12.05.2022

„70 000 dolarów” i „głupie 5 centów”

Esej dla Kassandry i… „szczotki cyrkularne”

Zasadniczą różnicę między Wielką Emigracją XIX wieku a współczesną emigracją po II wojnie światowej stanowił kierunek przepływu pieniądza. Z kraju na emigrację – to wiek XIX, z emigracji do kraju – to współczesność. To prawda – warto jednak sobie uświadomić, za jaką cenę to się odbywało, jakim kosztem. Postaram się to pokazać na kilku epizodach.

Korzystam z listów – przede wszystkim dlatego, że nie o motyw literacki tu idzie, lecz o kwestie życia codziennego. A nie ma co ukrywać – jest to ciąg dalszy polskiej nędzy materialnej, będącej istotnym elementem polskiego doświadczenia emigracyjnegoPor. A. Witkowska, „Cześć i skandale. O emigracyjnym doświadczeniu Polaków”, Gdańsk 1997.[1].

W liście z 9 września 1951 roku Jerzy Stempowski – arcymistrz eseju polskiego pisał do Jerzego Giedroycia:

Kochany Panie Jerzy.

Piszę do Pana w rozterce i przewielebnym zmartwieniu. Od roku już widzę zbliżającą się do mnie katastrofę finansową, którą usiłowałem odraczać, oglądając się wciąż za jakąś skromną pracą, nie zajmującą mi zbyt wiele czasu. Niestety, kombinacja ze szczotkami zawiodła, inne zaś nie zbiegły się w czasie. W końcu zeszłego miesiąca znalazłem się w sytuacji krytycznej i przed kilku dniami musiałem wziąć się do pierwszej pracy zarobkowej, jaka mi się nastręczyła. Od 9 do 1 wieczorem tłumaczę z hiszpańskiego depesze, które potem rano piszę na kliszach. Praca jest dobrze płatna. Jeżeli wytrwam w niej kilka miesięcy, będę mógł przez następny rok żyć znowu niezależnie. Niestety, nie jestem do niej dobrze ani przygotowany, ani usposobiony, muszę natomiast uważać, aby jej nie utracić, bo i to jest możliwe. Mam nadzieję, że za kilka tygodni nabiorę rutyny i będę mógł odrabiać całe pensum wieczorem. Na razie zajęcie to nuży mnie tak, że nie jestem zdolny do żadnego wysiłku. Nawet z napisaniem tego listu musiałem czekać do niedzieli. w głowie tańczą mi hiszpańskie wyrazy, do których żadną miarą nie umiem dopasować ekwiwalentów. W wolnych chwilach staram się spać, ale i to mi nie idzieJerzy Giedroyc, Jerzy Stempowski, „Listy 1946–1969”, wybrał, wstępem i przypisami opatrzył A.S. Kowalczyk, cz. 1, Warszawa 1998, s. 162 (konsekwentnie w tekście i przypisach stosowana jest forma nazwiska „Giedroyc”, zgodnie z praktyką edytorską cytowanych zbiorów i życzeniem samego Jerzego Giedroycia).[2].

„Kombinacja ze szczotkami” znajduje swoje wyjaśnienie w innym liście Stempowskiego-Hostowca:

W latach 1948–1949 […] chciałem przejąć zaniedbany zakład do wyrobu szczotek cyrkularnych, używanych do polerowania metali. Szczotki takie, robione na miarę, są dość drogie i pracując 2–3 godziny dziennie, miałbym z tego większe dochody niż wielu popularnych autorów z wykonywania swego zawodu […] Moje projekty rzemieślnicze nie doszły do skutku, bo właścicielka warsztatu nie chciała mi go odstąpić i w napadzie obłędu zniszczyła całe urządzenieWg A.S. Kowalczyk, „Nieśpieszny przechodzień i paradoksy. Rzecz o Jerzym Stempowskim”, Wrocław 1997, s. 38.[3].

A przypomnijmy tylko, że oprócz klasycznych Jerzy Stempowski znał wszystkie główne języki europejskie. Cóż, znajomość greki i łaciny w Europie od dawna nie przynosi dochodu; zaś szczotki szlifierskie – jak najbardziej. Przenieśmy się zatem – wcale drzwi od Europy nie zamykając hałasów – na inny kontynent.

„Do taniej garkuchni wstąpiłem… i Bife za 30 ctvs. zjadłem…”

Pora na scenkę literacką, gdzie o literaturze naszej, ale przede wszystkim o pieniądzach (lubo też: piniądzach) mowa:

 – Już tobie więcej jak 50 pezów (sakiewkę wyjął) dać nie mogę. Więcej nie dam, bo nie mam. Ale jakbyś chciał do Rio de Janeiro pojechać i tamtejszego Poselstwa się czepiać, to owszem, na podróż dam i nawet co na odczepne dołożę, bo literatów nie chcę tutaj mieć: bo tylko doją a i obszczekują. Jedźże tedy do Rio de Janeiro, dobrze ci radzę.

Owóż Zdumienie moje, Zdziwienie moje! Znów tedy mu do nóg padłem i (sądząc, że niedobrze mnie zrozumiał) osobę swoją ofiarowywałem. Powiada więc: – Dobrze już, dobrze, masz tu siedemdziesiąt pezów i więcej nie dój, bom nie krowa.

Widzę więc, że on mnie piniędzmi zbywa; a już nie tylko piniędzmi, ale Drobniakami! Na tak ciężką obrazę moją mnie krew do głowy uderza, ale nic nie mówię. Dopiroż mówię: – widzę, że JW. Panu bardzo drobnym być muszę, bo mnie Drobniakami podobnież JW. Pan zbywasz, a pewnie mnie między Dziesięć Tysięcy Literatów zaliczasz; a ja nie tylko literat, ale i Gombrowicz!

Zapytał: – A jaki Gombrowicz? Powiadam: – Gombrowicz, Gombrowicz. Łypnął i powiada: – ano, jak Gombrowicz, to maszże tu 80 pezów i więcej nie przychodź, bo Wojna i Pan Minister zajętyW. Gombrowicz, „Trans-atlantyk” [w:] tegoż, „Dzieła”, t. 3, red. J. Błoński, Kraków 1986, s. 18.[4].

Bilans ma się następująco: 10 pezów na odczepnego, co nieco za „pisarza” i 10 pezów za Gombrowicza przez wielkie „G”. Nie-pisarz, Nie-Gombrowicz zadowoliłby się o wiele mniejszą zapomogą i bez sarkania z taniej garkuchni by korzystał. Ale jak się rzekło – to scenka literacka. Scenka z dziejów polskiej nędzy materialnej.

Pisarz polski w Argentynie

Pora na pierwszy list rozpaczliwy:

Proszę mi napisać, czy Redaktor nie mógłby mnie zatrudnić w Paryżu, ewentualnie gdzieś mnie ulokować. W Banco Polaco, gdzie obecnie pracuję, moja sytuacja staje się rozpaczliwa. 7 godzin dziennie, które mnie kładą zupełnie pod względem literackim (od 3 lat NIC nie napisałem), a poza tym ze względów politycznych (właścicielami banku są banki warszawskie) to mi w najwyższym stopniu nie dogadza. To jest zupełnie beznadziejna wegetacja i sam nie wiem, co robić.

Poza tym nie wierzę, abym mógł coś zdziałać na dystans w palącej dla mnie sprawie wydostania się na szersze wody. Tak jak jest obecnie, drogi Redaktorze, duszę się powoli i niech Pan to weźmie na serio, gdyż nie mam skłonności do przesady.

Pytanie: czy mógłbym znaleźć w Paryżu pracę pozostawiającą nieco wolnego czasu na pisanie i zapewniającą znośne minimum egzystencji. Francuski znam nieźle w mowie, gorzej w piśmie. Władam hiszpańskim. Wyższe studia: wydział prawa (ale choć jestem magistrem, dawno z tym nie miałem do czynienia). Myślę, że mógłbym się zaczepić w jakiejś instytucji polskiej, której kierownictwo zrozumiałoby moją sytuację, lub – gdyby się dało – w „Kulturze”, mając na uwadze coraz szersze zamierzenia Redaktora„Jerzy Giedroyc, Witold Gombrowicz: Listy 1950–1969”, wybrał, opracował i wstępem opatrzył A. Kowalczyk, Warszawa 1993, s. 85.[5].

Znamienne, że kwestia polityczna odgrywa tu istotną rolę, „banki warszawskie” to przecież banki komunistyczne. Zastanawiające jest także określenie „zaczepić się” – pracodawca nie mógłby liczyć na wywiązywanie się ze swoich obowiązków nadawcy listu, który swoją pracę traktowałby li tylko jako odskocznię dla zatrudnień literackich. Ten list spotkał się z następującą odpowiedzią Jerzego Giedroycia, który w zespole „Kultury” jednak nie widział miejsca dla Witolda Gombrowicza:

Drogi Panie,

Bardzo mnie zmartwił Pana list z 19 bm. Nie bardzo wiem, co Panu doradzić. W Europie znalezienie zajęcia „intelektualnego” dla emigranta polskiego jest właściwie fizyczną niemożliwością, chyba Sekcja Polska Radia Free Europe w Monachium. Nie mam dobrych stosunków z Free Europe, ale jeżeliby to Pana urządzało, to mogę teren „opukać”.

Będę mógł to zrobić dopiero we wrześniu, gdyż teraz jest wszędzie martwy sezon wakacyjnyTamże, s. 85–86.[6].

Dwa istotne pojęcia pojawiają się tutaj: „zajęcie intelektualne” i „emigrant polski”.

Sytuacja niewiele się zmieniła przez lat siedem. W roku 1961 pisał Gombrowicz:

Niemożliwe co piszesz, żebym ja w moim charakterze WIELKIEGO PISARZA – EMIGRANTA nie znalazł jakiej zapomogi. Dej spokój, chłopie! Biurokratyczne organizacje są po to, żeby je cisnąć i cisnąć, aż pofolgują, trzeba trafić do właściwych ludzi, wytłomaczyć, że zdarzają się wyjątki… sam lepiej ode mnie wiesz. Jeśliby dziś pożałowano wspomożenia pisarzowi o TAKIM WPŁYWIE na inteligencję polską w duchu indywidualistycznym, to to byłby ABSURD nie z mojego punktu widzenia, a z Twojego, z ogólnego. Ale trzeba by wyjaśnić gdzie należy, że mam wpływ dlatego właśnie, że jestem APOLITYCZNY, że jestem DUCHOWY. Bój się Boga! A jeśliby się upierali, musiałbyś zażądać REORGANIZACJI całego systemu – któż, do diabła, jeśli nie my, Polacy, działający w terenie, ma sądzić, co jest skuteczne, a co nie jest.

A jeśli na drugi tom Dziennika nie znajdziesz forsy, to to będzie SKANDAL, bo w końcu pytam się, kto ma prawo do funduszów – urzędasy czy SIŁY ŻYWE narodu polskiego?

Bój się Boga!Tamże, s. 319.[7]

„Dej pokój, chłopie” i „Bój się Boga”, że już wielkie litery tego listu pominę – to wołania z otchłani losu pisarza polskiego. I to pisarza, z którym pod względem materialnym los czasami pozwala sobie na igraszki. Bo oto jeszcze jeden list Gombrowicza, z października 1968: „załączam notkę ze «Stampy», potwierdzoną ze Szwecji. O mały figiel byłbym załapał 70 000 dol.!”Tamże, s. 441; tam też znaleźć można notatkę, na którą powołuje się Gombrowicz: „Nobla otrzymał Japończyk Yasunari Kawabata. Według niedyskrecji, które się przedostały z sali obrad, wybór laureata stał się okazją do dyskusji, jednej z najostrzejszych w ciągu ostatnich lat. Zwycięzca musiał walczyć do ostatniej chwili z Irlandczykiem Samuelem Beckettem i Polakiem Witoldem Gombrowiczem. Znów odnosimy wrażenie, że Nagroda Nobla jest uzależniona bardziej od względów oportunistycznych, lingwistycznych lub etnicznych, niż od kryteriów czysto estetycznych.”[8]. Figiel figlem, ale kwota wcale pokaźna; pomińmy już fakt, że o prestiżową nagrodę tu chodziło.

Tak rysuje się pierwsza sytuacja pisarza polskiego na emigracji. Sytuacja nieźle znana. Sytuacja chyba typowa.

„De profundis clamavi”

Przypomnijmy bowiem rozpaczliwy list innego pisarza polskiego, a wiek cały dzieli tę korespondencję:

Nowy Jork 1854, maj – Ameryka.

Wiele razy miałem był pisać do Was, Szanowni Ojcowie, a mianowicie do księdza Aleksandra i ks. Piotra, wszelako w ostatecznym ujarzmieniu znalazłem się tu, ze zdrowiem zniszczonym więcej niż kiedykolwiek, w sposób iż musiałem ratować się na każdy czas, nigdy znaleźć nie mogąc pory takiej, w której bym mógł do tej prostej jasności pismo moje doprowadzić, w której nieledwie już jest podrzędną rzeczą, czy list dojdzie albo nie dojdzie, będąc jakoby sam w sobie uczynieniem. Po wtóre stan Europy wcale mię nie zobowiązywał i nic się ku dopełnieniu jakiegokolwiek bądź obowiązku nie otwierało ani zdawało się poczynać.

Raz pisałem wszelako, albo raczej zakrzyknąłem z bólu wśród tych walk na każdą chwilę, walk o życie, o żywot, o sumienie, o możność zastanowienia się, o czasu, to jest spokoju, choćby tyle, aby nie-mętno westchnąć.

[…] Nie możecie bowiem wyobrazić sobie, do ila tu jest ciężko – nie mając od czasu do czasu przy czym głowę oprzeć i ogrzać się, wszelako wszędzie, gdzie Starej Matki naszej ręka rozciągnęła się, choć chwilową ulgę znaleźć można, tylko mnie nie dla doskonałości, ale dla słabości – często już to nie wystarcza, potrzebując od czasu do czasu rekolekcji, tu niepodobnych.

Po tym wstępie proszę Was, S[zanow]ni Ojcowie, o mediację moralną pomiędzy mną a pozycjami (niegdyś blisko i osobiście znajomymi), pozycjami w dzisiejszym stanie rzeczy mogącymi, jeśli nie mającymi pod pewnym względem prawie obowiązku, otworzyć mi udziału w pracowaniu dla ogólnej sprawy. Kwalifikacje moje: 1° są, iż przed obliczem Najwyższego orzekam, iż żadnego robienia kariery osobistej, żadnego dochodzenia stopni, żadnego zysku (okrom tego, iż mam lat 33 i że może nie dożyję drugiej chwili równie dla Ludzkości i Ojczyzny ważnej) nie mam, mówię, żadnego innego zamiaru i względu, że jedynie o to idzie mi, ażebym raz przeżył moment odpowiedzialności realnej, który jeden daje pewną dojrzałość woli.

[…] proszę o ten chleb powszedni – nie do świeckich plącząc Was kabał i rozterek, ale owszem, jak określiłem, dla trzeźwości mojego, Waszego i ogólnego sumienia polskiego. Tu albowiem będąc, że do żadnej kabały przystępu sumienie moje nie dozwoli mi mieć, mogę być najabsolutniej spożytym i opuszczonym, więcej niż godzi się, ażeby najostatniejsza istota na świecie została.

Wołam do Was, Ojcowie – i proszę, módlcie się za mnie i za tych, do których się odezwać w ten sposób zobowiązało mię sumienieC. Norwid, „Pisma wszystkie”, zebrał, tekst ustalił, wstępem i uwagami krytycznymi opatrzył J. W. Gomulicki, t. 8, Warszawa 1971, s. 217–220.[9].

Cyprian Norwid i Witold Gombrowicz – tak wiele ich różni, że aż mówić o tym nieprzyzwoicie. Łączy zaś – rozumienie praw pisarza polskiego. I konieczność powrotu do Europy, chyba nie tylko ze względów materialnychPor. W. Weintraub, „Czy Ameryka była dla Norwida infernem?”, „Kultura” (Paryż) 1963, nr 5; „Tango Gombrowicz”, zebrał, przełożył i wstępem opatrzył R. Kalicki, Kraków 1984. Ilustracja 12 zawiera reprodukcję prośby Witolda Gombrowicza o pożyczkę na zakup odzieży.[10].

„… Głupie 5 centów jest pieniądzem…”

Pozostańmy jeszcze na kontynencie amerykańskim; tym razem chodzić będzie o Amerykę Środkową. Oto fragment listu Andrzeja Bobkowskiego do Jarosława Iwaszkiewicza, datowany: „Gwatemala 28.7.1948”:

Mój drogi, kochany Jarosławie! Przede wszystkim dziękuję Ci mocno, mocno za Twój długi list. Wręczono mi go od razu na lotnisku, kiedy po pięciogodzinnym locie, przypominającym jakiś cudowny sen, wyszedłem tutaj z samolotu. Będę musiał się streścić na tej jednej stronie, bo każdy gram listu kosztuje, a my jeszcze nie zarabiamy. Tu nie tylko 36 centów, ale głupie 5 centów jest pieniądzem, za które można kupić wiele rzeczy. […] Toteż wybacz mi styl telegraficzny. […] Gdy motorówka ruszyła od brzegu w malutkim porcie Cannes, wydawało mi się, że jestem połączony z tą ukochaną ziemią jakąś okropnie mocną nitką, nawiniętą na serce. Czym bardziej motorówka oddalała się, tym ta nić naprężała się silniej i darła mięsień: płakałem z bólu wprost fizycznego. Ale rozciągliwość takich nici też ma swoje granice; po kilkuset metrach pękła – pewnie dlatego, że serce wytrzymało. I wtedy łzy wpłynęły mi z powrotem pod powieki i było lekko. Zupełnie nagleA. Bobkowski, „Listy do Jarosława Iwaszkiewicza”, podał do druku i opracował J. Zieliński, „Twórczość” 1986, nr 2, s. 83.[11].

 Tak zaczął się nowy etap w biografii Andrzeja Bobkowskiego, etap, oznaczający dla autora Szkiców piórkiem początek wolności:

Boję się. Nie mam żadnego fachu. Umiem wprawdzie odróżnić pilnik od żelaza od pilnika do paznokci (w czym różnię się od pisarzy „realistycznych” i marksistowskich Polski współczesnej), ale to jeszcze za mało. Skoczyłem do głębokiej wody, nie umiejąc należycie pływać. […] Boję się tak, że kto wie, czy i z tego powodu nie przedłużam trochę mojego leżenia. Lecz jednocześnie wspaniałe uczucie swobody, szerokiego oddechu, życia. Wyrwałem się nareszcie z obozu Europa, uniezależniłem od „funduszów”, od planu Marshall’a, od „przydziałów”, od intelektualizmu, który już dawno przestał nim być, a stał się niemal wyłącznie polityką i zagadnieniem społecznym, od „zapatrzenia” w metody „rozwiązań”, pchające już dziś cały Zachód w zwyczajny totalizm, w coraz to cięższy do zniesienia ucisk Państwa, w zubożenie wszystkich celem niewzbogacenia nikogo. Uwolniłem się jednym skokiem od przymusowych ubezpieczeń społecznych, od podatków, od felietonów Mauriac’a w Figaro, od rodaków liczących każdy grosz „pożeranych” przeze mnie funduszów (żeby tak…) i czekających tylko na okazję „wskoczenia”, od całej Europy.

Jestem nareszcie wolny, tak wolny, iż mogę nawet swobodnie umrzeć z głodu. Pozwolą mi. I to jest to najwspanialsze uczucie. Intensywnością tego radosnego poczucia i zarazem jego niedorzecznością mierzę stopień przerażającego już „zesklawizowania się” człowieka dzisiejszej EuropyA. Bobkowski, „Na tyłach” [w:] „Coco de oro”, Instytut Literacki, Paryż 1970, s. 77–78.[12].

 Ta wolność przybierze następującą postać – cytat z konieczności będzie obszerny, w problematykę finansową bogaty, terminologią techniczną nad przyzwoitość najeżony:

Tymczasem zamiast pisać, dużo rysuję i rachuję, taplam się w klejach i lakierach własnego pomysłu i konstruuję. Jestem bowiem już znanym konstruktorem samolotów. W skrócie wygląda to tak, że po zejściu z górskiego „rancho” przyjaciół i przeprowadzce do stolicy (31.8) zaczęliśmy z żoną macać teren. […] Żona miała więcej szczęścia, bo ma zdecydowany fach, do tego z odorem sanctitatis Paryża. Dorwała z miejsca urządzanie wystaw w największymi najelegantszym sklepie, takiej tutejszej Gallerie Lafayette. Potem lekcje rysunku u córki jednego z „królów kawy” po dwa dolary za godzinę. Ja chodziłem, wszyscy byli bardzo uprzejmi, notowali mój adres i cześć, po herbacie. W pewnym momencie mój morale miał bardzo głębokie zanurzenie i łaziłem rozwalony, do tego z atakiem wątroby po nadrabianiu zaległości mięsnych w Europie (tu dwadzieścia centów funt befsztyka prima). Rola „księcia małżonka” też mi nie odpowiadała zanadto. I tak chodząc zauważyłem, że w tutejszych sklepach z zabawkami nie ma zupełnie modeli samolotów latających. Są amerykańskie pudełka, świństwo piramidalne, z których chłopcy robią makietki niezdolne nawet ulecieć l cm i łamliwe. […] Narysowałem pierwszy model, zrobiłem go, dwa tygodnie prób. W tej skali, na jaką to zamierzyłem, zabawa stała się ciężką pracą, i bez przesady, trochę wiedzą. W czasie prób wpadłem na pomysł, żeby moje modele były niełamliwe i „waterproof” (nie wiem, po co model samolotu ma być odporny na wodę, ale wiem, że jak o tym mówię, nawet ojcowie moich klientów kiwają z uznaniem głowami i biorąc samolot, mówią synkowi: ty poczekaj jeszcze, jak będziesz dorosły, będziesz się tym też mógł bawić). Osiągnąłem to w 98 procentach, kombinując wspaniale tutejsze gatunki drzew. To prawdziwa rozkosz dysponować takim surowcem. 14.8 zacząłem seryjną produkcję – pierwszą serię 20. Nie będę Panu pisał – przez co przeszedłem. Wszystkie błędy prototypu wyłaziły w miarę posuwania się budowy seryjnej. Jak w prawdziwej produkcji. Do tego nie miałem forsy na narzędzia. Dłuta robiłem sobie z łamanych specjalnie nożyków kuchennych. kupowanych po czterdzieści centów. Nie mając na świderki (to wszystko importowane, więc drogie – np. wiertełko l mm 30 centów), dziurki przepalałem drucikami. Były dni, że przed wystawami z narzędziami wystawałem jak głodny przed piekarnią. Pracowałem szaleńczo – nieraz od ósmej rano do trzeciej w nocy z jedzeniem wstawianym przez żonę przez okno. Po sześciu tygodniach takiej orki zaniosłem taki samolot do najlepszego sklepu z zabawkami, bez słowa wstępu rąbnąłem nim o ziemię, puściłem w sklepie, żeby trzasnął o ścianę, i powiedziałem dwa dolary sztuka. A oni, że chcą wyłączne przedstawicielstwo. A ja, że owszem, ale ja też mam prawo sprzedawać 25 procent produkcji na własny rachunek. Zgoda. Teraz już do mnie przychodzą i sprzedaję po trzy dolary. Przygotowuję nowe typy śmigi specjalne, klejone z mahoniu, cedru i białego mahoniu itd., oczywiście droższe. […] Ta praca, obok wysiłku myśli zwróconego na udoskonalenie czegoś, na obliczenie (trochę matematyki i studiowania krzywych), ma tę zaletę, że mogę pisać, tymczasem w myślach. Mam jednak obok siebie zeszyciki i notuję, jak mi coś wpadnie do głowy. Potem to zlepię patentowanym klajstrem „BOB”, jak tylko unormuje się produkcja i zdobędę trochę urządzeń i narzędzi. W międzyczasie była tu rekrutacja do UNESCO, więc złożyłem podanie, poparte bardzo dobrymi referencjami tutejszego ministra spraw zagranicznych. Ciekawy jestem, jaką otrzymam odpowiedź. Nie liczę na to, bo nie jestem ani Żydem, ani masonem, ani komunistą, ale ciekawi mnie to. Jako „pisarz” (oczywiście w podaniu napisałem to bez cudzych słówek) poprosiłem o pracę w „arts and literature”. Z hiszpańskim poczynamy sobie obydwoje bardzo śmiało, a żona jest wybitnie wymowna, bo ma więcej okazji do szprechania. Jesteśmy bardzo, bardzo szczęśliwi, a „standard of life” pomimo bardzo skromnego trybu życia dwustukrotnie lepszy niż w Paryżu. I mieszkanie, i jedzenie – wszystko. I satysfakcja życia w kraju silnego pieniądza. Gdy wezmę trzy dolary za samolot, wiem, że to jest prawie na trzy dni jedzenia z ciastkami, lodami i „Coca-colą” włącznie. Flacha rumu 1,30, karton świetnych papierosów tutejszych 1,25 (dwieście sztuk), paka tytoniu fajkowego krajowego (doskonały) trzydzieści centów. Nie mówię o owocach, bo to grosze. Jak tylko będzie mnie stać, wyślę Panu kawy. Pijemy teraz kakao, bo z tą kawą wystartowaliśmy za szybko i serca nam zaczęły zanadto tańczyć. Martwię się tym, co mi Pan pisze o placówce i o potrzebach „Kultury”. […] Do Wujka Józia i Cioci Maryni, i Władka nie piszę osobno, bo to kosztowneJerzy Giedroyc, „Andrzej Bobkowski. Listy 1946–1961”, wybrał, opracował i wstępem opatrzył J. Zieliński, Warszawa 1997, s. 40–43.[13].

 Chociaż listy „bardzo kosztowały”, Bobkowski konsekwentnie odrzucał propozycje Giedroycia wystąpienia o zapomogi; nieomal cudem udało się Redaktorowi zmusić go do opracowania, a następnie wydania Szkiców piórkiem. Ale to już – jakby powiedział Kipling – zupełnie inna historia.

Nas interesuje co innego – zamiast wyłącznie pisać po polsku – Andrzej Bobkowski w Gwatemali z powodzeniem „taplał się w klejach i lakierach”; jego sukces w konstrukcji modelu latającego (kształt odrzutowca, napęd na gumę) na inną przyjdzie odłożyć okazję. Zostaje jednak niebagatelny problem: czy pisarzowi polskiemu przystoi parać się produkcją modeli latających? I to modeli rzeczywiście latających, bowiem w żaden sposób nie nawiązujących do koncepcji metalu lżejszego od powietrza…

Odpowiedź jest oczywista: pisarzowi polskiemu, bez narażenia się na utratę autorytetu, nie przystoi trudnienie się tego typu zajęciem. Praktycznie pisarzowi polskiemu nie przystoi trudnienie się jakimkolwiek zajęciem. Autor Szkiców piórkiem jest tutaj wyjątkiem. A że z głodu nie zginął, do Redaktora Giedroycia nie pisał dramatycznych listów o umożliwienie powrotu do Europy, w praktyce realizując to, o czym marzył Norwid, pisząc niejednokrotnie o życiu z pracy rąk swoich, tym dla niego gorzej…

Skromny bilans

Pora na wnioski.

Po drugiej wojnie światowej sytuacja finansowa pisarza polskiego na emigracji przedstawiała się raczej fatalnie. Sytuacja finansowa pisarza polskiego w kraju była zdecydowanie lepsza. Decydował o tym między innymi sztywny i abstrakcyjny kurs dolara i tzw. czarny rynek oraz przepływ gotówki z emigracji do kraju, dzięki czemu zasiłki stawały się potężnymi zastrzykami finansowymi. Nie chciałbym tu przypominać inwektyw tych, którzy dostępu do tzw. brudnych dolarów (w powieści Andrzejewskiego Popiół i diament zbroczonych dodatkowo krwią) byli pozbawieni – darujmy sobie cytowanie „Trybuny Ludu” sprzed lat. Myślę, że zbiór wypowiedzi zebranych w tomie Anty-Kultura da tu wystarczający pogląd na sprawęPor. „Anty-Kultura. Wybór tekstów o paryskiej «Kulturze»”, Warszawa 1992.[14], zasłonę miłosierdzia spuśćmy nad publikacjami książkowymi, gdzie słuszny gniew w obronie jedynie słusznej ideologii sąsiaduje bezpośrednio ze zwyczajną ludzką zawiścią – nie o tym przecie mowa. PRL-owska symbolika pieniędzy i towarzyszących im epitetów (np. „brudne pieniądze”, „pieniądze z wiadomych źródeł”), a także ich namiastek (tzw. bon towarowy Banku PeKaO S.A.) nie jest przedmiotem moich rozważań Piszący te słowa nie tylko padł onego czasu ofiarą „banknotu trzydolarowego”, ale nieźle pamięta czasy, kiedy to w PRL dwa dolary gwarantowały godziwą hulankę w zacnej kompanii.[15].

Pewne jest jedno. Bez takiej instytucji jak Instytut Literacki sytuacja finansowa pisarza polskiego na emigracji mogłaby być beznadziejna. To także inna sprawa, zasługująca na poważną refleksję, na rzeczowy opis.

Zmierzając ku końcowi, wróćmy raz jeszcze do Norwida. Ten w roku 1877 tak pisał do Władysława Czartoryskiego:

[…] wedle woli Księcia podałem mu „czarno na białym” plan pożyczki dla mnie – pięćset fr. wypłacanych ratami trymestralnymi, tak jak ja płatny jestem. Odbieram od tegoż dnia wiadomość, iż Książę będzie łaskaw użyczyć mi jałmużnę.

[…]

Pośpieszam prosić Waszej Książęcej Mości, aby raczyła łaskawie pomnić, iż ja jestem może prawie jedynym z przedstawionych Księciu przez Ojca Jego, który przez kilkadziesiąt lat niedoli razem spędzonej wielokrotnie może o coś prosił książąt dla innych, ale nigdy dla siebie.

To pisarz polski przyszedł prosić księcia Czartoryskiego o nieco kredytu, ale nie JA [o jałmużnę].

Zostaję z głębokim poważaniem Waszej Książęcej Mości uniżonym sługą.

Cyprian Kamil Norwid
Maltański KawalerC.K. Norwid, „Pisma wszystkie…”, t. 10, s. 90.[16].

 Tyle Norwid, wypowiadający się jako „pisarz polski”. Bobkowski i Gombrowicz – to dwie różne postawy, postawa Gombrowicza jest z ducha romantyczna, iście norwidowska. Postawa Bobkowskiego wykracza poza repertuar doświadczenia finansowego pisarza polskiego.

Można obecnie podjąć inny wymiar refleksji – tyczący polskiej nędzy materialnej. I to z perspektywy, o której mówił Kazimierz Wierzyński w wierszu QUAI D'ANJOU:

[…]
Spokojne jest życie za oknami,
Nic go nie mąci w gruncie rzeczy,
Czasem listonosz przynosi list,
Otwieram go wolno, wiem co tam będzie:
Czemu pan do nas nie wraca,
Niech pan dłużej nie igra z losem,
Na co pan czeka, na karierę Norwida,
Już pan ją zrobił, nikt pana tu nie zna.

[…]

Barki powoli wodą suną,
Spieszą się, spieszą po swoje francuskie
W twardej walucie Złote Runo,
Ocierają się o brzeg,
O Quai d’Anjou,
I omijają stadne stworzenia
Zaszyfrowane w uwikłaniu
Przedawnionego snu.


Niech im będzie,
Tym argonautom przedsiębiorczym,
I tak nie dopłyną w tamte strony
Gdzie jeszcze jest ostatni sens,
Gdzie śniegiem świeci się Tauryda
Niepokalana w zimnej bieli,
Gdzie nawet gruz wioząca krypa
W ponad-paryski mit się zmienia
(Chociaż to mąci asocjacje
Tak jak mój Hektor).

[…]
Zostawcie mnie przy moim oknie,
To nic że igra ze mną los mój, grabarz:
Przynajmniej możecie mi zazdrościć,
Przynajmniej mogę się wykrzyczeć
Także i za was.K. Wierzyński, „Quai d'Anjou” [w:] „Sen mara. Poezje”, Paryż 1969, s. 69–72.[17]

 Cytuję wiersz Wierzyńskiego jako próbę iście romantycznego zracjonalizowania własnej sytuacji. Ostatecznie sytuacja finansowa autora Czarnego poloneza na emigracji nie była do pozazdroszczeniaW liście do Mieczysława Grydzewskiego z dnia 5 maja 1955 roku Kazimierz Wierzyński pisał: „Od jutra biorę na siebie nowe obowiązki. […] Siedem razy przed mikrofonem, od którego jestem oddalony o 115 mil! Nie mogłem wyżyć za 160 dolarów miesięcznie, musiałem się zgodzić.” – cyt. za: K. Wierzyński, „Pamiętnik poety”, do druku przygotował, wstępem i przypisami opatrzył P. Kądziela, Warszawa 1991, s. 6.[18]; i to nie tylko w konfrontacji z innym Skamandrytą – Jarosławem Iwaszkiewiczem czy innymi pisarzami, którzy zdecydowali się nie tylko na powrót do Europy, ale i do kraju. Wierzyński jednak wyraźnie przeciwstawia dwa światy: świat Europy (świat ICH, świat pieniądza), a po drugiej stronie świat NASZ, polskiej nędzy materialnej i wielkości ducha.

Andrzej Bobkowski jest wyjątkiem na terenie historii literatury polskiej. Nie rezygnując z możliwości wykrzyczenia swoich racji, podjął jednocześnie ryzyko życia z… „pracy rąk swoich” – o której tyle pisał Norwid.

Relacja literatury krajowej i literatury emigracyjnej w okresie powojennym ma także wymiar finansowy. I to wymiar bardzo trywialny – ceny znaczka pocztowego na list. Dobrze o tym – tak mi się wydaje – pamiętać.

Warto także pamiętać o „szczotkach cyrkularnych” Stempowskiego czy o następujących słowach z listu Juliusza Mieroszewskiego – jednego z najważniejszych polskich publicystów politycznych:

[…] Wycofałem się z „szeregów” i przez kilka miesięcy byłem pomocnikiem kucharskim w polskiej firmie na Oxford Street. Po tym ukończyłem kurs tapicerski i robiłem tapczany, kanapy i fotele. Wszystko to było dość męczące i mało dochodowe. Nikt w tym dziwnym kraju nie reflektuje na kucharzy czy tapicerów po czterdziestce. Powstał tu nawet specjalny klub mający za zadanie obronę gentlemenów po czterdziestce, może Anglików obronią, ale Polaków?

Tak oto po półtorarocznym eksperymentowaniu wróciłem na punkt wyjściowy i żyję z pióra. Umieszczam trochę nowel w magazynach angielskich, pisuję stale do „Orła”, a czasem drukuję w prasie amerykańskiej, i tak połączywszy moje honoraria z pensją żony, która też pracuje – utrzymujemy się na powierzchni skromnie i znośnie„Jerzy Giedroyc, Juliusz Mieroszewski. Listy 1949–1956”, wybrał i wstępem poprzedził K. Pomian, przypisami i indeksami opatrzyli J. Krawczyk i K. Pomian, szkicem o Mieroszewskich i Mieroszewskim uzupełnił P. Wandycz, cz. 1, Warszawa 1999, s. 51–52.[19].

 Jakich zajęć imali się pisarze polscy w kraju i na emigracji, by utrzymać się na powierzchni, niekoniecznie skromnie (ostatecznie Mieroszewski prowadził spartański tryb życia), i jak rozumieli epitet „znośnie” (od luksusu nie stronił Bobkowski – „flacha rumu”, i to markowego nie raz, nie dwa pojawi się w jego korespondencji) – to już naprawdę zupełnie inna kwestia. Nas interesowało 70 000 dolarów, które przeszło koło nosa Gombrowiczowi, i „głupie 5 centów”, które powracały w nieustannie w korespondencji autora Szkiców piórkiem. Mimo sporej, nieomal symbolicznej rozpiętości tych dwu kwot pieniądz w życiu współczesnych polskich pisarzy emigracyjnych odgrywał rolę bynajmniej nie symboliczną, umożliwiał po prostu… utrzymanie się na powierzchni życia.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Marek Adamiec, „70 000 dolarów” i „głupie 5 centów”, Czytelnia, nowynapis.eu, 2022

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...