmentarzu... O, jak ci wszyscy ludzie przestali nagle nieżywego Tytusa obchodzić. Nie interesowało go nawet, kto odziedziczy jego dorobek, a tak mu zawsze na tym zależało. Teraz zupełnie nie mógł zrozumieć, dlaczego zajmował się takimi głupstwami, zamiast poświęcić uwagę temu, co stanowiło istotę sensu ludzkiego bytowania na ziemi.

– „Jesteśmy jak ślepcy. Ważność spraw odbija się w nas, jak w krzywym zwierciadle” – pomyślał zaraz po przekroczeniu progu wieczności.

Żona Tytusa mieszkała wśród żywych jeszcze kilka lat. Zmieniała kwiaty na jego grobie, zamawiała msze w kolejne rocznice śmierci, aż któregoś dnia jej zmęczona dusza też wyfrunęła przez otwarte okno. I ją pożegnano uroczyście, jak nakazywał zwyczaj. Po latach takie same rytuały odprawiono nad ich synami i córkami.

Boję się, że życie, w jakie teraz wejdę nie będzie miało smaku, zapachu, że zastanę jedynie substytuty człowieczeństwa, uczuć, przyjaźni, rodziny. Obawiam się, że będę jak wieczny wojownik, który nigdy nie widzi celu swej walki, ale walczy z przyzwyczajenia, wabiony nieistniejącymi skarbami. A kiedy wreszcie pada zmęczony i nie może już dalej wojować, przypomina sobie o prawdziwych skarbach, które porzucił gdzieś po drodze.

O jak cudownie było niegdyś życie, jaki miało wdzięk. Kiedy powrócę, chcę tak jak dawniej zauważać przemijanie dni, miesięcy, pór roku. Pragnę obserwować odlot jaskółek i czuć zapach kwitnących wrzosów. Lękam się, że to wszystko straci znaczenie w wirtualnym świecie wymiany informacji, w którym będę istnieć. Może ja jestem bytem starej daty? Przez ostatnie sto lat mej nieobecności byłem właściwie myślicielem. Myślałem, wyciągałem wnioski. Wydawało mi się, że już wszystko przemyślałem i jestem gotowy do powrotu. Teraz czuję coś przeciwnego.

Rezygnuję. Na razie nie chcę wracać. Mój czas jeszcze nie nadszedł. Przepuszczę rycerza. Będzie miał szansę wykazać się na nowym polu walki i chociaż jest średniowieczny, da sobie radę lepiej niż ja.

Pismo do Niebieskiej Kancelarii.

„W związku ze złożonym przeze mnie wcześniej podaniem, w sprawie powrotu na ziemię, w postaci innej osoby, upraszam o wycofanie mojego wniosku. Prośbę swą motywuję tym, że nie czuję się jeszcze gotowy do ponownego podjęcia się życia”.

Z uszanowaniem

Tytus Ksawery Anemajer.

(2001)

 

Opowiadanie ze zbioru Stracić głowę

Wydawca: TORRUS

Warszawa 2002

ISBN 83-915348-2-0

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Jolanta Cywińska, Tytus podejmuje się życia, Czytelnia, nowynapis.eu, 2021

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...