11.05.2022

Pełna jatka i tasiemiec Gabrieli Zapolskiej

Kary te taki wzbudziły strach u wszystkich,
że przyjaciel zapierał się przyjaciela, ojciec syna, a syn ojca.


Jakub de Voragine,
Złota legenda

Najwyższa pora, by porzucić nudę życia codziennego i zanurzyć się bez reszty w świecie rozrywki. Znacie? – to posłuchajcie. Wreszcie:

[…] nadszedł dzień egzekucji. Od rana tłumy ściągały na rynek, gdyż głowa szlachcica większą budziła ciekawość niż zwykła, a do tego pogoda uczyniła się cudna. Między kobietami rozeszła się też wieść o młodzieńczym wieku i nadzwyczajnej piękności skazanego, więc cała droga wiodąca od zamku zakwitła jak kwiatami od całych gromad strojnych mieszczanek; w oknach na rynku i w wystających przystawkach widać też było czepce, złote i aksamitne czołka lub przetowłose głowy dziewcząt, zdobne tylko wieńcami z róż i lilij. Rajcy miejscy, choć sprawa właściwie do nich nie należała, wyszli wszyscy dla dodania sobie powagi i ustawili się w pobliżu rusztowania tuż za rycerstwem, które chcąc okazać swoje współczucie młodzieńcowi, stanęło gromadnie najbliżej pomostu. Za nimi pstrzył się tłum, złożony z pomniejszych kupców i rzemieślników w barwach cechowych. Żaki i w ogóle dzieci, wypychane w tył, krążyły jak uprzykrzone muchy wśród tłumu, wdzierając się wszędzie, gdzie ukazało się choć trochę wolnego miejsca. Nad ową zbitą masą głów ludzkich widniał pomost pokryty nowym suknem, na którym stało trzech ludzi: jeden kat, barczysty i groźny Niemiec przybrany w czerwony kubrak i takiż kaptur, z ciężkim, obosiecznym mieczem w ręku – i dwóch jego pachołków z obnażonymi ramionami i powrozami u pasów. U nóg ich stał pień i trumna obita również suknem. Na wieżach Panny Marii biły dzwony, napełniając miasto spiżowym dźwiękiem i płosząc stada kawek i gołębi. Ludzie patrzyli to na drogę wiodącą z zamku, to na pomost i sterczącego na nim kata z pałającym w słonecznym blasku mieczem, to wreszcie na rycerzy, na których zawsze z chciwością i szacunkiem spoglądali mieszczanie. Tym razem było zaś na co patrzeć, gdyż najsławniejsi stanęli w kwadrat koło rusztowaniaH. Sienkiewicz, „Krzyżacy”, t. 1, Kraków 2016, s. 111.[1].

Przedstawiony przez Henryka Sienkiewicza spektakl jest praktycznie integralnym elementem życia codziennego Europy nowożytnej. Jak wiedzą doskonale czytelnicy Krzyżaków, tym razem do egzekucji nie doszło. Trumna pusta ostała, a skazaniec został ocalony. Kat nie popisał się swoją biegłością, a zważywszy na dostojne grono widzów, miałby przed kim się popisywać.

Małodobry, szargasz, ścinacz czy butel – takie były ówczesne nazwy urzędowego oprawcy. Jest on tutaj Niemcem, nie tylko z powodów ideologicznych, ale przede wszystkim dlatego, że z Niemiec pochodzili najsprawniejsi mistrzowie, wykonujący biegle wyroki śmierci, piętnowania, chłosty i okaleczenia.

W utworach autora Quo vadis nie brakuje opisów egzekucji i tortur. Sienkiewicz, jako jeden z niewielu europejskich pisarzy historycznych, tę sferę zachowań społecznych wpisał subtelnie w realia życia społecznego. Praktycznie ani „pochodnie Nerona” (by przywołać tutaj znany niegdyś powszechnie obraz Henryka Siemiradzkiego przedstawiający męczeństwo chrześcijan), ani rytuał nabijania na pal czy inne formy kaźni lub tortur nie są tutaj opatrzone jakimkolwiek komentarzem krytycznym. Okaleczanie ciałaPor. R. Koziołek, „Ciała Sienkiewicza. Studia o płci i przemocy”, Katowice 2009.[2] i publiczne pozbawianie życia przedstawione zostało jako norma społeczna także w cyklu powieści pisanych „ku pokrzepieniu serc”.

Publiczne egzekucje, a także tortury były stałym elementem życia codziennego Europy nowożytnej. Przynajmniej w tym przypadku Sienkiewicz nie posuwał się do idealizacji przeszłości. System społeczny, oparty na opisanej między innymi przez Michela Foucaulta zasadzie „nadzorować i karać”Zob. M. Foucault, „Nadzorować i karać. Narodziny więzienia”, tłum. T. Komendant, Warszawa 1998.[3], wypracował przez wieki narzędzia represji, które miały wzbudzać grozę, a przez to gwarantować posłuszeństwo.

Sama osoba kata, oprawcy znającego ludzką anatomię nie mniej biegle niż fachowy rzeźnik tajniki rozbioru tuszy zwierzęcej, wzbudzała grozę. Powiedzenie: „idź do kata” było podobnie przerażające jak formuła: „idź do diabła”. Narzędzia publicznego wymierzania kary może nie były tak wysublimowane jak tortury będące w repertuarze szeroko rozumianego Wschodu. Swoją dosłownością i masywnością wzbudzały przerażenie. Łamanie kołem wymagało sporej biegłości ze strony oprawcy, podobnie jak perfekcyjne ścięcie mieczem czy toporem. Niejednokrotnie oskarżony przyznawał się do winy już na etapie „okazania”; sama prezentacja przedmiotów, które miały sprawić ból, kończyła śledztwo.

Takie słowa i wyrażenia jak „kat”, „topór katowski”, „tortury”, „kara śmierci”, „stos”, „szubienica”, „gilotyna”, „krzesło elektryczne”, „szafot”, „inkwizycja” wzbudzają nadal ambiwalentne uczucia. Z jednej strony są obiektem bezwzględnego potępienia jako przejaw postaw nieludzkich. Z drugiej są obiektami fascynacji i zaciekawienia, powracają nieustannie w mniej lub bardziej wiarygodnych przekazach i relacjach – podkreślających przede wszystkim aspekty sensacyjne, takie jak erekcja pośmiertna związana z powieszeniem czy nieudane egzekucje (wedle terminologii amerykańskiej: botched lub wrongful executions)Dostęp online: http://www.deathpenaltyinfo.org/some-examples-post-furman-botched-executions[4]. Wedle szeptanych opowieści, Sergiusz Jesienin, korzystając ze znajomości na Łubiance, zwykł uwodzić niewiasty, proponując im spektakl rozstrzelania. Eros i Tanatos zawsze w jednym stali domu.

Dyskusja o stróżach porządku i karze śmierci trwaA. Abramski, J. Konieczny, „Justycjariusze, hutmani, policjanci: z dziejów służb ochrony porządku w Polsce”, Katowice 1988; W. Adamiecki, „Zabiłem człowieka”, Warszawa 1977; J. Andrzejczak, „Spowiedź polskiego kata”, Warszawa 1997; J. Andrzejczak, „Zawód – morderca”, Lublin 1998; M. Azembski, „Pod szafotem”, Warszawa 1978; B. Baranowski, „Ludzie gościńca w XVII–XVIII w.”, Łódź 1986; B. Baranowski, „O hultajach, wiedźmach i wszetecznicach. Szkice z obyczajów XVII i XVIII w.”, Łódź 1988; P. Bartula, „Kara śmierci – powracający dylemat”, Kraków 2007; K. Baschwitz, „Czarownice. Dzieje procesów o czary”, tłum. T. Zabłudowski, Warszawa 1999; N. Benazzi, G. Franco, „Inkwizytor, przesłuchania, procesy”, tłum. K. Janicka, G. Strzelczyk, Katowice 2005; K. Bonda, „Polskie morderczynie”, Warszawa 2008; D. Bonhoefer, „Modlitwy i wiersze więzienne”, Kraków 2005.[5], natomiast „kat” trafił definitywnie do tak zwanego łamańca językowego: „kat ma katar z kataraktą”Por. H. Zaremska, „Niegodne rzemiosło. Kat w społeczeństwie Polski XIV–XVI w.”, Warszawa 1986.[6]. Nie da się jednak ukryć, że narzędzia do zadawania bólu i śmierci skazanym są oglądane z taką samą fascynacją jak instrumenty medyczne (zarówno z przeszłości, jak i współczesne). Obydwie grupy narzędzi spełniają podobną funkcję: umożliwiają zgłębianie tajników ludzkiego ciała, a także poruszanie się na granicy życia i śmierci.

I to na rozmaite sposoby. Bowiem kara śmierci była wykonywana przez: ukamienowanie; powieszenie (niektóre sposoby wykonywania tej kary wiązały się z rozmyślnym zadawaniem cierpienia, np. powieszenie głową w dół); uduszenie (zwykle za pomocą garoty); ścięcie (wykonywane na kilka sposobów, zwykle za pomocą miecza, topora lub gilotyny); rozstrzelanie; porażenie prądem (w zasadzie wyłącznie na krześle elektrycznym); zagazowanie (w komorze gazowej); zastrzyk z trucizny; utopienie; otrucie; zrzucenie z wysokości (np. ze skały), a także: ukrzyżowanie; spalenie na stosie; ćwiartowanie; nabicie na pal; rozerwanie końmi; powieszenie na haku (za żebro); ugotowanie (zwykle w oleju); obdarcie ze skóry; zagłodzenie; rozszarpanie i pożarcie przez zwierzęta (np. lwy, psy); zmiażdżenie; łamanie kołem; powieszenie (za ręce, za nogi). Żeby sprawa była klarowna – ta enumeracja obejmuje tylko sferę szeroko rozumianej cywilizacji europejskiej. Nie wszystkie sposoby egzekwowania kary śmierci były jednako spektakularne, to znaczy atrakcyjne dla widzów. Nie wszystkie też były jednako hańbiące dla skazańca, rozstrzeliwanie w europejskim kręgu kulturowym było zarezerwowane dla żołnierzy jako najbardziej honorowa forma egzekucji.

Zróżnicowane sposoby zadawania cierpienia skazańcowi, które nie muszą definitywnie doprowadzić do śmierci, określane potocznie mianem tortur, w wielkim uproszczeniu da się sklasyfikować następująco:Podstawą jest tutaj praca: M. Kerrigan, „Narzędzia tortur”, tłum. M. Kittel, Warszawa 2010.[7] różne formy ograniczenia wolności (zarówno w celach, lochach, jak i w klatkach); rozciąganie i podwieszanie; wywieranie nacisku (zarówno na kończyny, jak i na naturalne otwory ciała od wewnątrz); manipulowanie ogniem; manipulowanie wodą; wykorzystanie sił natury (w tym zwierząt: koni, psów, kotów, szczurów i pszczół); bicie; odcinanie i przekłuwanie; wykorzystanie energii elektrycznej; wreszcie tortury psychiczne z tak zwanym praniem mózgu włącznie.

Zadziwiające jest, jak szybko opanowanie nowego źródła energii, jakim była elektryczność, doprowadziło do wykorzystania jej do zadawania bólu i śmierci. Krzesło elektryczne, opatentowane w 1890 roku przez Harolda Pitneya Browna, zostało wykorzystane przez Thomasa A. Edisona dla udowodnienia tezy o zabójczej naturze prądu zmiennego; pierwszy wyrok za pomocą nowego wynalazku wykonano w 1890 roku na Williamie Kemlerze w więzieniu w Auburn (stan Nowy Jork). W rzeczywistości krzesło elektryczne było dla Edisona znakomitym argumentem na rzecz przyjętych przez niego rozwiązań praktycznych – miało dowodzić bezpośrednio ryzyka związanego z użytkowaniem prądu zmiennego.

Współcześnie niemało uwagi poświęca się samemu rytuałowi sprawiedliwości, ale także szczegółowej analizie narzędzi tortur; nad zainteresowaniem historią dominuje tutaj czysta ciekawość. Ciekawość zapewne związana z fascynacją śmiercią, ale także z przekraczaniem granic cielesności.

*

W powieści Sienkiewicza głowa szlachcica nie spadła, przygotowana dlań trumna pozostała pusta. Możemy tylko narzekać na okrucieństwo powieści historycznych autora trylogii. Ale oto mamy przed sobą kolejny godny uwagi eksponat, ponoć niegdyś starannie zakonserwowany w słoiku. Dzisiaj ani słoika, ani jego zawartości nie uświadczysz. Zapewne byłoby lepiej, gdyby taki słoik ze swoją niestosowną zawartością nie istniał. Lepiej zapewne dla historii literatury, szczególnie dla pisarek, opatrywanych nazbyt pochopnie mianem nerwowych – by na tym łagodnym epitecie poprzestać. A takich zarzutów nie brakowało przecież w odniesieniu do wczesnych powieści Zapolskiej: Małasza, Kaśka Kariatyda, Przedpiekle, O czym się nie mówi, O czym się nawet myśleć nie chce. Naturalizm miał tu przekraczać granice dobrego smaku. Niestosowna problematyka, nadmierna nerwowość bohaterek, a także samej pisarki w niemałym stopniu przyczyniały się do pejoratywnych ocen tych utworów.

Nerwowość literatury to jedna kwestia, należycie chyba oceniona przez wnikliwego krytyka, jakim był Stanisław Brzozowski. Lecz oto pojawia się nader subtelny problem: karaluchy zwane też karaczanami dzięki Kafce i Schulzowi znalazły swoje miejsce w utworach literackich i razem z pluskwami dzielnie towarzyszyły mieszkańcom miast. W przypadku pasożytów przewodu pokarmowego sprawa nie była już tak klarowna: różne odmiany szaleństwa pisarzowi pasowały do wizerunku, pasożyty przewodu pokarmowego – nie zanadto. Aż by się chciało skonstatować: fuj, myśląc o glistach ludzkich czy innych parazytach.

W czerwcu 1906 roku Gabriela Zapolska, aktorka, dramatopisarka, publicystka (w repertuarze obowiązkowych lektur szkolnych obecna przez lata jako autorka Moralności pani Dulskiej, współcześnie chyba stamtąd relegowana), trafiła do cieszącego się wielką renomą sanatorium Ludwika Jekelsa w Bystrej na Górnym ŚląskuOpieram się tutaj na kilku podstawowych opracowaniach: L. Magnone, „Polskie przestrzenie psychoanalizy – Zapolska w Bystrej”, „Przegląd humanistyczny” 2011, nr 2; „Na drogach i bezdrożach historii psychologii”, red. T. Rzepa, C.W. Domański, Lublin 2011.[8]. Tam, cierpiąc na zaawansowaną gruźlicę, była leczona przede wszystkim z jadłowstrętu. Jej zachowanie i wypowiedzi stanowiły doskonałą ilustrację funkcjonującej w psychiatrii od roku 1873 jednostki chorobowej, znanej jako „anoreksja histeryczna”. Rzecz w tym, iż autorka Kaśki Kariatydy interesowała się wcześniej fenomenem histerii. W Paryżu wysłuchała wykładu Jeana-Martina Charcota (kierownika paryskiego oddziału psychiatrycznego dla kobiet, gdzie eksperymentom w zakresie leczniczej roli sugestii poddawane były pacjentki zdiagnozowane jako histeryczki). Tamże Zapolska uświadomiła sobie dotkliwie, że nie dana jej będzie możliwość powtórzenia kariery Heleny Modrzejewskiej. Ponadto diagnoza nadmiernej nerwowości zbiegła się z recepcją wczesnych powieści pisarki. W edycji listów do męża w niemałym stopniu rekonstruujących jej walkę o zdrowieG. Zapolska, „Listy”, red. S. Linowska, Warszawa 1970, t. 1–2.[9] (przede wszystkim psychiczne) pominięty został pewien epizod. Zapewne nie w trosce o dobry wizerunek początków polskiej psychoanalizy, ale z powodu o wiele bardziej przyziemnego: parazytologia – w odróżnieniu od wenerologii, psychiatrii czy pulmonologii – nie jest specjalnością medyczną, z którą wypadałoby się zanadto manifestować publicznie polskiej pisarce. O tym nie wypadało głośno mówić. Podobnie jak o nieszczęsnych hemoroidach, będących konsekwencją siedzącego trybu życia.

Prowadzący głośne sanatorium doktor Ludwik Jekels medycynę studiował w Wiedniu. Tam poznał osobiście Zygmunta Freuda. Stał się jego wiernym uczniem, by nie powiedzieć: wyznawcą. W 1911 roku na język polski przetłumaczył O psychoanalizie, następnie Psychopatologię życia codziennego (1913) i Trzy rozprawy z teorii seksualnej (1924). Od 1932 roku stał się bardzo bliskim współpracownikiem Freuda, a także jego partnerem w grze w taroka. Rozpocząwszy swoją praktykę w Bystrej, usilnie zabiegał o wizytę swego mistrza, do czego nie doszło. Zapolska trafia do jego ośrodka w czasie, gdy Jekels z gorliwością sprawdzał w praktyce (na pacjentkach) teorie twórcy psychoanalizy. Zastosowana w tym przypadku kuracja tucząca (gdy pisarka trafiła do sanatorium, ważyła czterdzieści siedem kilogramów, opuściła je, przybrawszy na wadze dwa kilogramy) nie przyniosła jednak – poza niewielkim utuczeniem – pełnego wyleczenia. I to mimo dodatkowych zabiegów terapeutycznych, stosowanych wobec potencjalnej histeryczki, a mianowicie: świecenia w oczy, kłucia szpilkami, wywlekania z łóżka, gniecenia kułakami brzucha, wreszcie przypalania stóp świeczkami w celu znalezienia sfer pozbawionych bólu. Sfery takie nie zostały znalezione, pacjentka cierpiała tak jak badani przez wiernego Luśnię w powieści Sienkiewicza, lecz o to mniejsza. Pisarka wyjechała z Bystrej po dwóch tygodniach, wcale nie mając się lepiej. Ani fizycznie, ani psychicznie.

Najprawdopodobniej dla psychoanalityka przypadek Zapolskiej zasługiwał li tylko na jednoznaczne określenie jako: „przeistoczenia dążności popędowych w objawy chorobowe, będące niczym innym jak tylko płciowym załatwieniem perwersyjnym”, najprawdopodobniej przypadek krnąbrnej (broniącej swoich praw i poglądów) pacjentki posłużył psychoanalitykowi do sformułowania teorii prymarnego masochizmu, ufundowanego na regresji do fazy oralnej, w ramach którego przyjemność bierze się tutaj z rezygnacji z zaspokojeniaBardzo wiele zawdzięczam cytowanemu tutaj artykułowi Leny Magnone, która pokusiła się o przywołanie pominiętych w tomach korespondencji listów do Stanisława Janowskiego.[10]. Wreszcie w listopadzie (po sześciu miesiącach) z ciała Gabrieli Zapolskiej, niegodzącej się na etykietę histeryczki, udało się wypędzić straszliwą bestię będącą źródłem jej cierpień somatycznych. Był to ponad dziesięciometrowy tasiemiec, który został zakonserwowany w słoju, na którym pisarka planowała wyrżnąć nazwiska wszystkich lekarzy, którzy nie byli w stanie rozpoznać fizycznych podstaw jej cierpienia. Z satysfakcją pisała do męża: „Dziś bym tym, co mi nie wierzyli, tego ślicznego, wyhodowanego przez nich tasiemca w mordy wtłoczyła”.

Jednakże jednej z wielu ofiar psychoanalizy nie będzie dana ta forma satysfakcji. Jej przypadek nie zakłóci spokoju doktora Ludwika Jekelsa, który zapewne będzie sypiał spokojnie, nie zastanawiając się nad symboliką tasiemca w sferze marzeń sennych (fuj – raz jeszcze powtarzam, cóż to za niestosowny symbol). Bo oto, na skutek fatalnego niechlujstwa Wilhelma Fliesa (przyjaciela Freuda), zeszpecona została trwale Emma Ekstein. Ot, bagatela, chirurg pozostawił w nosie operowanej półmetrowy zwitek gazy, zaś sama ofiara nieudanej i niepotrzebnej operacji prześladowała w marzeniach sennych samego Freuda jako symbol jego poczucia winy. Nie muszę chyba dodawać, iż Freudowi udało się należycie przepracować ową symbolikę senną, wedle niego ofiara sama miała być odpowiedzialna za swoje cierpienie. Nos to jednak trwale obecny element w sferze dociekań symbolicznych, nie tylko dzięki Gogolowi. Nosem jednak tasiemca człowiek się nie pozbywa – inną drogą się go wypędza (niczym siłę nieczystą). Aż strach pomyśleć, jakże początkująca psychoanaliza skompromitować by się mogła skatologicznymi snami.

Emma Eckstein dała się przekonać Freudowi, że była sama sobie winna. Została psychoanalityczką. Ludwik Jekels do końca życia (1954) prowadził prywatną praktykę w Nowym Jorku, zapewne nawet nie mając pojęcia o słoju Gabrieli Zapolskiej. Jego psychoanalityczne interpretacje utworów Szekspira nadal bywają przywoływane, cytowany jest także artykuł On the Psychology of Comedy. Szkoda, że autor nie chciał więcej czasu i uwagi poświęcić komediantce, z jaką niegdyś miał do czynienia. Ale zapewne dobrze się stało, mógł przynajmniej spać spokojnie.

Dobrze, że dzisiaj już głów się nie ścina publicznie. Oj, jak dobrze, że od dawna eksperymentów medycznych nawet na zwierzętach się nie przeprowadza…

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Marek Adamiec, Pełna jatka i tasiemiec Gabrieli Zapolskiej, Czytelnia, nowynapis.eu, 2022

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...