12.05.2022

Cyprian Norwid i… litr wina

Wejdź ze mną za kotarę w paryskim salonie.
Lokaj obcina świece i kominek płonie.
Hrabia francuską powieść, właśnie modną, czyta,
Chociaż nic nie rozumie, mruczy: „Wyśmienita”.
Wchodzi żona. Nerwowo szal wzorzysty szarpie
(Zwykle kiedy ma przykrość tak mści się na szarfie):
„Cóż robić? Znów jest w kuchni ten… ten malarzyna”.
„Józefie! Weź dla pana Norwida litr wina”.

Czesław Miłosz,
Toast

Wśród wspomnień o paryskich latach Cypriana Norwida znaleźć można następującą relację Jana Rosena, malarza warszawskiego, który poznał autora Vade-Mecum w roku 1876:

Są z pewnością wielcy samotnicy, którzy dojrzewają z daleka od ludzi, ja do takich nie należałem; potrzebowałem ludzi pokrewnych mi usposobieniem czy aspiracjami, jak potrzebowałem wokoło siebie pewnej dozy zewnętrznego wykwintu i estetyki, z trudem znosząc ich brak czy zaprzeczenie.

Dlatego niechętnie chodziłem do Cypriana Norwida, którego poznałem tej zimy, a którego odwiedzaliśmy z Henrykiem Piątkowskim. Mieszkanie jego przedstawiało obraz nędzy i rozpaczy; brud i złe powietrze panowały tam niepodzielnie. Sam Norwid, stary już wówczas, bezzębny, równie niechlujny na sobie jak wokół siebie, gwizdał przeraźliwie mówiąc i ział napojami wyskokowymi, których jak wiadomo używał i nadużywał. Mówił chętnie i obficie, ale mglisto.

Żal miałem do niego, przypisując mu – może niesłusznie – upadek Pantaleona Szyndlera, który teorie mistyczne Norwida przekształcił w fantastyczną wiarę i który, niestety, pod wpływem Norwida zaczął pić. Zmarł w zakładzie dla obłąkanych w Częstochowie, po licznych atakach delirium tremens.

Zapewne Norwid nazbyt daleko posuwał swoje ingerencje w dzieła malarskie Pantaleona Szyndlera. Nie wiem natomiast, czy lektura i zrozumienie Promethidiona doprowadzić mogą do alkoholizmu, ponadto nie sądzę, by Szyndlera trzeba było usilnie nakłaniać do picia. Zresztą nie to jest najważniejsze obecnie. W końcu jest to tylko ilustracja starości Norwida, o której tak pisał Kazimierz Wyka: „Norwid – samotny, głuchy dziwak, od którego cuchnie tytoniem, cuchnie alkoholem, którym nie gardzi. Coraz biedniejszy, coraz bardziej opuszczony”.

Ale warto zastanowić się przez chwilę, czy jest to tragiczny wyjątek w obrębie Wielkiej Emigracji, czy po prostu ilustracja typowego losu polskiego w „wielkim stuleciu Polaków”. Oto fragment z Dziennika Sprawy Bożej, sumiennie prowadzonego przez Seweryna Goszczyńskiego, gdzie w roku 1855 znaleźć można następujący zapis:

Moje życie materialne.

Chciałbym zostawić ślad mojego życia we Francji, pod względem żywienia się. Ta próbka da wyobrażenie o biedach, jakie napełniały większą część mojego pobytu na tułactwie. […] dla mojej własnej pamięci i dla wiadomości innych będę zapisywał dzień po dniu moje żywienie się, przynajmniej przez miesiąc.

16 maja, środa. Stan moich zapasów: trochę herbaty, trochę cukru, trochę masła. W pieniądzach około franka. Śniadanie – herbata, mleko – 5 cent., chleb – 20. Obiad – 40, tytoń – 20.

17 maja, czwartek. Kawa w oberży – 75 cent. Obiad u Bolewskiego. Tytoń – 20.

18 maja, piątek. Kawa, połowa wczorajszej oszczędzona. Obiad u Karola Różyckiego. Bougie (świeca) 50 cent.

19 maja, sobota. Kawa w oberży 75. Obiad u Karola Różyckiego. (W kieszeni od dwóch dni centymów 6).

20 maja, niedziela. Śniadanie u Rettla. Obiad u Nabielaka.

21 maja, poniedziałek. Kawa w oberży – 75. Wieczorem moja herbata, bułka 5 cent. Został mi w kieszeni 1 centym.

Dalej 21 maja. Z przeniesieniem 2.75.W oberży karafinka wódki – 1, świeca – 50.

22 maja, wtorek. Kawa – 75.

23 maja, środa. Kawa – 75, śniadanie u Rettla.

[…]

31 maja, czwartek. Kawa 75, obiad u Nabielakowej, z przeniesienia 9.75=13.75.

Zastanawiam się, czy Zofii Nabielakowej, z domu Conrad, córce generała francuskiego, przeszkadzało to, że Seweryn Goszczyński cuchnął przed obiadem wódką, czy też raczej traktowała to jako coś naturalnego – ostatecznie, Goszczyński także był żołnierzem. „Karafinka wódki” – zapewne nie było to dużo, ale za to jak tanio; więcej dla wygłodzonego człowieka, nawet takiej kondycji jak Goszczyński, nie było trzeba. Obiad bez wina z kolei raczej trudno sobie wyobrazić. W każdym razie, Jan Rosen naprawdę czuł do Norwida niechęć, zresztą wcale się z tym nie krył. Dlaczego jednak poeta miałby sobie odmawiać „karafinki” albo nawet dwóch wódek, że już o litrze niezbyt mocnego wina nie wspomnę?

Pewne jest jedno: Wielka Emigracja, jak to podkreśla nieustannie Alina Witkowska, była kulturą samotnych mężczyzn, a w tej kulturze właśnie alkohol odgrywa rolę niepoślednią – jest to wszak nieoceniony lek nie tylko na głód i biedę, ale także na samotność. Ta zaś była Norwidowi wierną towarzyszką. Między innymi w roku 1867 tak pisał do Joanny Kuczyńskiej: „[…] jestem samotny na świecie jak nikt z ludzi, których znam. Tak samotny jestem”.

Takie wyznania przewijają się przez nieomal całą korespondencję Norwida, ich ślady odnaleźć można bez trudu także w liryce. Obok samotności pojawia się tu przejmujący smutek i nuda, nienazywana spleenem; tu doczesność jest „pijana”, „społeczeństwo polskie jest żadne”, Europa zaś to „stara wariatka i pijaczka”. Jeżeli uświadomimy sobie jeszcze tragedię zapoznanego artysty, myśliciela, którego nauk nikt nie chce słuchać, to sądzę, że prawdopodobny alkoholizm Norwida przyszłoby skwitować nieco ahistorycznie: „Chopin gdyby jeszcze żył, toby pił”. Rzecz zastanawiająca: u Norwida tego typu stwierdzeń nie ma. Można za to znaleźć przejmujący obraz:

Na śliskim bruku w Londynie,
W mgle, podksiężycowej, białéj,
Niejedna postać cię minie,
Lecz ty ją wspomnisz, struchlały.

Czoło ma w cierniu? czy w brudzie? –
Rozeznać tego nie można;
Poszepty z Niebem o cudzie
Na wargach… czy? piana bezbożna!…

Rzekłbyś, że to Biblii księga
Zataczająca się w błocie,
Po którą nikt już nie sięga,
Iż nie czas myśleć o cnocie!…

Może jest to z mojej strony pewnego rodzaju uproszczenie, ale przynajmniej ja widzę w tych słowach scenkę rodzajową, jaką Norwid mógł zaobserwować w portowych dzielnicach Londynu.

Sam zapewne pił; nie wiem, czy dużo. Na pewno nie mógł zataczać się do Domu Świętego Kazimierza, gdzie zamieszkiwał wraz z wieloma ubogimi emigrantami z Polski. Jeżeli tam pił, to musiał się z tym ukrywać – siostry szarytki nie byłyby zanadto tolerancyjne. Prowadzące Dom Świętego Kazimierza zakonnice potrafiły utrudnić człowiekowi życie, niemal na każdym kroku, chociaż niekoniecznie w złej wierze. Dowodzi tego następujący Norwidowski memoriał z marca 1883 roku:

Za czasu, gdy ś.p. Bronisław Zaleski żył, zrobiłem z nim razem krok korzystny o otrzymanie od Sióstr narzędzi dobrych i całych, jako to szczotek, mioteł etc…

Dziś, przy myciu całego domu, jest toż samo, czyli że myją paznokciami rąk słabych, bo szczeci w szczotkach nie ma. Egipcjanie tak robili z Żydami, iż im usuwali ułatwienia pracy, do której ich zaprzęgli.

Widoczna z tego, że co innego jest praca, a co innego prześladowanie – i że jest jednym z najświętszych względem Sióstr obowiązków, ażeby miały ucywilizowane i odpowiednie pracy narzędzia.

Inaczej – cała myśl chrześcijańska z tych robót znika, i zaczyna się jakieś fatalne indyjskie–umartwienie! Nie wchodzę, czyj to obowiązek czuwać nad tym, ale byłbym wprost do Jego Książęcej Mości Księcia Władysława Czartoryskiego tęż treść napisał […].

Regulamin zakładu trzeba było szanować, trzeba było mieć wzgląd na dzieweczki tam przebywające, z piciem nie wolno się było zanadto afiszować. Tomasz August Olizarowski, zmarły w Domu Świętego Kazimierza w roku 1879, jeżeli pił, to też pił potajemnie. Cyprian Norwid w paryskim Domu Świętego Kazimierza znalazł się 2 lutego 1877 roku. Jeżeli wcześniej „nadużywał napojów wyskokowych”, to chyba w granicach tolerowanych przez kulturę emigracyjną. Nie znajdziemy tutaj zbyt wielu skandalicznych świadectw. Co najwyżej frapować może romans w roku 1876 z Marią Sadowską, pisarką i alkoholiczką, który finalizuje… „birbantka”„No – toście birbantowali wczoraj! – i beze mnie!” – pisze o spotkaniu Norwida ze swoim mężem Sadowska. Cyt. za: J.W. Gomulicki, Dokumentacja „Ostatniego romansu” Norwida. Listy Marii Sadowskiej, „Pamiętnik Literacki” 1983, nr 4, s. 207.[1] z jej mężem Franciszkiem Sadowskim; było chyba zbyt późno na to, by autorka Niecnoty stała się Norwidowską kobietą fatalną…

 

Cofnijmy się jednak do roku 1847. Wtedy to – w związku z upływem terminu ważności paszportu – Norwid pisał do Marii Trębickiej:

Jeżeli przed 14-tym lutego nie odbiorę zaspokajającej wiadomości, będzie to dzień wyjazdu do Warszawy; dotąd tylko mam paszport. A niepodobna dłużej zostać. Cały mój artyzm zakończony: nie będę miał muzeum, akademii i szkoły w estetycznym znaczeniu tego słowa. Przychodzi chwila rozstrojenia kierunku, jaki wziąłem. Widać, że tak jest w Woli Bożej: kilka lat pracy i prawdziwego poświęcenia przez czas zbliżającej się bezczynności zabitymi zostaną […].

Powrót do Warszawy to dla poety straszliwa perspektywa; na szczęście do niego nie doszło. Zawsze mnie frapowało, dlaczego Norwid tak bardzo obawiał się powrotu do „Warszawy romantycznej”. Nie zawadzi w tym miejscu oddać głosu Alinie Kowalczykowej:

 Po kolejnej wizycie w Warszawie, złożonej we wrześniu 1841, cesarz i król Mikołaj I wydał najwyższy rozkaz, w którym czytamy, że „w czasie pobytu mego w Warszawie, z ukontentowaniem dostrzegłszy w mieście odznaczające się we wszystkim porządek i urządzenie, oświadczam najzupełniejszą wdzięczność Namiestnikowi”.

Taką właśnie Warszawę, w której panował terror Paskiewicza, pamiętał Norwid. Ale przecież od czasu jego wyjazdu w roku 1842 sporo się zmieniło. Myślę, że obawa przed utratą bezpośredniego kontaktu z ówczesną kulturą europejską, także przed utratą możliwości wojażowania tropem pani Marii Kalergis z hrabiów Nesselrode, to poważne argumenty. Pojawiła się też zapewne jeszcze jedna obawa: przed powrotem do grona rówieśników, tworzących tzw. Cyganerię warszawską, przed powrotem w świat ich subkultury. Bardzo pięknie o tych młodych ludziach pisała Maria Janion:

Cyganeria warszawska, która się uformowała na samym dnie nocy paskiewiczowskiej, w cieniu Cytadeli Warszawskiej, pozbawiona uniwersytetu i szkół, wyzuta przez władze carskie z całą premedytacją z możliwości humanistycznego wykształcenia, ta Cyganeria przemówiła przecież własnym głosem, porozumiewając się znakami języka młodości z całą swoją generacją, drugą generacją romantyczną. Był to ważny czyn duchowy grupy pokoleniowej, która wśród osaczenia i zamknięcia w brutalnym i kunsztownym zarazem systemie niewoli stworzonym przez zaborcę, umiała jednak podnieść protest przeciwko wewnętrznemu pogodzeniu z niewolą, przeciwko spętaniom, jakie usiłowała narzucić myśli własna polska rzewna i cnotliwa zacność i arcypoczciwość.

Na pewno Norwid nie patrzył na Seweryna Filleborna, Romana Zmorskiego, Seweryna Zenona Sierpińskiego, Jana Majorkiewicza, Józefa Bogdana Dziekońskiego, Włodzimierza Wolskiego i innych swoich rówieśników z perspektywy historyka idei. Podejrzewam, że nie odpowiadała mu przyjęta przez nich frenetyczna i wściekła droga „wybicia się na niepodległość”.

Powrót do Warszawy oznaczał dla Norwida powrót na Gnojową Górę, gdzie mieściło się jedno z sanktuariów Cyganerii warszawskiej: mianowicie szynk Miriamki, opisany na kartach Literatów warszawskich pióra Wacława Szymanowskiego czy Szkiców o Cyganerii warszawskiej Aleksandra Niewiarowskiego. Pomińmy kwestię związku tych relacji z powieścią Henri Murgera pt. Scénes de la vie bohéme czy jej teatralizacją Teodora Barriére pt. La vie de bohéme, które przyczyniły się do wykreowania funkcjonującej do dziś legendy o cyganerii Monmartre’u i Dzielnicy Łacińskiej Paryża,. Pewne jest jedno: „cygan” warszawski był tak samo biedny jak jego francuski odpowiednik, nadto krępowały go surowe przepisy policyjne, m.in. zakazujące palenia „tytuniu” na ulicy. Łączyło ich także picie alkoholu, z czego dopiero Młoda Polska uczyni swoistą mitologię. Na kartach wspomnień o Cyganerii warszawskiej gorzałka leje się obficie (podkreślam: gorzałka, zwana niekiedy okowitą, nie zaś absynt, który pustoszył mózgi artystów francuskich). Szymanowski pisze:

Pamiętam, kiedy raz redakcja „Nadwiślanina” zebrała sobie sto złotych funduszu nadetatowego i postanowiono te sto złotych użyć na przechadzkę zamiejską. Zebrano sesję i każdy radził, jak użyć tych pieniędzy, żeby najlepiej się zabawić. Jędruś [Seweryn Filleborn – przyp. M.A.], który jako prezydujący miał ostatni głos, kiedy na niego przyszło dawać zdanie, namyślił się chwilę i nareszcie rzekł najpoważniejszym tonem, bo nigdy prawie się nie śmiał.

– Ja wnoszę, żeby za dziewięćdziesiąt dziewięć złotych i groszy dwadzieścia osiem kupić wódki, a za dwa grosze bułkę na przekąskę.

Zważywszy, że Fillebornowi udało się zapić na śmierć, nie sądzę, żebyśmy tu mieli do czynienia z przejawem cygańskiej fantazji czy oryginalności. Ostatecznie, jak dopowiada Szymanowski:

Dopóki Jędruś [Filleborn] był redaktorem „Nadwiślanina”, dopóty dwa razy w miesiąc, kiedy była sesja do układania artykułów i kiedy numer rzeczonego pisma miał wychodzić, nie pijał wódki z rana i chociaż w dwójnasób wetował to sobie po obiedzie, zawsze zwykł był mawiać, iż to było największe poświęcenie, jakie dla literatury kiedykolwiek czynił.

Cóż, to była także forma oporu wobec zaborcy. Pijaństwo w zniewolonym kraju jako forma życia literackiego i kulturalnego – myślę, że jest to temat na poważną rozprawę socjologiczną. Darujmy sobie przeto dalszy pobyt w szynku na Gnojowej Górze, darujmy sobie dalsze sceny z życia Cyganerii warszawskiej; ostatecznie, przed opuszczeniem kraju Cyprian Norwid stosunkowo rzadko gościł w tym gronie. I to bynajmniej nie dlatego, że był abstynentem.

Minęły lata. Norwid nie wrócił nigdy do Warszawy. Ale otwórzmy inną powieść, może dziś zapomnianą – Ciury Wiktora Gomulickiego – i niechaj to będzie powieści tej część trzecia, nosząca tytuł Na spodzie – męty. Oto bohatera-narratora naszła chwila gorzkiej refleksji, tak w okolicach lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku:

Trzy zimy minęły już od dnia, gdy policja późną nocą znalazła na ulicy i do cyrkułu odwiozła na pół martwego z zimna i głodu nędzarza. Nędzarz umieszczony w szpitalu okazał się nieuleczalnie chorym. We dwa dni później już go wywieziono na Powązki i zakopano w bezimiennej mogile najbiedniejszych, którą lud warszawski nazywa „dół jeneralny”.

Mniej więcej w miesiąc później któreś z pism codziennych zanotowało z niezmąconym spokojem i zadziwiającą szczerością: ,,śp. Karol Pieńkowski, znany poeta, zmarł przed kilku tygodniami w jednym ze szpitali warszawskich w zupełnej nędzy”. Ostatnie, klasyczne wyrażenie przeszło nawet do encyklopedii.

Znikł też już na zawsze ze skweru na Przedmieściu Krakowskim wysoki, siwowłosy mężczyzna straszący dziatwę szklanymi oczami i ohydnie zeszpeconą twarzą. Chustka maskująca twarz wypadała niekiedy z drżącej od choroby i wzruszenia ręki – dziatwa wpatrująca się w kalekę rozbiegała się wówczas z krzykiem, na kształt ptaków spłoszonych…

Ludwik Norwid, przyjaciel Słowackiego, w młodych latach urodą, wytwornością, arystokratycznymi upodobaniami przypominający Musseta, sam znacznym, acz niedostatecznie wysławionym talentem poetyckim obdarzony – zakończył mękę życia w przytułku dla nędzarzów, przy warszawskim Towarzystwie Dobroczynności.

Śmiercią swą wskazał drogę bratu starszemu. Cyprian Norwid, największy po Słowackim artysta, a po Trembeckim myśliciel polski w połowie stulecia XIX, zamknął oczy na sen wieczny w Paryżu, również w przytułku dobroczynnym.

Obaj bracia opuszczali ten świat ze spokojem greckich filozofów.

Orion chodził jeszcze po świecie, ale już do żywych nie należał. Alkohol zrujnował mu zdrowie, popsuł mózg. […]

Karol miał w pamięci ostatnie z nim spotkanie. O brudnym, ponurym zmierzchu późnej jesieni wlókł się biedny rozbitek zabłoconą ulicą, sam zabłocony, mizerny, postarzały, ciągnąc za sobą sporą gałąź akacji. Gałąź zawadzała przechodniom, więc klęli i obrzucali maniaka wymysłami. On nie zwracał na to uwagi najmniejszej.

Sielskiego poznał i na przywitanie ścisnął rękę tak mocno, że tamten aż syknął z bólu.

– I ciebie, Karolku, życie nadgryzło… – rzekł ze współczuciem, wpatrując się w pobladłą twarz kolegi. – Ja zaś zdrów jestem zupełnie, tylko że… – ciszej dodał – szelma mózg odrastać mi nie chce…

– Odrastać? – zdziwił się Karol.

– Tak, mio dolce… bo wiesz przecie, że mi go tam, w tym żydowskim „Bębnie” wyżarli.

Podniósł do góry gałąź – uderzył nią gniewnie w chodnik. Błoto rozprysnęło się dokoła, wywołując złorzeczenia przechodniów.

– Rzuć pan do licha tę akację…  – rzekł Sielski, odciągając poetę na stronę.

Twarz Oriona spochmurniała. Wzrokiem ostrym, prawie złowrogim, przeszył kolegę.

– Akację? – powtórzył z ironią – „O głowo ty, głowo. Przypatrz się lepiej: poznaj gałąź cyprysową”… Tak, cherubinku, cyprys, prawdziwy cyprys… Takie rosną na San Michele, w Wenecji… Och, Wenecja!… Venezia la bella.. Och, och, och!.. […]

Odtąd nigdy już nie zdarzyło się Karolowi spotkać Oriona – ile razy zaś o nim rozmyślał, wyobrażał sobie, że poeta rozpłynął się w brudną mgłę uliczną…

Tytułem wyjaśnienia: pojawiający się tutaj „Orion”, cytujący Mickiewicza, naśladujący jego bohatera, to Aleksander Michaux, poeta pozytywistyczny, posługujący się pseudonimem Miron; Ludwik Norwid zaś dlatego twarz chustką przykrywał, że syfilis oszpecił ją pozbawiając nosa, a ręce drżały mu nie tylko ze wzruszenia…

W Dziadów części trzeciej rozlega się wołanie „kilku więźniów”:

Zgoda, zgoda Feliksie, musisz gadać, śpiewać,

Feliks ma głos, hej Frejend, hej wina nalewać.

Brzęk butelek wina zakłócał ciszę murów klasztoru oo. Bazylianów, przerobionego na więzienie stanu, brzęk butelek wina towarzyszył spotkaniom filomatów i filaretów. Nie wiem, kiedy polscy poeci romantyczni zdecydowali się zamienić wino na gorzałkę, ale ich śladem poszli pozytywiści i moderniści. Na pewno zadecydowały o tym względy natury ekonomicznej. A także – nie ma co ukrywać – higienicznej. Tutaj powołać się należy chociażby na tom pod tytułem Medycyna ludowa, czyli treściwy pogląd na środki ochronne, poznawanie i leczenie chorób. Poradnik lekarski dla wszystkich stanów według najnowszych źródeł, napisany przez dr. med. Antoniego Arnolda Simona, wydany w Warszawie w roku 1860, nakładem księgarza Michała Glücksberga, gdzie w rozdziale pt. Napoje fermentowane i destylowane czytamy:

Najużywańsze są: wódka, rum i kirsch, i różne preparaty wódczane z cukru i ziół aromatycznych, stanowiące tak zwane likwory. Są skutecznemi w klimacie zimnym lub bardzo gorącym, ażeby utrzymać ciepło wewnętrzne, pobudzić żołądek do trawienia pokarmów grubych i trudnych do strawienia. Jednakże tylko w małej ilości i nie na czczo, bo przyzwyczajenie to jest najzgubniejszém, i największa część pijaków, degradacyja moralna włościan i rzemieślników pochodzi z téj przyczyny. Nadużycie wódki przytępia czułość żołądka, niszczy naturalny pociąg do pokarmów, sprawia chudnienie, przytępia czucie, wyrabia rodzaj zwierzęcości, zmiany w organach trawienia, drżenie w członkach, apopleksyę, rozmiękczenie mózgu, szaleństwo.

Największa część bójek, morderstw, kradzieży i innych czynów kryminalnych pochodzi od nadużycia napojów gorących, a głównie wódki. Nie znaczy to jednak, że zalecamy zupełną wstrzemięźliwość u nas, gdzie nie posiadamy wina krajowego, które może wódkę zastąpić; piwo źle przygotowane jak to najczęściéj bywa, nie może wódki zamienić, przytém włościanie i rzemieślnicy nie posiadają téj zamożności, któraby im dozwalała używać kawy, czekolady, herbaty, kupować cukru; przeto wbrew filantropom, sądzimy, że jest nonsensem namawiać człowieka, żeby przy ciężkiéj pracy, w porze zimnéj, wilgotnéj lub podczas upałów, nie użył napoju, który siły jego pokrzepi i dopomoże do strawienia pokarmów, niestety zbyt grubych, ale użycie to powinno być umiarkowane, odpowiednie siłom i wiekowi, a wódka czysta próbę trzymająca.

Cóż, tyle ówczesny autorytet medyczny.

Tak sobie myślę, że dobrze się stało, iż Cyprian Norwid nie wrócił do Warszawy. Obawiam się chyba, że w gronie swoich rówieśników nazbyt łatwo mógłby zacząć naśladować ojca – Jana Norwida. Wystarczająco dużo pisarzy zapiło nam się w wieku XIX na śmierć. Sądzę, że w kraju, w Warszawie czy innych zaborach, było to o wiele łatwiejsze niż na emigracji. Przede wszystkim z powodów czysto ekonomicznych: trzeba było jeszcze pamiętać o owej świecy za pięćdziesiąt centymów, na kredyt we francuskiej oberży trudno było liczyć, pożyczyć u rodaka też nie było łatwo…

Zostawmy przeto Cypriana Norwida z litrem wina i chyba z nie do końca szczerymi słowami z listu do Konstancji Górskiej:

Co się tyczy osoby mojej, tyle Pani powiedzieć umiem, że jestem tak wieloracznie nieszczęsny i utrapiony, że mogę tylko milczeć albo żartować – mógłbym jeszcze i pić, ale to szkodzi i następstwa pociąga niedobre.

Nawet jeżeli nie tylko „rękawiczki i cygara” bywały elementarną potrzebą autora Quidama, to na tle polskiej literatury XIX wieku, „zionąc napojami wyskokowymi”, nie prezentuje się jeszcze najgorzej… Alkohol – nie wiem, czy to było wino, czy „karafinki” wódki – w Norwidowskiej autokreacji nie odgrywał praktycznie żadnej roli, co różniło go od wielu jego rówieśników, także od ówczesnych artystów francuskich. W porządku świata, jaki wyznaczały Promethidion, Vade-Mecum czy Rzecz o wolności słowa, po prostu nie było miejsca dla mitologii alkoholu, ostatecznie „napoje wyskokowe” były dlań czymś równie naturalnym jak posiłek codzienny. Z tego punktu widzenia poglądy estetyczne Norwida w drugiej połowie wieku XIX określić można mianem anachronicznych. Młoda Polska, a następnie późniejsze epoki, potrzebowały innego, bardziej wyrazistego wizerunku Norwida pijącego. Tutaj autor Quidama zadania nie ułatwił swoim mitografom, chociaż utrudnił apologetom, uniemożliwiając namalowanie w jasnych barwach obrazu schludnego i trzeźwego mędrca, będącego przykładem do naśladowania dla „głupiego społeczeństwa polskiego”. Rzecz w tym, że do tej roli Norwid się nie nadaje – co przed wielu laty uświadomił sobie chociażby Jan Rosen – a do roli patrona „poetów przeklętych”, „artystów zapoznanych” czy „aniołów upadłych” też niezbyt przystaje.

Przywołany na początku Toast Czesława Miłosza jest także kunsztowną aluzją literacką. Nawiązuje pośrednio do wiersza Norwida pod takim samym tytułem, ale także do wielu innych „toastów”, których nie brakuje na terenie literatury polskiej. Tu zaczyna się już zupełnie inna sfera refleksji:

Tak jest i kamień także sterczący na miedzy,
Co sługiwał był w różnych szturmach na okopy;
Dziewanna żółta przy nim i mysz polna ruda –
On sterczy, wieść go zowie kością wielgo-luda
(Co sam sobie w jaśniejszą alegorię zamień!) –
Atoli nie wiadomo, czy to kość? czy kamień?

Pewne jest jedno: podejmowanie problematyki tyczącej biografii i twórczości Cypriana Norwida w dużym stopniu miewa charakter zastępczy lubo też kompensacyjny. Nie mam w tym miejscu na myśli tylko bardzo niedobrego filmu pt. Dom Świętego Kazimierza. Warto chociażby przejrzeć tom listów Zygmunta Hertza do Czesława Miłosza…

Powiada autor wcześniej cytowanej Medycyny ludowej:

Dziwnym skutkiem napojów tych, używanych w nadmiarze i przez długi czas, jest rodzaj „spalenia samoistnego”. W tych spaleniach, które się okazują u osób tłustych jakby przesiąkniętych spirytusem, jest rodzaj płomienia lekkiego niebieskawego, którego woda nie gasi i tak długo pali się, aż części dotknięte nie zostaną zwęglone. Z trupa oddziela się jeszcze dym czarny. Lecz zjawisko to jest rzadkiém.

„Atoli nie wiadomo, czy to kość? czy kamień?”.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Marek Adamiec, Cyprian Norwid i… litr wina, Czytelnia, nowynapis.eu, 2022

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...