11.05.2022

Książeczki wojskowe

Publikacja z 14 września, , „Rzeczpospolita. Plus Minus” 1996.

Wpadła mi z dużym opóźnieniem – i dość przypadkowo – w ręce gazeta, której zazwyczaj nie mam powodu czytać, „Polska Zbrojna” z 5–7 lipca br. Na pierwszej stronie zwraca uwagę artykuł o nowej „Doktrynie szkoleniowej 2010”, o której mówi się, że „jest dokumentem, określającym strategiczny zamiar profesjonalnego przygotowania kadry, organów dowodzenia oraz jednostek organizacyjnych sił zbrojnych do wypełniania powinności związanych z obronnością kraju, we współdziałaniu z administracją państwową i samorządem terytorialnym”.

No cóż, najwyraźniej nastało nowe, tyle że po staremu gada. Na pocieszenie wyczytałam we wzmiankowanym artykule, że na konferencji szkoleniowo-metodycznej, dotyczącej nowej doktryny przyjęto zasadę: „Uczyć tego, co jest niezbędne na polu walki”. Tyleż słuszne, co doprawdy rewolucyjne, choć laikowi może wydać się zagadkowe. Bo niby czego dotychczas uczono w wojsku? Czyżby tego, co na polu walki zbędne?

„Każdy stara się zrobić ze mnie idiotę, zamiast uczyć mnie tego, co należy. [...] niech pokażą, co mam robić w razie wojny i koniec” – pisał przed wojną Zbigniew Uniłowski w słynnym Dniu rekruta. Trzeba było doświadczeń II Rzeczypospolitej, wojny światowej, PRL z jego niezapomnianym stanem wojennym i pięciu już co najmniej lat III RP, by ową odkrywczą zasadę na konferencji szkoleniowo-metodycznej ogłosić.

Jeśli chodzi o wojsko, z natury rzeczy pozbawiona jestem osobistych doświadczeń. Około trzystu godzin tak zwanego szkolenia cywilnego na studiach pod koniec lat 70. daje, co prawda, niezłe pojęcie o potencjale umysłowym i poczuciu humoru kadry oficerskiej wojska polskiego, podówczas zwanego jeszcze ludowym, niemniej nie może się równać z przeżyciem tak dojmującym, jak dwuletnia służba wojskowa czy choćby roczna w tak zwanym SOR (podyplomowa, obowiązkowa dla absolwentów wyższych uczelni, służba w Szkole Oficerów Rezerwy). By zgłębić istotę rzeczy, sięgam po słowo pisane, wspomnienia i literaturę opublikowaną przez tych, którzy służbę wojskową odczuli na własnej skórze.

Jeśli porównamy literaturę, poświęconą wojsku w czasie pokoju, z literaturą o tym samym środowisku w czasie wojny, ta pierwsza będzie kroplą w morzu tej drugiej. Najwyraźniej rację miał Adolf Rudnicki, pisząc: „Cały ten gatunek doznań nie nadaje się do literatury i o wojsku pokojowym pisać właściwie nie warto”. Zdanie to, paradoksalnie, wyszło spod pióra autora, który „wojsku pokojowemu” poświęcił aż dwie książki, Żołnierzy wydanych w 1933 roku i Profile i drobiazgi żołnierskie, napisane w 1938 roku (pierwsze wydanie pod zmienionym przez wydawcę tytułem Doświadczenia).

Pierwsza, Żołnierze, była owocem 18 miesięcy służby czynnej, druga, późniejszego, kilkutygodniowego szkolenia. W gruncie rzeczy są to po prostu wspomnienia, tak mało zbeletryzowane, że sam autor po pewnym czasie uznał to za nieostrożność. Mimo to, po wydaniu Żołnierzy nie doświadczył osobistej zemsty ze strony opisanych osób. Przykrości były innego rodzaju. Rudnicki relacjonuje w posłowiu do późniejszego wydania – „Znalazł się major, który poinformował autora, żeksiążka zasmuciła marszałka Piłsudskiego, który nie przypuszczał, że inteligent tak źle się czuje we własnym wojsku”. Polska Zbrojna (tytuł z tradycją), a także inne pisma zaatakowały autora, naciskano na krytyków, by ton recenzji zgodny był z obowiązującą linią (po tych naciskach zmienił front, piszący początkowo dobrze o Żołnierzach, Stanisław Piasecki). Podobną taktykę stosowano wobec innych książek, wspomnianego już Dnia rekruta Uniłowskiego i Woda wyżej Jalu Kurka.

W jakiejś mierze wszystko to jest zrozumiałe i wytłumaczalne w tamtym okresie historycznym. Po latach niewoli Polska zachłystywała się niepodległością. W 1933 roku kilkanaście lat wolności, to było naprawdę niewiele. Po raz pierwszy od stuleci Polacy służyli w wojsku, którego jedynym zadaniem miała być obrona interesów własnego państwa. Było to doświadczenie całkiem nowe. Armia miała być tej świeżo odzyskanej wolności gwarantem. Miała być oczkiem w głowie całego narodu. Wszystko to łagodziło w pewien sposób fakt oczywistego przymusu, jakim była obowiązkowa służba wojskowa. Rudnicki pisze nawet o pewnym entuzjazmie poborowych, szybko jednak ostudzanym już na samym początku służby. Okazywało się bowiem, że ta hołubiona przez naród armia w dziwny sposób odpłaca swoim żołnierzom za ich entuzjazm.

„Niezaścielone łóżko, kurz na kuferku, źle przyszyty czy niezapięty guzik, dziurka w mundurze – tymi właśnie drobiazgami dyscyplina wojskowa najsilniej dawała nam w kość”. Ta dbałość o szczegóły jest jednak jednostronna. Przestaje obowiązywać, gdy dotyczy świadczeń armii na rzecz żołnierza – wtedy nawet taka rzecz, jak odpowiedni rozmiar munduru, staje się sprawą bagatelną (zdarzyły się nawet dwa lewe buty). Bagatelną sprawą jest zdrowie żołnierzy, skoro lekarz potrafi w jedną godzinę wydać świadectwo zdrowia siedemdziesięciu osobom. Młodych ludzi przygotowuje się zaś do trudów żołnierskich poprzez nieustanne ich poniżanie. Komendy nakazujące z menażką na głowie biegać w kółko i powtarzać upokarzające słowa, czy robić przysiady z kuferkiem na głowie, są na porządku dziennym. Być dobrym żołnierzem, to najwyraźniej porzucić poczucie własnej godności, być dobrym oficerem, to skutecznie tę godność u podwładnych łamać. Myliłby się jednak każdy, kto by sądził, że to jakieś zaniedbanie, nieporozumienie. Nic z tych rzeczy, to działanie celowe, taka gra, konwencja, pouczająca zabawa.

We wstępie do pierwszego wydania Profili i drobiazgów pisał Karol Irzykowski o pisarstwie Adolfa Rudnickiego: „«Gra» między ludźmi to jego zwrot ulubiony”. Stwierdzenie to dotyczy „cywilnych” książek Rudnickiego, a jednak o wiele bardziej zdaje się pasować do książek „wojskowych”, gdzie wszystko zdaje się być grą, konwencją, gdzie nie charaktery, a pełniona funkcja decyduje o sposobie zachowania.

Jedni muszą gnębić, a drudzy być gnębieni, wszystko zależy od rangi i długości służby. Wyboru w zasadzie nie ma, dotyczy tylko rodzaju szykan, które mogą być bardziej lub mniej wyszukane. Rudnicki nie jest zaślepionym przeciwnikiem wojska, domaga się tylko sensu, sprawiedliwości, wykonywania czynności usprawiedliwionych koniecznością. Tam, gdzie te rzadkie zalety znajduje, oddaje im sprawiedliwość. Tak jest w przypadku plutonowego Kozłowskiego: „Ponieważ nie stawało miejsca na gry, na dokuczliwostki, ludzie o większych zdolnościach, o większej znajomości stajni przejmowali roboty trudniejsze, na słabszych spadały roboty łatwiejsze. Chodziło tylko o stajnię temu dziwnemu, temu nieocenionemu plutonowemu”.

Czy jednak o stajnię chodziło kapitanowi Hulce z Dnia rekruta Uniłowskiego, gdy wydał taki oto rozkaz: „Zameldujecie się w stajni u kaprala Sączka i powiecie, że kazałem wam zamieść tą szczotką od zębów stajnię”. Te słowa i lektura całego Dnia rekruta skutecznie rozwiewają wątpliwości każdego, kto by uważał, że dowcipnym wynalazkiem PRL jest uczynienie z przedmiotu tak niepozornego, jak szczoteczka do zębów podstawowego sprzętu wojskowego, znacznie bardziej nieodzownego niż karabin, a z szaletu nieocenionego miejsca edukacji wojskowej, o większym znaczeniu niż poligon.

U Rudnickiego znajdziemy podstawowe pojęcia wojskowe (dziś by się powiedziało charakterystyczne dla „fali”), takie jak „kot” czy „kocówa”, niewątpliwie kształtujące zachowania międzyludzkie w armii. Jest tu także opis odliczania dni pozostałych do końca służby. Żołnierze liczą dni, posługując się na przykład liczbą klusek, które są zawsze w określonym dniu, w określonej liczbie: ile zjem klusek do końca służby? Wygląda na to, że wyższość PRL polega na użyciu do tego celu „falomierza”, czyli centymetra krawieckiego.

W tej sytuacji nic dziwnego, że Rudnicki zastanawia się nad celowością istnienia takiej instytucji jak wojsko. I to jest już znacznie mniej śmieszne. Autor, opisując wyjątkowo ostrą rewizję w koszarach, zgaduje jej przyczynę: „Jutro jest 1 maja! Zapominamy, po co właściwie tu jesteśmy”.

Bardziej ze względu na cenzurę zapewne, Rudnicki tematu „po co jest wojsko?” nie zgłębiał. Ci, którzy służyli w wojsku w czasach PRL, znają problem (zmieniły się tylko niepokojące daty), a najwyraźniej na tę właśnie funkcję wojska wobec społeczeństwa stawiały ówczesne władze. Trudno by ją nazwać obronną.

W posłowiu z 1948 roku do kolejnego wydania Żołnierzy znajduje się pewna ciekawostka. Mianowicie – pisze Rudnicki – odwiedził go autor książki o wojsku W służbie junkrów pruskich, Otto Burg. W rzeczywistości nazywał się Karol Zamojski, a książka nie była tłumaczeniem, tylko przebraną, dla oszukania cenzury, w pruski kostium relacją z jego własnej służby w podchorążówce. Najwyraźniej Karol Zamojski liczył na uniwersalizm przedstawionej rzeczywistości i nie pomylił się. Być może było tak po prostu, że polskie wojsko II Rzeczypospolitej nie różniło się pod wieloma względami od innych.

Rudnicki (w przeciwieństwie do Kurka i Uniłowskiego) nie był skrajnym pesymistą, najwyraźniej starając się sam siebie przekonać, że „wybijając cywila z głowy”, uczono jego i jego współtowarzyszy niedoli rzemiosła żołnierskiego. „Pułk stoi w pogotowiu...” – brzmi ostatnie zdanie Żołnierzy, ale już późniejsze Profile kończy niedwuznacznym przewidywaniem katastrofy źle wyszkolonego wojska. „Wierzyliśmy w nich, w tych ślicznych chłopców (mowa o podchorążych), jeszcze wierzymy w nich. Tu rozczarowanie czeka nas dopiero”.

Leży przede mną wydana podziemnie w 1987 roku Książeczka wojskowa. Antologia wspomnień z LWP. W zbiorze tym znalazła się (i dała mu tytuł) najsłynniejsza książka o wojsku epoki PRL, Książeczka wojskowa Antoniego Pawlaka oraz inne teksty o tej samej tematyce. Żołnierze Marka Majle, Obowiązkowy zeszyt Andrzeja Stasiuka i Fragment większej Ryszarda Holzera. A obok nich tekst Antoniego Pawlaka Chłopcy malowani, napisany najwyraźniej na użytek tego zbiorowego wydania, rodzaj komentarza, analizy.

W Książeczce najważniejsze były bulwersujące, niekiedy wstrząsające realia z wojska. W tym późniejszym tekście Pawlaka, pisanym już po doświadczeniach stanu wojennego, ważniejsze staje się pytanie: „po co?”. W tym sensie, w jakim postawił je przed laty Rudnicki. „Każdy młody człowiek – pisze Pawlak – zagrożony odbywaniem służby wojskowej, musi postawić sobie pytanie zasadnicze. A mianowicie: w jakim celu uczą go strzelać, maskować się i iść do ataku? I dopiero od udzielonej sobie odpowiedzi uzależnić dalsze postępowanie. Zgodę lub niezgodę na uczestnictwo w grze. […] Pytanie powinno brzmieć – przeciw komu?”.

W zamieszczonych w tej antologii tekstach, a także do pewnego stopnia, w wydanych oficjalnie opowiadaniach Włodzimierza Kuligowskiego Chudy był, to go wiatr zdmuchnął i Włodzimierza Antkowiaka Brat wszystkich, znajdujemy opis życia, które jest przymusem, nieustannym poniżaniem za pomocą absurdalnych szykan, rozkazów nie służących niczemu, a mających na celu upokorzenie, często pociągających za sobą zagrożenie zdrowia i życia. Prowadzących do choroby psychicznej, samobójstwa, do dezercji karanej więzieniem, mających na celu złamanie charakteru, zmuszenie do porzucenia zasad moralnych, a wykształcenie agresji wobec kolegów, zamiłowania do brutalności i infantylnych, łączących głupi sentymentalizm z wulgaryzmem zachowań seksualnych. Rzadziej niż u Rudnickiego znajdzie się tu obraz przełożonego, choć w części podobnego do plutonowego Kozłowskiego, a słowa prawie nie ma o wpajaniu jakichkolwiek umiejętności prawdziwie wojskowych.

Jeden tylko Ryszard Holzer próbuje zdobyć się na pewien rodzaj akceptacji (o wiele ostrożniej niż zrobił to Rudnicki): „Dowiedziałem się, że potrafię znieść ten przymus, ten wielokrotnie zadawany mi psychicznie gwałt”. Tylko on spośród kilku autorów odnalazł w sobie jakieś poczucie wspólnoty, które być może było tylko chwilową ulgą, jaką dawał marsz, rytmiczna piosenka i wyzbycie się własnej osobowości w trudnych do zaakceptowania warunkach.

To, co jednak zdaje się bardzo różnić wspomnienia żołnierzy LWP od tych z XX-lecia (oprócz, rzecz jasna, wynalazku centymetra krawieckiego i chust rezerwistów), to nacisk położony na tak zwany aspekt polityczno-wychowawczy służby wojskowej w PRL. „Szkolenie polityczne jest najważniejszym przedmiotem szkoleniowym w wojsku. To jedyne zajęcia, z których prawie nikomu nie udaje się zwolnić” – pisze Pawlak. Tematy, które w różnych wariantach wałkowane są przez dwa lata, określa tak: „Prą do wojny źli Niemcy z RFN.Miesza się w nieswoje sprawy zły Kościół. My i Rosjanie jesteśmy cacy (cały nasz obóz z wyjątkiem małych Chin i Albanii)”. Do tego dochodzi optymistyczne zapewnienie, że kapitalizm chyli się ku upadkowi.

Oczywiste jest, że literaturą o „wojsku pokojowym” parali się przede wszystkim ludzie, którzy wojska zaakceptować nie mogli, ale nie nazwałabym ich tymi o słabszych charakterach. Byli tymi, których nie udało się przekonać, że głupia gra jest rzeczywistością. „Czy to wszystko zdarzyło się naprawdę? Chyba nigdzie nie miałem tak silnego poczucia nierzeczywistości, jak w wojsku” – pisze Marek Majle – „Budziło się ono zawsze wtedy, gdy absurdalność sytuacji naigrawała się z mojego poczucia godności, ze zdrowego rozsądku i doświadczenia”.

Ważnym tematem tych zapisów nierzeczywistej rzeczywistości, ucieczką, ulgą jest sen. Ale nie rządzimy swoimi snami. Kto zagwarantuje, że nie wpadną do snu kapral czy porucznik? W tekście Stasiuka (człowieka, który ma w swojej biografii dezercję i więzienie) jest opis odpędzania snu. Jak bardzo musi być zdeterminowany człowiek, który po dniu udręk fizycznych i psychicznych nie chce zasnąć, by nie tracić tych kilku godzin, które są jego własnością i zamiast odpocząć, woli je przeznaczyć na wyobrażanie sobie normalnego życia.

Niedawno, oczywiście już całkiem legalnie, wyszła książka satyryka Marka Ławrynowicza, która również dotyczy służby wojskowej tamtego okresu, ale napisana dopiero teraz, z dystansu, jaki daje III Rzeczpospolita. Poprzednie lektury przekonały mnie, że wojsko nie tylko nęka, ale także robi wszystko, by ośmieszyć człowieka.

Ośmieszyć tych, co ośmieszają – jest zadaniem trudnym. Jest w Kapitanie Carze wiele scen całkiem absurdalnych. Oto żołnierze ciągle coś pucują, najczęściej kibel szczotką do zębów, ale bywa, że i ścianę budynku, wykonują głupie rozkazy, śpiewają głupie piosenki. Niektóre z tych zdarzeń (pucowanie budynku?) z pewnością nie są prawdziwe, ale jak niewiele różnią się od rzeczywistych.

Jednak z samego tylko wyolbrzymienia śmieszność jeszcze nie wynika. Trzeba czegoś więcej. I Ławrynowicz to znajduje. W swojej powieści burzy reguły gry. Do opisywanej jednostki SOR przybywa szeregowy podchorąży Jan Buła, z nieodłącznym szeregowym podchorążym Paciorkiem, a właściwie przybywa ktoś niewątpliwie przypominający bułhakowskiego mistrza Wolanda (udający tylko dobrego wojaka Szwejka) z nieodłącznym Korowiowem. Brak tylko kota Behemota (wpływ Bułhakowa sugeruje w zamykającym książkę wywiadzie sam autor – i nie bez racji). Dopiero mocą nadprzyrodzoną czynione psikusy mogą odwrócić reguły gry. Dzięki niej w rurze kanalizacyjnej zagnieździ się damski głos, śpiewający „Witaj Zosieńko”, dzięki niej przełożeni tytłają się w błocie, lądują jeden po drugim u psychiatry. Wali się pewien ustalony, a głupi i zły, porządek, by nierzeczywista rzeczywistość znormalniała. A trzeba do tego mocy tyleż nadprzyrodzonej, co diabelnie podstępnej.

Kapitan Car to senne marzenie Marka Ławrynowicza o przywróceniu sensu. Czy jednak smutna rzeczywistość LWP na pewno umarła, jak zapytał w recenzji z powieści Wojciech Kaliszewski w Życiu Warszawy? Od wielu lat mamy III RP, a w artykule Pawła Wrońskiego (jego poważny tekst o armii zamieścił niedawno „Playboy”, traktując zapewne wojsko jako inny tylko rodzaj męskiej rozrywki) znajduję informację o tym, jak żołnierze niezbędnikami wycinają trawę spomiędzy płytek chodnikowych, „żeby im się nie nudziło”, jak wyjaśnia sierżant. A podczas wojskowych manewrów z żołnierzami NATO, ci drudzy dziwią się polskim kolegom, zajętym sprzątaniem i ogrodnictwem. Czy dziś ktokolwiek uwierzyłby w taką mistyfikację, jakiej dopuścił się kiedyś Karol Zamojski? Wygląda na to, że już nie. Polska armia najwyraźniej różni się od innych. Nie różni się pięknie.

Nawyki rodem z PRL najwyraźniej sprawiły, że stoi ona w miejscu, czy też zbyt ospale się reformuje. Mówi się głośno o konieczności zrezygnowania z obowiązkowej służby wojskowej na rzecz armii zawodowej. Podobno jednak uzawodowienie armii zbyt dużo by kosztowało. Pytanie: co wyjdzie taniej? Mała armia wyposażona w czołgi, czy duża wyposażona w szczoteczki do zębów?

Te problemy natury ekonomicznej wydają się jednak nie tak groźne, jak inne, ideologiczne. We wspomnianym już numerze „Polski Zbrojnej” zaniepokoił mnie reportaż ze Zgorzelca pod tytułem Gorsi na własne życzenie, o smutnym, godnym współczucia losie „wychowawców”. Oficerowie polityczno-wychowawczy, mianowicie, masowo przechodzą do pionu dowódczego, a na etatach wychowawczych są wakaty. „W rezultacie nie ma kto pracować na morale żołnierzy, choć zadań w tym zakresie jest wiele” – czytam w reportażu Romana Przeciszewskiego. Muszę przyznać, że niespecjalnie wzrusza mnie los kapitana, jednego z bohaterów reportażu, który kierunek „polityczny” skończył w 1989 roku w toruńskiej WSO. Zastanawia mnie bowiem, czegóż przydatnego mógł się wtedy nauczyć, a co bez szkody dla umysłów młodych żołnierzy mógłby im dziś przekazać (nie wierzę też w jego umiejętności dowódcze – po takim kierunku?). Nie nad tym jednak głowi się kadra ze Zgorzelca, ale zabiega o to, by „zatrzymać wychowawcę w pododdziale”, bo, rzekomo, „pogarszają się morale wcielanych do wojska żołnierzy”.

Pod koniec lipca w „Życiu Warszawy” ukazał się wywiad z Anną Dębską z Wojskowego Instytutu Badań Socjologicznych o tak zwanych zwyczajach „falowych” (czyli tych, które niepisanym prawem sankcjonują znęcanie się żołnierzy starszych stażem nad „kotami”), z którego niedwuznacznie wynika, że wojskowi socjologowie dostrzegają… przydatność „fali” w życiu żołnierzy, nie widząc w tym żadnej patologii. Według nich te nieformalne podziały są traktowane jako urozmaicenie życia koszarowego i akceptowane przez znaczny procent żołnierzy i kadry oficerskiej.

«Żołnierze» Rudnickiego jako dokument widzenia wojska przez dzisiejszego szeregowca, mogą oddać ogromną usługę sprawie reform. Mogą stać się nie tylko pozycją literacką, ale i aktem twórczym na dalszą metę” – pisał przed wojną Stanisław Piasecki (zapewne, zanim kazano mu zmienić linię). To było tak dawno. I tyle podobnych do Żołnierzy książek powstało w następnych latach, a niewykluczone, że powstają i dziś (chyba już pora na książki o „pokojowym” wojsku III Rzeczypospolitej), których najwyraźniej nikt poważnie nie wziął sobie do serca.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Ewa Nawój, Książeczki wojskowe, Czytelnia, nowynapis.eu, 2022

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...