Zbrodnia, miłość, przeznaczenie [fragmenty]
Żyłem w Kamienicy, w niewielkim miasteczku na terytorium państwa polskiego. W oficjalnym języku o takich jak ja mówiono: obywatel polski narodowości niemieckiej. My Niemcy, mieszkańcy „sezonowego” państwa, jak zwykliśmy, pijąc piwo, nazywać ten kraj – wiedzieliśmy, że tereny te powrócą do tysiącletniej Rzeszy tylko pod jednym warunkiem: wtedy, kiedy my tu przetrwamy. Dlatego podstawą zjednoczenia naszego państwa, tak bandycko potraktowanego przez traktat wersalski, jest „siedzieć” na terytorium Polski.
Tylko dzięki takiej postawie łatwiej będzie rozbić ten sztuczny twór od wewnątrz. Zanim zrodziła się koncepcja „piątej kolumny” w umysłach naszych wodzów z NSDAP, my to dokładnie wiedzieliśmy, ba, nawet co bardziej przenikliwe umysły naszej społeczności, jak zwykło się nas nazywać: mniejszości, opracowały pewne plany, które w przyszłości miały zostać zrealizowane. Wtedy już również zakładaliśmy, że gdy wyzwolimy te ziemie spod polskiej okupacji, to planowane jest ujarzmienie polskiego narodu, poprzez „wyczyszczenie” terenu z największych słowiańskich szkodników. O tym jednak opowiem dokładnie później, dlatego że właśnie do funkcji „likwidatora”, czy – jak ktoś woli – „czyściciela”, poczułem prawdziwe powołanie.
Niemcy przegrały pierwszą wojnę światową, ponieważ otrzymały cios w plecy. Tak samo tragicznie miała zakończyć swój los Polska, rządzona przez Edwarda Rydza-Śmigłego i spółkę. Wiem to z naszego doświadczenia historycznego, że taki cios boli podwójnie, gdyż pozostawia wśród pokonanych trwałe psychiczne urazy, po których jeszcze trudniej jest się pozbierać i odbudować na nowo zniszczony gmach.
Z czasów przedwojennych zapamiętałem kilka spraw, które teraz pokrótce chciałbym przedstawić. Po pierwsze Gdańsk. Gdańsk to było miasto, które w naszych ambitnych planach pełniło kluczową rolę. Tam odbywały się wszelkie szkolenia, które obficie nam narodowosocjalistyczne państwo niemieckie serwowało. Tam udawaliśmy się po wskazówki, tam też w końcu zdawaliśmy raporty, głównie przed funkcjonariuszami Abwehry czy Gestapo i zdobywaliśmy wiedzę odnośnie naszych późniejszych działań. Gdańsk zresztą był symbolem niesprawiedliwości, jaką nam zafundowano. Był teoretycznie wolnym miastem, ale tak naprawdę był zamieszkany przez żywioł niemiecki. Traktat wersalski, jak już powiedziałem, traktowaliśmy faktycznie w kategorii przestępstwa politycznego popełnionego w stosunku do mojego narodu. W sprawie jednak Wolnego Miasta Gdańska dawał nam pewne przywileje, z których skrupulatnie korzystaliśmy. Otóż na jego mocy, my Niemcy z polskiego „korytarza”, mogliśmy przekraczać granicę z Wolnym Miastem Gdańsk za pomocą przepustek granicznych. To rozwiązanie pozwoliło nam legalnie wyrwać się z tego „skansenu” zwanego Drugą Rzeczpospolitą i w szybkim czasie znaleźć się w mieście portowym. Tam zaś czekali na nas ziomkowie, którzy rozbudzili nie tylko we mnie, ale wśród całej rzeszy niemieckich mieszkańców polskiego „korytarza”, nienawiść tak potrzebną do urzeczywistnienia naszych ambitnych dążeń. Uświadomili mi, że nie chodzi tylko o przyłączenie ziemi pomorskiej do Macierzy, ale wbito mi wręcz do głowy, że ostateczne rozwiązanie kwestii zamieszkujących te niemieckie ziemie Polaków ma polegać na ich fizycznej eliminacji. Nikt przecież nie mówił o rozstrzeliwaniach czy masowych mordach. Chodziło przede wszystkim o to, że język, który zastosowano w celu rozwiązania ich problemu, nie miał być zbyt dosłowny czy dramatyczny. Ta sprawa była za delikatna na używanie tak ostrych zwrotów. Wskazana była jednak precyzja, by jasno zakomunikować, że ich życie ma sens tylko w mocno ograniczonej formie, i tylko w tych ramach, jakie zostaną im wyznaczone przez kierownictwo naszej narodowosocjalistycznej partii.
Przeciętny polski zjadacz chleba nie był dla nas jakimś szczególnym wrogiem. Wrogiem była polska inteligencja, grupa mocno uświadomiona politycznie i społecznie, która rozsiewała poglądy nam zupełnie nieprzyjazne i ewidentnie uderzające w nasze śmiałe koncepcje. To właśnie w Gdańsku zrozumiałem, że wyrwanie z ziemi tego chwastu, tej grupy dowódczej polskiego narodu, jakim była inteligencja, pozwoli łatwiej nam ujarzmić ten ambitny, lecz stosunkowo ciemny lud.
Po wtóre, już gdzieś w roku 1934 zaczęła działać na terenach przygranicznych Jungdeutsche Partei. W moim mieście na jej czele stanął Willi Pasternak. W Berlinie nie szczędzono kwot na działalność partii, z którą wiązano spore nadzieje. Była ona bardzo ważnym ciałem utrwalającym niemczyznę na tych terenach. Tak naprawdę działalność tej formacji była jakby przedłużeniem tego, z czym w Niemczech właściwych kojarzyła się NSDAP. Bez jej znaczącego wkładu ciężko by było utrzymać, że tak się wyrażę, pewien „stan psychiczny” umysłów mieszkających tu moich rodaków, co więcej, dawała nadzieję na zmianę niekorzystnej sytuacji, na radykalną poprawę naszego losu. Dodatkowo też muszę zaznaczyć, że większość moich późniejszych podkomendnych z Selbstschutzu aktywnie udzielała się w tej partii, nasiąkając zdrową, narodowosocjalistyczną ideologią. Rolf na przykład, o którym dokładnie opowiem później, opowiadał mi taką oto historię bodajże z roku 1934. Był na zebraniu Jungdeutsche Partei w naszym miasteczku. Po kolei przemawiali aktywiści, a wśród nich, rzecz jasna, niezmordowany budowniczy struktur partyjnych Willi Pasternak. Wiadomo było, że na sali mogą siedzieć potencjalni informatorzy polskiej policji, którzy później złożą skrupulatne raporty. Nie należało zatem za bardzo wychwalać przemian, które dokonywały się w Rzeszy za sprawą naszego genialnego Adolfa Hitlera. Jeden z aktywistów w pewnym momencie krzyknął:
– Niech żyje marszałek Piłsudski!
– Niech żyje! – powtórzył chór gardeł.
– Niech żyje Adolf Hitler! – krzyknął ponownie aktywista.
– Niech żyje! – zawyli członkowie partii.
– Niech trwa przyjaźń pomiędzy naszymi państwami!
Aktywista umiejętnie, niczym dyrygent, sterował tłumem. Gdy już skończyła się wyliczanka, postać zza mównicy poprosiła działaczy partyjnych o powstanie i uczczenie minutą ciszy nagłej śmierci polskiego ministra Pierackiego, zamordowanego przez bojówkę ukraińską. Ludzie rzeczywiście wstali i oddali mu hołd. Gdy kilka dni później polskie organa policyjne przeglądały raporty z tego zjazdu, na pewno musiały mieć ciężki „orzech do zgryzienia”. I wiem jedno: że tego typu „chwyty” ukazujące naszą rzekomą lojalność wobec władz polskich były niezbędne, by struktury partyjne mogły normalnie funkcjonować i przeczekać ten trudny dla nas wszystkich okres. W tym miejscu chciałbym złożyć hołd Willemu Pasternakowi, naszemu miejscowemu führerowi, który był w postępowaniu z Polakami „cwany niczym lis” i dzięki jego energii i sprytowi udało się nam jako tako działać i wzmacniać niemczyznę na pomorskiej ziemi.
Po trzecie w końcu, najważniejszy był człowiek. Powiem więcej, najważniejszy był „nadczłowiek”. Mój późniejszy szef w Selbstschutzu, oberführer Ludolf von Alvensleben zwykł mawiać, „że to człowiek nordycki stoi naprzeciw słowiańskiego podczłowieka, i że dzisiaj, tak jak kiedyś: najważniejsza jest pięść. Krzyżacy też ten kraj zdobyli, paląc, niszcząc i mordując. My również, jako współcześni krzyżowcy, nie możemy znać litości. Litość jest dla ludzi słabych. My jesteśmy nadludźmi i tak samo jak Zakon Najświętszej Marii Panny Domu Niemieckiego w Jerozolimie za pomocą miecza musimy zdusić wszelki opór, by ostatecznie, zgodnie z naszymi potrzebami, ucywilizować te ziemie”.
Pamiętam również z okresu przedwojnia, że człowiek w obronie swej niemieckiej czci i wiary w narodowy socjalizm nieraz musi przełamać strach, by móc w spokoju realizować się w strukturach państwa. Jako że Adolf Hitler przykładał dużą wagę do czystości rasy, dlatego też w pełni podziwiam zachowanie, choćby twórcy potęgi lotniczej Niemiec generała Milcha, który będąc Żydem ze strony ojca, zmusił swoją matkę do złożenia oświadczenia w sądzie, że zdradziła nieraz męża. Oczywiście matka musiała też dodać, że wskutek zdrady poczęty został właśnie późniejszy generał. I jeszcze mój komentarz do tej sprawy: przyznanie się do zdrady męża Żyda należy traktować jako zdrowy, narodowosocjalistyczny odruch. Dziwne przecież, żeby tak ciekawy człowiek, jak późniejszy generał, został poczęty w związku z jakimś Semitą.
Powróćmy jednak do Ludolfa von Alvenslebena. To on w dużej mierze ukształtował moją świadomość. Oczywiście zanim go poznałem, byłem już dojrzałym mężczyzną pod dużym wpływem pewnego pana o nazwisku Keitel, ale myślę, że właśnie kontakt z oberführerem był decydujący. Alvensleben był wysokim rangą oficerem SS, co więcej, przez pewien czas, bodajże w 1938 roku, był nawet adiutantem samego Heinricha Himmlera. Miał czas i sposobność żeby nasiąknąć narodowosocjalistyczną myślą, którą promieniował na swoich podwładnych. Gdy zatem w początkach września 1939 roku rozpoczęliśmy działalność na Pomorzu, ba, mogliśmy w końcu wyjść z ukrycia, rysowała się przed nami bardzo obiecująca perspektywa wyrównania historycznych zaszłości. Ludolf pochodził z Halle, a tuż po wyzwoleniu tych ziem spod polskiej okupacji przyjechał do Bydgoszczy, gdzie urzędował w pięknej willi na ulicy Wyspiańskiego. Był szefem całego „Selbstschutzu” na okręg pomorski. Pomimo że słowo „Selbstschutz” oznacza „samoobronę”, nasza organizacja od samego początku – jak mawiał Ludolf – była strukturą nie defensywną, lecz ofensywną. Dobrze to w końcu rozumieliśmy, że najlepszą obroną jest atak.
Teren, na którym działał Selbstschutz, obejmował sześć inspektoratów. Dowódcą jednego z nich został przysłany z Monachium obersturmbannführer Erich Riegle. Ten „południowiec”, wielbiciel bawarskiego wina, podzielił inspektorat na rejony, a mnie, znając wcześniej ze spotkań szkoleniowych, odbywających się latem 1939 roku, uczynił dowódcą jednej z czterech stref. Moje zadanie było bardzo klarownie sformułowane: dokonać eliminacji niepożądanego elementu w rejonie zamieszkania, czyli w Kamienicy i okolicach. Od tej pory miałem do dyspozycji kilkudziesięciu miejscowych Niemców, mocno wierzących w naszą sprawę. I co ciekawe, byli to ludzie – jak zwykł mawiać nasz główny autorytet, oberführer Ludolf – twardzi. Dlatego też zatrudnialiśmy tylko ochotników. Po wstępnej ocenie walorów fizycznych, uświadomienia politycznego i stanu umysłowego, wysyłaliśmy ochotnika na krótkie spotkanie z oberführerem. W rezultacie, gdy w pierwszych dniach września 1939 roku Wehrmacht przegnał polską armię z Pomorza, zadając jej kompromitującą wręcz klęskę, i gdy z miast i miasteczek zniknęli polscy policjanci i cała ta administracyjno-bandycka zgraja, rozpoczęliśmy działalność, wierząc w szybkie oczyszczenie tych terenów z polskich i żydowskich szumowin.
Pamiętam, że moi dwaj najbardziej zaufani i wtajemniczeni w nasze plany podkomendni przyszli do mnie w połowie września 1939 roku. Rolf i Joachim byli wówczas pod silnym wrażeniem wydarzeń w Bydgoszczy, gdzie doszło już do pierwszych rozstrzygnięć. Rzeczywiście, te wydarzenia mogłyby być dla nas poważną inspiracją i jednocześnie wyznaczały nam kierunek, w którym powinniśmy zmierzać. Wieczór był wtedy wyjątkowo ciepły, choć na dworze było już szarawo. Rolf i Joachim zdali mi szczegółowy raport ze stanu przygotowań naszych ludzi. Twierdzili, że wszyscy mieli broń, a co najmniej połowa moich ludzi miała żółte mundury podobne do tych, które nosiły bojówki ze Sturmabteilung. Mundury te zresztą na zawsze wryły się w zbiorową pamięć polskiej ludności korytarza i bynajmniej nie dlatego, że były dobrze skrojone i nieźle do nas dopasowane. Po latach zresztą uważam, że jak na tak „brudną robotę”, która nas czekała, były trochę za jasne. Niemniej to przecież szczegóły i nigdy, przenigdy nie zamierzałem o tak błahej sprawie rozmawiać z moim szefem Erichem Rieglem, czy tym bardziej z samym oberführerem Alvenslebenem, który z racji swego wieku i stanowiska zasługiwał na szczególny szacunek. Selbstschutz – to była zresztą formacja legalnie działająca, więc i my nie kryliśmy tego, kim jesteśmy, i na opaskach, które nosiliśmy na rękawach, widniało wypisane czarną farbą logo naszej organizacji.
W innych inspektoratach Selbstschutzu na Pomorzu doszło już do pierwszych akcji. Ich celem, zgodnie z pryncypiami, była eliminacja polskiej inteligencji. W związku z instrukcjami, które otrzymaliśmy na szkoleniach w Rzeszy, chodziło przede wszystkim o eliminację najbardziej patriotycznie nastawionych Polaków, czyli tych wszystkich, dla których Polska była, że tak się wyrażę: „świętą sprawą”. Zwracano nam również uwagę, że podstawą likwidacji musi być duża aktywność danego delikwenta w działalności na rzecz niepodległej Polski. W pewnym sensie nawet powstał pewien „formularz likwidacyjny”, w którym wskazywano na szczególne predyspozycje osób nadających się do unicestwienia. Wycięcie w pierwszej kolejności tego typu osobników było jak najbardziej pożądane. Nie wszyscy jednak uczestnicy szkolenia natychmiast zrozumieli, o jakich ludzi chodzi. Dlatego też bardzo wygadani esesmani, którzy udzielali nam wskazówek (już wtedy poznałem Ericha Rieglego) zwrócili szczególną uwagę na działaczy tak zwanego „Związku Zachodniego”, członków polskiej organizacji patriotycznej „Sokół” i na osoby, które w przeszłości walczyły w szeregach „powstania wielkopolskiego”. Mówiono także o tych, którzy byli mocno zaangażowani politycznie w działalność partyjną w ostatnich dwudziestu latach polskiej dominacji w tej części Pomorza. Uważano bowiem, że ci wszyscy, którzy utrwalali na tych ziemiach Polskę, równocześnie uderzali w szeroko pojęte interesy niemieckie. Byt, a raczej niebyt tych osobników po włączeniu ziemi pomorskiej do Rzeszy był praktycznie przesądzony.
Ważnym wyznacznikiem, pomocnym w procesie prawidłowego wyszukania tych ludzi, było wykształcenie. Oczywiście, im polski delikwent był bardziej wyedukowany, tym jego szanse przeżycia były mniejsze. W nowym zjednoczonym państwie niemieckim nie potrzebowano polskich „mędrców”, a jedynie taniej i bezwzględnie podporządkowanej siły roboczej. Po linii tych wytycznych wiedzieliśmy, że w pierwszej kolejności należy zlikwidować warstwy kształtujące świadomość narodową Polaków. W mojej niewielkiej mieścinie nie znałem żadnych profesorów, czy innych takich „akademickich ważniaków”, ale w szkole znajdowali się nauczyciele, którzy byli nam szczególnie nieprzychylni, a ich działalność przynosiła, patrząc z naszej perspektywy, wyjątkowo niedobre skutki. Ciemne polskie masy robotniczo-chłopskie powinny takie pozostać, by dla tysiącletniej Rzeszy wykonywać ciężką, często wręcz niewolniczą pracę. Nie trzeba przecież nikomu tłumaczyć, że jeśli ktoś przez lata nauczał Polaków patriotyzmu i kształtował ich świadomość, w nowych warunkach również może to robić, tylko że w sposób tajny. Eliminacja tych właśnie osób była w pewnym sensie koniecznością dziejową, a dla nas, ludzi tworzących nową rzeczywistość, stanowiła zadanie pierwszorzędne.
Podobnie rzecz się miała z polskim klerem. Nie można było spodziewać się po nich niczego dobrego, więc profilaktycznie należało ich usunąć z tego świata. Również nie mieliśmy złudzeń, że doraźną likwidacją powinny zostać objęte inne kategorie: polscy policjanci, czy choćby dziennikarze, w których szeregach nie brakowało tak zwanych „germanożerców”. Do tego worka dorzućmy jeszcze osoby, które przed wojną sprawowały władzę na terenie inspektoratu, a także wszelkiego rodzaju właścicieli i posiadaczy ziemskich.
Alvensleben domagał się raportów i prawdopodobnie zganił Ericha za brak wyników. Oberführer był bardzo ambitny, za wykonanie tego zadania odpowiadał chyba osobiście przed Himmlerem, albo przed szefem Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy Richardem Heydrichem. Jego ostry i nieznoszący sprzeciwu ton podziałał niczym „płachta na byka” na tego stosunkowo jeszcze młodego i ambitnego człowieka, jakim był obersturmbannführer Erich Riegle. Rozkazał mi natychmiastowo przystąpić do akcji i jednocześnie zasugerował, że inni szefowie rejonów w naszym inspektoracie osiągnęli już pierwsze sukcesy. Wtedy po raz pierwszy napomknął o niejakim Ottonie Rohdem, który z jego namaszczenia został „panem życia i śmierci” w Bralewnicy, oddalonej stosunkowo niedaleko od Kamienicy. Zresztą Rohde był postacią wyjątkowo dziwną, więc nieraz jeszcze będę do niego wracał.
Rolf i Joachim zostali przeze mnie zobligowani do przygotowania listy osób przeznaczonych do likwidacji. Miałem nadzieję, że do końca września będę mógł już się pochwalić pierwszymi wynikami przed inspektionsführerem Erichem Rieglem. Nie chciałem po prostu wypaść gorzej od innych, gdyż moja kariera na tych podbitych terenach dopiero się zaczynała, a perspektywa, jak już wcześniej wspomniałem, była obiecująca; wystarczyło przecież tylko wypełniać rozkazy. Życie często tak się dziwnie toczy, że jak człowiek sprawdzi się w pierwszym zadaniu, wykona je bezwzględnie, bez niepotrzebnych skrupułów, to zyska zaufanie w oczach swoich przełożonych; otworzy się przed nim droga do wyższych stanowisk. Dlatego też nikomu nie muszę tłumaczyć, że bardzo zależało mi, by dobrze wypaść i by statystyki podsumowujące całość wykonanego przez nas planu były jak najbardziej korzystne na tle innych komendantów rejonów. To rzecz oczywista, że moje obowiązki wiązały się z przelewem krwi, niemniej traktowałem tę pracę jak każdą inną. Nikt w końcu nie obiecywał Polakom, że ich zbrodnie i gwałty dokonane na naszej niemieckiej wspólnocie pozostaną zapomniane.
Dziewiętnastego września 1939 roku odbyłem kolejne spotkanie z Rolfem i Joachimem. Wiedzieliśmy już wtedy z lokalnej gazety „Deutsche Rundschau” o wkroczeniu na wschodnie terytorium upadającego pod ciosami Wehrmachtu polskiego państwa, wojsk sowieckich. Sprawa Polski była przesądzona i tak, jak to wcześniej przewidzieliśmy: sezonowe państwo, ba, „bękart traktatu wersalskiego”, w szybkim tempie znikało. Moi podkomendni jeszcze raz potwierdzili, że czterdziestu czterech miejscowych Niemców jest fizycznie i psychicznie gotowych na wykonanie moich rozkazów. Rolf ponadto, dobra chłopina, Niemiec z dziada pradziada, wysoki, postawny, o jasnych, lekko kręconych włosach, zdrowej twarzy i szczerych niebieskich oczach, miał dla mnie dobre wieści. Jego ojciec był właścicielem samochodu marki Opel, ciężarowego, krytego brezentem. Na pace wozu mogło się pomieścić nawet kilkanaście osób. Ojciec Rolfa zgodził się pożyczyć auto, jeśli będę miał takie życzenie. Brak samochodu mocno nas wcześniej ograniczał, nie pozwalając na szybkie i prawidłowe realizowanie naszych celów. Teraz już nic nie było w stanie powstrzymać rozpędzającej się maszyny. Pewne sprawy były już dopięte, a inne zamierzaliśmy sfinalizować w najbliższym czasie.
Poinformowałem ich, że życzę sobie, by późnym popołudniem dwudziestego pierwszego września przyjechali po mnie wozem. Mieli również zabrać co najmniej kilkunastu najbardziej rzutkich chłopaków z organizacji. O tym naszym wypadzie nikt nie miał prawa nic mówić żadnym postronnym osobom. Dochowanie tajemnicy w sprawach wagi państwowej było nie tylko pożądane, ale i konieczne. Prosiłem również Rolfa, aby jednocześnie pozdrowił ode mnie ojca, Wolfganga, który ostatnio miał małe kłopoty ze zdrowiem. Lata pracy za kółkiem negatywnie odbiły się na stanie jego kręgosłupa. Był to w końcu bardzo porządny Niemiec odznaczony za walki pod Verdun Żelaznym Krzyżem. Co prawda ludzie jego pokroju, wielbiciele dawnych wybitnych generałów: Hindenburga i Ludendorfa, nie pałali wielkim entuzjazmem do Trzeciej Rzeszy, ale też potrafili trzeźwo ocenić obecną sytuację i nie krytykowali głośno zaangażowania nas młodych. Uważali bowiem mądrze, że każdy ma jedno życie i powinien przeżyć je tak, jak mu wewnętrzny głos podpowiada. Oczywiście był też zewnętrzny głos samego Goebbelsa, ale o tym teraz mówić nie zamierzam. Faktem jest, że gdyby Wolfgang dowiedział się, w jakim celu pożyczam od niego wóz, zapewne stan jego zdrowia gwałtownie by się pogorszył. Część starszych Niemców była pozbawiona już tej młodzieńczej energii, którą my mieliśmy i nie zawsze obiektywnie potrafiła ocenić szybko zmieniającą się sytuację. Rozumiałem zresztą dobrze, że życie nauczyło takich ludzi jak Wolfgang, czy moją matkę Gertrudę, pewnego kompromisu w stosunkach narodowościowych. Mieszkali oni już zbyt długo na tych ziemiach, by zdobyć się na jakiś wielki czyn. Przetrwanie w tym polskim morzu było ich życiowym credo. Tłumaczenie im, przed jak wielką szansą stoimy, nie miało sensu. Uważałem wtedy, że tylko śmiałe czyny nas młodych mogą wyrwać ich z marazmu i nawrócić na właściwą drogę wyznaczoną przez naszego Führera i całe kierownictwo NSDAP. Z tego też powodu nie zamierzałem rozmawiać z ojcem na powyższy temat. Wolfgang wiedział już wcześniej ode mnie, że samochód jest potrzebny do przewiezienia większej liczby naszych rodaków do lasu, by następnie potrenować strzelanie. Więcej wiedzieć nie musiał.
[…]
Pół minuty później byliśmy już na głównej drodze. Po przejechaniu kilku kilometrów, tuż za niewielką wsią Srebrnicą, poprosiłem o skręt w polną drogę. Silnik zacharczał na skutek gwałtownej zmiany biegów, dokonanej przez kierowcę. Jechaliśmy następnie z dwie minuty przez las. Wrzosy pachniały oszałamiająco. Gdy dojechaliśmy do śródleśnej polany, poprosiłem Rolfa o postój. Rolf zatrzymał się i wyskoczył żwawo, przechodząc na tył wozu. Po chwili wszyscy moi ludzie byli już na zewnątrz. Chwilę pogadaliśmy. Nastroje były dobre. Wiedzieliśmy już o ucieczce polskich władz z upadającego państwa. Joachim powiedział, że „uciekli niczym szczury z tonącego okrętu”. Inny młodzian o lekkim zezie dorzucił, że „teraz polskie żydostwo jest bezbronne niczym pieczony kurczak na rożnie”. Łącznie z Rolfem i Joachimem było nas trzynastu. Moja ekipa może i nie była tym razem zbyt liczna, ale z innymi chłopakami z organizacji byłem również w stałym kontakcie, że wspomnę choćby dobrego druha Alberta, właściciela szynku, u którego zwykłem wieczorami pić piwo, czy pastora Konrada Werkelego zamieszkującego w tej samej miejscowości, co mój ojciec, w Martwicy.
Obejrzeliśmy polanę. Ziemia była mokra. Później podszedłem do pobliskiej skarpy. To na niej wraz z bratem Heinzem gdzieś z dziesięć lat wcześniej nacięliśmy kilka koszy rydzów. Te smaczne grzyby rosły tu całą kolonią, wystawiając swoje pokrzywione kapelusze wprost do słońca. Pamiętam, że gdy przecinaliśmy im nóżki, to z ich środka wypłynęła czerwonawa ciecz. Ta substancja skaleczonego grzyba była gwarancją, że jest jadalny. Jego wszakże trujący odpowiednik był jej pozbawiony, choć kapelusz miał bardzo podobny, również o lekko różowawej barwie. Gertruda uwielbiała je przyrządzać. Ojciec i my byliśmy natomiast w stanie spałaszować każdą ilość rydzów i faktycznie zawsze było nam mało.
Z tą skarpą, wznoszącą się opodal polanki, na której staliśmy, byłem związany również sentymentalnie. Tak, przywiodły mnie tam cudowne wspomnienia lat minionych. To może banał, ale człowiek chyba zawsze intuicyjnie wraca w te miejsca, które zna i czuje się w nich bezpiecznie, zwłaszcza gdy zamierza przekazać im bardzo ważną tajemnicę: sekret życia i sekret śmierci.
Poprosiłem podkomendnych, aby zapoznali się dokładnie z terenem, na którym się znajdowaliśmy. Potwierdzili oni moją opinię, że miejsce jest na odludziu, a jednocześnie stosunkowo blisko stąd do Kamienicy. Zgodzili się również ze zdaniem Joachima, że gęsty las powinien wytłumić odgłosy strzałów. Tego właśnie również brakowało mi na żwirowisku. Od strony rzeki ktoś mógłby dostrzec naszą akcję, a ponadto dźwięk wystrzałów bez ograniczeń niósłby się pradoliną. Na polanie sprawa wyglądała dla nas o wiele bardziej obiecująco. Jedynie Josef, młody, bystry rzeźnik z zawodu, pracujący dla pewnego polskiego wyzyskiwacza Rutkiewicza, miał zastrzeżenia. Josef uważał bowiem, że w okolicy nie brakuje grzybiarzy. Według niego ktoś mógłby nas zobaczyć. Ryzyko oczywiście takie istniało, zwłaszcza że grzybów w lesie było wtedy co niemiara. Polacy zajęci beznadziejną obroną państwa, jakby zapomnieli, że sezon grzybowy jest w pełni. Pochwaliłem go za celną uwagę, niemniej wyjaśniłem temu trochę jeszcze nieokrzesanemu młodzieńcowi, że na grzyby ludzie chodzą przede wszystkim rano, my zaś zamierzaliśmy pracować późnymi popołudniami. Rolf nawet zażartował, że „to praca na drugiej zmianie”. Jednocześnie poinformowałem chłopaków o rozmowie, jaką odbyłem tego samego dnia rano z naszym przełożonym obersturmbannführerem Erichem Rieglem. Wieści od niego były generalnie pozytywne, wszystko w duchu poprzednich ustaleń. Jedna sprawa zaprzątała mu jednak głowę. Otóż wbrew ogólnie przyjętym przez kierownictwo założeniom, tworząc Selbstschutz jako organizację o charakterze policyjnym, mogliśmy w naszej akcji wspierać się na wojskach Wehrmachtu, albo choć prosić ich o pomoc w realizacji powierzonych nam zadań. Niestety, dwa przykłady z innego inspektoratu, które wspomniał obersturmbannführer, przeczyły temu. Po prostu pewien niemiecki generał, którego personaliów nie wymienił, powiedział, „że armia jest po to, by walczyć, a nie by rozstrzeliwać”. Alvensleben, choć mógłby skarcić niepokornego generała i wykonać w tej sprawie telefon do Berlina, nie chciał konfliktu z Wehrmachtem. Riegle pytał mnie, czy własnymi siłami damy radę zrealizować powierzone zadania. Odpowiedziałem mu, że choć to trochę może skomplikować sytuację i jednocześnie rozciągnąć pewne działania w czasie, to jednak nie ma powodów, by twierdzić, że nie damy sobie rady. Wiem to z własnego doświadczenia, że człowiek rzucony na głęboką wodę stara się podwójnie. Moi chłopcy również uznali, że ta sprawa może tylko wzmocnić naszą pozycję i doprowadzić do szybszego skonsolidowania szyków. Teraz już wiedzieliśmy, że każdy musi dać z siebie wszystko.
Gdy tak staliśmy, wpatrzeni w uroki tej śródleśnej polany, postanowiłem, że jest to dobry moment, by jeszcze bardziej zmotywować ludzi do efektywnego działania na rzecz naszej organizacji. Choć sprawa, którą chciałem im przestawić, była dla mnie wciąż gorejącą raną, uznałem, że należy to zrobić właśnie tu i teraz. Emocje czasami przydają się, gdy można je wykorzystać w propagandzie. Goebbels i jemu podobni wiedzieli o tym bardzo dobrze i należało się tylko od nich uczyć. Od razu zresztą wpadło mi do głowy, iż ta świeża ofiara, jaką złożył mój brat Heinz na ołtarzu zwanym historią walki narodowosocjalistycznej, może wśród moich podkomendnych rozpalić dodatkowy gniew. Rozpalić w nich taki gniew, żeby zrozumieli to, co mi wcześniej wszczepiono: litość nie jest dla nas. Dla nas jest nienawiść. Zacząłem tak:
– Wiecie dobrze, że miałem starszego brata. Ale już go nie mam. Matce ledwo co udało się odzyskać pokiereszowane ciało. Tyle zostało z mego brata – specjalnie powtórzyłem, aby uzyskać dodatkowy efekt – pokiereszowane, ba, zbezczeszczone zwłoki. A wiecie, kto je zbezcześcił? Kto to zrobił?
– Polskie świnie! – odrzekł chór moich podkomendnych. Najgłośniej jednak było słychać Rolfa. Było to dosyć dziwne, gdyż wcale z nim tego nie uzgadniałem, ale prawdą jest, że inteligentny człowiek wie, jak się zachować w każdej sytuacji.
– Polskie świnie – kontynuowałem – polskie świnie, które śmiały twierdzić, że są panami tej ziemi. Podludzie, zwykłe świniopasy, które nagle wzięły się za rządzenie.
Na chwilę zamilkłem. Trochę zresztą straciłem wątek. Wyjąłem papierosa. Ugniatałem go chwilę, bezwiednie zbierając myśli. Czułem, że łzy napłynęły mi do oczu. Naprawdę nawet nie przypuszczałem, że mogę tak dobrze grać.
– Mój dzielny braciszek, zanim zginął, rozwalił trzech żołnierzy. Trzech polskich zwyrodniałych oprychów. Tak co najmniej mówili świadkowie jego męczeńskiej śmierci w Bydgoszczy. I powiem więcej, jego ofiara nie poszła na marne. Nie poszła na marne, bo my jesteśmy. A my jesteśmy po to, by dokończyć jego dzieło, by dokończyć to, co on zaczął. Wtedy będzie spał w grobie spokojnie.
Zapaliłem papierosa. Gdy się zaciągałem, wpadł mi do głowy nowy wątek, który uznałem za mocno emocjonalny i wręcz idealny do rozwinięcia.
– Wiecie, co czuje matka nad zwłokami syna? Co powiecie mojej matce? Co jej do cholery powiecie?
– Śmierć polskim świniom! – odpowiedziało jednogłośnie kilkanaście gardeł, którym umiejętnie sterował Rolf. – Śmierć!
– Każdy z nas ma swoje rachunki. Jest teraz szansa, by raz na zawsze je wyrównać. Tu w tym miejscu już niedługo będzie leżeć stos ciał Polaków. Czy jesteście zdecydowani zadawać śmierć?
– Śmierć polskim świniom! – usłyszałem zbiorową odpowiedź. Rolf już nawet nie musiał się wydzierać. Moi podkomendni już dobrze wiedzieli, co mają robić.
– Pamiętajcie o jednym – rzekłem tym razem trochę ciszej. – Jeśli ktoś z was czuje dla Polaków litość czy jakiś gówniany sentyment, to może teraz odejść. Ma ostatnią szansę. Potem już jej mieć nie będzie. – Chwilę poczekałem, zaciągnąłem się dwa razy bardzo mocno papierochem. Nikt się nie ruszał.
– Josef – rzekłem w stronę młodziaka – droga wolna. Jeśli boisz się grzybiarzy, wracaj do mamusi i schowaj się za jej spódnicę. Boisz się mścić, to wracaj do nich, do tych polskich oprychów.
Chłopaki zaczęli się śmiać. Kompromitacja również czasami może być mobilizująca. Twarz Josefa stała się teraz taka czerwona, że aż mi się przez moment żal zrobiło chłopaka. Wyglądał trochę jak muchomor czerwony. Ciekawe, czy w sobie również nosił śmiertelną truciznę unicestwiania? Młodzian na wzór Rolfa zaczął krzyczeć: „Śmierć polskim świniom! Ja komendantowi udowodnię! Za pańskiego brata złożę w ofierze dziesięć polskich świń! Dziesięć!”.
Nie wiem, skąd Josef wziął tę liczbę, ale tyle dokładnie postulował Heinrich Himmler. Dziesięć polskich świń miało zdechnąć za jednego zabitego Niemca.
[…]
Na polanie 24 września 1939 roku było wręcz bosko. Czułem, że jakieś niebywałe, życiodajne siły, niczym duchy naszych germańskich wojowników wędrujących przez te tereny kilka tysięcy lat wcześniej, przekazywały nam energię; jakby szeptały na ucho: „Bądźcie twardzi, zróbcie to, bądźcie twardzi. My też, likwidując słowiańskie plemiona między Łabą a Odrą, byliśmy niewzruszeni. Byliśmy bezwzględni. Teren, na którym zbudowaliśmy Berlin, siłą wydarliśmy poganom. Polski Gdańsk, my rycerze z czarnym krzyżem na piersiach, utopiliśmy w morzu krwi. Teraz kolej na was. Historię tworzą zwycięscy. Po przegranych pozostaje tylko pył i białe kości”. Przekonania o ich obecności nabrałem wtedy, gdy dotknąłem ziemi zroszonej deszczem, a przebijające się promienie słoneczne tworzyły wręcz oślepiającą smugę światła, która niczym spadający z nieba polski zestrzelony samolot, wbijała się w polanę, tuż pod lasem. Kazałem chłopakom uciszyć psy. Ich skowyt mógłby spłoszyć przyjazne nam duchy. Rozkazałem ustawić się w szeregu. Na razie nie chciałem wygłaszać żadnych pompatycznych przemówień, a pewną dawkę emocji zostawiłem na popołudnie. Wtedy przecież zaplanowałem główne „spotkanie z polskimi świniami”.
Ogólnie miałem do dyspozycji dwunastu ludzi; kilkudziesięciu innych, rozsianych po innych miejscowościach mojej strefy, czekało na wytyczne, a duchową inspiracją dla nich miała być nasza akcja. Ośmiu ludzi z tych zgromadzonych na polanie miało żółte mundury, wszyscy broń długą i krótką, chowaną w kaburach i zielonkawo-żóte opaski z Hakenkreuzem. Powiedziałem im, że czas śmiechów i dowcipów na razie się skończył. Obecnie jest do wykonania konkretna robota. Pod lasem trzeba wykopać dół. Dałem im na to godzinę. Równo po godzinie zrobiłem inspekcję dołu. Był dosyć płytki, ale szeroki. Moi ludzie narzekali, że ciężko się kopie w plątaninie tylu grubych korzeni. Drzewa rzeczywiście były tu okazałe. Joachim nawet dał mi jedną łopatę, której żywot się już zakończył, gdyż drewniany trzonek odpadł od metalowej części, a dolna jej część była mocno wyszczerbiona od uderzeń w twarde korzenie. Pomyślałem od razu o Wawrzyńcu, właścicielu sklepu ogrodniczego. Nie dosyć, że zionął nienawiścią do Niemców, że pojął za żonę moją ukochaną Martę, to jeszcze sprzedawał felerne wyroby. Tylko my Niemcy potrafiliśmy wyprodukować i sprzedać wartościowe i trwałe towary, a Polacy są jak Żydzi. Zawsze wciskają kicz i tandetę.
Chłopaki mieli bardzo dobre humory. Mimo mojego napomnienia dużo dowcipkowali. Niektórzy młodsi chłopcy sypali jak z rękawa dowcipami o Żydach. Okazało się, że mieli butelkę wódki, którą podczas kopania dołu skrzętnie opróżnili. Nie podobało mi się aż takie rozluźnienie dyscypliny. Zabrałem więc głos w tej sprawie. Na szczęście, dobre germańskie duchy podsunęły mi kilka zręcznych, działających na wyobraźnię porównań. Rzekłem jakoś tak: „Dlaczego właśnie 24 września wybrałem na inaugurację naszej akcji, choć – jak wiecie – w innych inspektoratach nasi pobratymcy już oczyszczają teren z polskich bandziorów? Zapewne, poza Rolfem i Joachimem, nikt z was nie ma o tym zielonego pojęcia. Nikt z was by na to nie wpadł, że ta właśnie data ma dla mnie symboliczne znaczenie? Ale wódkę w rowie to pić potraficie?” – Popatrzyłem na nich chwilę. Byłem zdecydowany, że jeśli któryś z nich się odezwie, powie coś w obronie swojego zachowania, to natychmiast dostanie w twarz. Kto ma w końcu nauczyć tę młodzież dyscypliny, jak nie komendant? Nikt się jednak nie ważył zabrać głosu.
– Miesiąc wcześniej, 24 sierpnia, była „noc świętego Bartłomieja”. To wtedy właśnie, bodajże w XVI czy XVII wieku, katolicy wyrżnęli w Paryżu protestantów. Wy tego nie wiecie, a ja to wiem. I dlatego ja wydaję rozkazy. Pamiętajcie o tym.
– Tak jest, panie komendancie! – krzyknął Rolf, a inni trochę lękliwie i bez wielkiego entuzjazmu przyłączyli się do niego.
– To samo zrobili Polacy, ba, katolicy, trzy tygodnie temu w Bydgoszczy. Zabili mojego brata, zabili tysiące kobiet niemieckich, niektóre z nich były w ciąży, zakłuli bagnetami tysiące dzieci. Tratowali, masakrowali, rozstrzeliwali; nie znali litości, dlatego tylko, że jesteśmy protestantami, dlatego że jesteśmy Niemcami. Tylko że jednego te świnie nie wzięły pod uwagę. Nie wzięły pod uwagę tego, że my przeżyjemy i w imieniu Adolfa Hitlera, III Rzeszy oraz Ludolfa von Alvenslebena dokonamy na nich zemsty. Nasz dowódca, obersturmbannführer Riegle kazał dokonać nam zemsty na tych psubratach.
– Tak jest, panie komendancie! – krzyknął Rolf, a wraz z nim inni, tym razem już całkiem ochoczo.
– Będziecie zatem wiernie wykonywać moje rozkazy? – spytałem jeszcze dla pewności, a oni znów twierdząco zawyli. Psy, przywiązane za nami do drzew, trochę hałasowały. Czyżby wyczuły, że o nich chcę też mówić?
– Nie jestem do końca pewien was wszystkich, choć trochę się już znamy. Postanowiłem więc, że poznamy się lepiej. – Pokazałem im czapkę, do której środka włożyłem osiem losów. – A więc tak, jesteście ludźmi twardymi, godnymi zaufania. Zaraz niektórzy będą musieli to udowodnić. Zobaczymy, czy wasza odwaga nie jest pozorowana. – Nakazałem wystąpić Rolfowi z szeregu. Miał ciągnąć z czapki cztery losy. Zrobił dokładnie jak mu podałem. Następnie nakazałem odczytanie imion. Moi podkomendni po chwili usłyszeli: Jürgen, Hans, Jaromir, Friedrich. Poprosiłem całą czwórkę o wystąpienie. Następnie poinformowałem ich, że każdy z wyżej wymienionych ma zlikwidować swego ulubionego czworonoga. Spojrzeli na mnie dziwnie. Powiedziałem im jeszcze, że ten, kto szybciej to zrobi, „uzyska moje pełne zaufanie”. Wciąż patrzyli się dziwnie. Rzekłem im więc, „że to jest rozkaz”. Rolf powtórzył za mną, że „rozkaz to rozkaz, więc radzi się pośpieszyć”.
Pierwszy ruszył Hans, ale już na wysokości drzew dogonił go Jaromir. Wtedy Friedrich i Jürgen zaczęli biec. Psy szczekały okrutnie. Czy czuły jakieś niebezpieczeństwo? Hans miał problem z szybkim odwiązaniem pieska od drzewa. Jaromir zrobił to błyskawicznie. Ciągnął go za sobą, biegnąc w stronę dołu. My stanęliśmy blisko, każdy był ciekaw tych pierwszych egzekucji. Friedrich poganiał głośno swojego. Jego suczka miała dopiero trzy lata. Trzymał ją trochę z dala od innych, gdyż miała cieczkę. Pierwszy z owczarkiem dotarł nad dół Jaromir. Piesek rzeczywiście był imponujący. Potężne, dojrzałe bydlę na każdym z nas robiło niezwykle ciepłe wrażenie. Mój podkomendny spojrzał na mnie błagalnie, ale moja twarz była zimna. Wiedziałem, że w najbliższej przyszłości będziemy likwidować ludzi, nie zwierzęta, i wtedy też trzeba będzie być konsekwentnym.
– Dlaczego pies? – zawył w nadziei Jaromir – przecież on nikogo nie skrzywdził, to nie jest Polak.
– Masz szansę być pierwszy – odrzekłem konkretnie.
Jaromir obejrzał się do tyłu i zobaczył nadbiegających Hansa i Jürgena. Wyjął z kabury pistolet i przymierzył do skroni owczarka, który szczekał nerwowo. Jeszcze raz spojrzał na mnie. Po chwili nacisnął spust. Pies zawył i stoczył się w dół, a na ziemi pozostało mnóstwo gęstej krwi. Cała czwórka dobrze wykonała zadanie. Jedynie Jürgen tak się zdenerwował, że kula tylko drasnęła owczarka. Pies oszołomiony wystrzałem zsunął się bezwiednie do dołu, ale jeszcze żył. Wtedy poleciłem wszystkim strzelać z broni krótkiej w stronę rannego biedaka.
***
Powiedziałem im, gdy już wsiadaliśmy do opla, żeby się nie martwili tym aż tak bardzo. Wyznałem, że test ich wytrzymałości psychicznej może i był nieludzki, ale przede wszystkim cieszy mnie to, że zdali go bez zarzutu. Powiedziałem również, że czasami niektóre rzeczy mogą zaboleć, ale niech pamiętają, że jest wojna. A wojna ma swoje prawa i obowiązki; bycie Niemcem podczas wojny wiąże się zawsze z odpowiednimi kosztami. Potwierdziłem również wcześniejszą sugestię Rolfa, że nigdy nie każę już zabić żadnego niemieckiego psa, zwłaszcza że mieliśmy już tylko cztery owczarki. Teraz będziemy zabijać już tylko polskie świnie. Nie rozstawaliśmy się na długo. Faktycznie na kilka godzin. Po obiedzie planowaliśmy rozpocząć pierwsze „domowe wizyty” u Polaczków.
Źródło: B. Siwiec, Zbrodnia, miłość, przeznaczenie, Instytut Wydawniczy „Świadectwo”, Bydgoszcz 2010.