Nowy Napis Co Tydzień #017 / Marek
Za nami drugi tydzień upałów. W nadchodzących dniach słupek rtęci w termometrach osiągnie poziom 38 stopni Celsjusza. Widmo suszy staje się coraz bardziej realne. Wyszedłem z pokoju do łazienki, ponieważ zadzwonił telefon, a donośny głos prezentera pogody bez wątpienia zwyciężyłby z moim, nie lubującym się w krzyku. W telefonie wyświetlił się czyjś nieznany numer, by zaraz się rozłączyć. Wczesnym rankiem przyjechała do nas moja mama. Zbliżała się do siedemdziesiątki, miała za sobą szereg chorób zagrażających życiu bezpośrednio, ale resztkami sił pomagała mi opiekować się Zuzią i Helenką. Znikomy udar, sprzed dwóch lat, jeszcze bardziej nadwyrężył jej wzrok, przez co na jedno oko niemalże w ogóle nie widziała. Dodatkowo nasiliły się ciągłe zawroty głowy, podsycane zaburzonym krążeniem krwi w mózgu. Nie ulegała temu, żyła z tym, jak się żyje z byłym mężem, kilkanaście lat po rozwodzie, pod jednym dachem, w przykrym oczekiwaniu na coś, co prawdopodobnie się nie wydarzy. Ostatkiem sił uganiała się za półtoraroczną Zuzanną, która ledwo co zaczęła chodzić, a już cieszyła się każdym postawionym krokiem. Tym bardziej, że chodzenie wychodziło jej coraz lepiej. Kilka dni temu na przykład nauczyła się sama wstawać, co, sądząc po jej zadowoleniu, było jednym z jej pierwszych życiowych osiągnięć. Helenka była dwa lata starsza od Zuzi. Miała już swoje przyzwyczajenia, ulubione zabawki. Cokolwiek robiła, biegła z tym do mamy – nie umiała ubrać lalki – zmuszała mamę, by ją w tym ubieraniu, rozbieraniu, przymierzaniu, wyręczała. Gdziekolwiek była mama, tam od razu zjawiała się Helenka. Nieszczęśliwie się jednak złożyło, że jej mama poważnie zachorowała, tak poważnie, że poderwało to całą rodzinę na nogi. U Małgosi zdiagnozowano obustronnego raka piersi. Nowotwór rozprzestrzeniał się w błyskawicznym tempie. Zajął większość węzłów chłonnych i gnał dalej jak germańskie hordy, siejąc postrach i zniszczenie. Choroba mojej żony wykrzykiwała – znowu was dopadłam, tym razem nic mi nie zrobicie, nie uda się wam mnie pokonać. Jestem po to, aby zabić, taka moja rola, nie poradzicie sobie ze mną, jesteście bezradni. Pół roku temu nowotwór zabił moją ciocię, siostrę mojego taty, od lat mieszkającą w Stanach Zjednoczonych. Wujek przegrał walkę z rakiem pęcherza trzy miesiące temu, a teraz, jakby było mało tego dzikiego, bezsensownego rozlewu krwi, kolejna choroba otworzyła butem drzwi wynajmowanego przez nas mieszkania i wyciągnęła z niego trzydziestoczteroletnią kobietę, która akurat została matką. Choroba jest złem, tak jak złem są żandarmi, służby specjalne, policja, wszyscy naruszający intymność rodziny, wyprowadzający wbrew woli z domu na przesłuchanie, torturujący w trakcie składania zeznań, prowadzący na miejsce, gdzie czeka pluton egzekucyjny, mniejsza o to jakiej są narodowości, wiedzą po co przychodzą, są szatańsko bezwzględni i nie mają, bo nigdy nie mieli, twarzy człowieka. Małgosia poddała się najmocniejszemu rodzajowi chemioterapii. Wypadły jej wszystkie włosy, straciła nawet brwi.
– Włosy wkrótce ci odrosną, włosy odrastają – pocieszałem ją, tak jak umiałem.
– Będą kiedyś bujne i kręcone – odpowiadała. Była dużo silniejsza ode mnie.
– Dostałeś SMS, twój telefon dzwonił – powiedziała moja mama. Nic bardziej mylnego, to komunikator na Facebooku. Odpisała mi pewna kobieta, wdowa, samotnie wychowująca córkę w Bieszczadach. Odważyłem się do niej napisać, zaproponować finansową pomoc. Zamierzaliśmy podarować jej parę groszy, kwotę taką, jaką należałoby wręczyć samotnej matce bez pracy. Nie rozumiałem tego, nie wiedziałem, dlaczego wybraliśmy ją, być może powodem było cierpienie jej męża, którego zabiła choroba nowotworowa. Ponadto nasza sytuacja finansowa znacznie się pogorszyła. Małgosia przerwała pracę zawodową. Mnie natomiast w ubiegłym miesiącu wręczono wypowiedzenie. Zostałem zwolniony, czego się w sumie spodziewałem, po dwunastu latach pracy. Nie sam fakt usunięcia mnie z pracy usiłował dobić i tak już ranne zwierzę, raczej czas, w jakim to na nas spadło, miał zbrodnicze zapędy. I jak zwykle w takich przypadkach bywa, okaleczeni zostali najbliżsi, nie ja, główny zainteresowany. Wiadomość o tym, że już wkrótce będę bezrobotnym aktywnie poszukującym pracy, nie zachwiała moim przekonaniem, że to potrwa krótko, że przede wszystkim wyjdziemy z tego silniejsi. Znaczniej trudniej było się z tym pogodzić moim rodzicom, którym z różnych powodów brakowało wiary.
– Co teraz zrobisz? Gdzie znajdziesz pracę? W Dębicy jest takie bezrobocie – mówiła moja mama. Zawsze w takich sytuacjach przypominała mi o szorstkiej stronie realności, o której nieraz zwykłem zapominać. Rzeczywistość wielokrotnie wcześniej stawiała zdecydowany opór moim bardziej lub mniej udanym próbom zmiany czegokolwiek. Lecz kiedy zorientowałem się, że w końcu się poddaje, że można ją sprawnie modelować i co najważniejsze – to nie nasz wysiłek i upór nadaje jej stosowne kształty, lecz jedna decyzja, która pociąga za sobą dalsze postanowienia, kiedy dowiedziałem się, że od tej jednej decyzji zależy rozwój człowieka, że jest ona tym sznurkiem, który wystarczy złapać i mocno pociągnąć, a w rezultacie otrzymamy pełniejszy obraz naszej osobowości, przejrzałem na oczy. Co w pierwszej chwili, doświadczywszy pewnego rodzaju obmycia, oczyszczenia, jest widoczne? Z pewnością rzuca się w oczy to, kim jesteśmy, po jakimś czasie natomiast zdajemy sobie sprawę, jacy jesteśmy. Jeśli te dwie refleksje pójdą razem i zdecydują się z sobą współpracować, to finalny kształt ujawni początkowo bliżej nieokreśloną, chwilę potem prostą i klarowaną sieć zależności. Ziemia musi być w pierwszej kolejności rozkopana, im bardziej ją pogłębimy, tym zwiększymy szanse wzrostu ziaren, które wcześniej czy później zaczną tam spadać. To powinno być właśnie czymś takim. Doznanie, przeszywające do szpiku kości, gwałtownie wstrząsające krwią w tętnicach, rozprowadzających krew do naczyń, staje wtedy oko w oko z doskonałą łagodnością, z wyrozumiałością i cierpliwością godną podziwu, z uczuciem niepojętym, z miłością najwyższej próby. Wówczas dobroć przykrywa bolesną prawdę o nas samych i może kiełkować, ma możliwość wypuścić pąki, a w przyszłości nawet prawdziwie owocować. Wyłącznie tak, jedynie na takich zasadach można zacząć życie od nowa, rozpocząć je w dowolnej chwili Kiedy wracałem myślami do tych wyzwalających doświadczeń, do tego, co spotkało mnie pięć lat temu, rozpoznawałem coraz bardziej siebie. Mój lichy charakter w dalszym ciągu był jakimś niedokończonym dziełem. Coś jeszcze można było z nim zrobić. Można go było bez ustanku formować. Zaś czy to się uda, czy się powiedzie, jaki osiągnie zarys, zależało między innymi ode mnie. Na szczęście nie w zupełności, lecz tylko częściowo w tym współtworzeniu uczestniczyłem.
– Małgosia jeszcze nie dzwoniła? – zapytała mama, a dzieci plątały jej się pod nogami. Dzisiaj miała odebrać wyniki tomografu. Po obustronnej i radykalnej mastektomii było to pierwsze badanie sprawdzające, czy czasem choroba nie zaatakowała innych części organizmu. Wybiła dwunasta. Nad ranem, odkąd Małgosia wyszła z domu, telefon zamarł. Może jeszcze wyniki nie są gotowe – pomyślałem. Kilkudniowe upały zwalały nas z nóg. Dzieci wszędzie zostawiały zabawki. Zdarzało się, że znajdowaliśmy lalki wetknięte do pralki lub figurki Myszki Miki pod prysznicem. Trzeba było nieustannie mieć ten rosnący bałagan na oku, żeby go czasem nie przeoczyć, żeby niespodziewanie nie stał się chaosem. Chodziłem po mieszkaniu i porządkowałem z godziny na godzinę rosnącą stertę zabawek. Mama trzymała na rękach coraz bardziej senną Zuzię.
– Zaraz ją położę – wtrąciłem mimochodem – jest pięć po dwunastej, to jej pora drzemki.
– Połóż ją – mama przekazała mi Zuzię – ja w tym czasie zajmę się Helenką. Zuzia zasnęła natychmiast. Zanim zamknęła oczka wypiła pół butelki kompotu.
Musiałem obmyć twarz. Pot wydostawał się z każdej możliwej szczeliny w skórze.
– Jadę do MOPS-u, za pół godziny powinienem być z powrotem – powiedziałem do mamy, zakładając buty.
– Załóż sandałki – zasugerowała. Nie zareagowałem.
– Zaraz wracam, to nie potrwa długo. Przeciąg na klatce schodowej z hukiem zamknął za mną drzwi. Zbiegłem po schodach. Wsiadłem do dwudziestoletniej Mazdy z niesprawną klimatyzacją i pojechałem zawieść oświadczenie o zarobkach wymagane przez lokalny Ośrodek Pomocy Społecznej. Po Dębicy mogłem jeździć jak niewidomy, nie widząc znaków, skrzyżowań, uliczek i ulic. W Ośrodku Pomocy nie musiałem długo czekać. Sympatyczna urzędniczka rozłożyła przede mną kilka dokumentów do podpisu.
– Gdzie mam podpisać? – zapytałem grzecznie.
– Tam, gdzie wstawiłam ptaszki, tu, tu, tu i tutaj – pokazała mi palcem zaznaczone miejsca, aby poszukać długopisu, który uprzejmie mi wręczyła.
– Dziękuję – powiedziałem i jak w amoku zacząłem podpisywać zgody i oświadczenia. Usłyszałem znajomy sygnał.
– Proszę odebrać, może to coś ważnego – powiedziała urzędniczka. Zobaczyłem wyświetlony numer Małgosi. Odebrałem.
– Marek – jej głos był zmieniony, drżał – przed chwilą odebrałam wyniki. Mam przerzuty do kości i wątroby. Tych zmian jest całkiem sporo. Lekarz powiedział, że rak się rozsiał.
Nigdy nie widziałem nocy, która zapada w środku dnia, czytałem jedynie o tym wzbudzającym strach zjawisku. Pisali o nim autorzy wspomnień z więzień i łagrów. Jak to możliwe? W samo południe, w pełnym słońcu, schodzi mrok.
*
– Po co kupiłeś tyle piw? Mieliśmy spędzić ten wieczór razem – tyle razy słyszałem to z jej ust. Nic sobie z tego nie robiłem. Urządzałem jednoosobowe uczty na jej oczach. Z premedytacją żerowałem na jej łagodności i wyrozumiałości. Wychodziłem z założenia, że małżeństwo z Małgosią dla mężczyzny takiego jak ja jest wymyślnym wentylem bezpieczeństwa, z jednej strony bowiem zapewniało mi upragniony poziom normalności, z drugiej zostawiało uchylone drzwi wszystkich sklepów monopolowych w okolicy. Alkoholizm, który stał się moim drugim ja, bratem bliźniakiem, pokracznym sobowtórem, organizował życie za mnie. Miałem niewielu przyjaciół, gdyż niejednokrotnie to on ich weryfikował, bezwzględnie usuwając niepijących, pijących okazjonalnie, a zwłaszcza eliminował swoich osobistych wrogów. Tym sposobem ludzi uczciwych, bardziej doświadczonych, mogących wybić mi picie z głowy, odsuwał na bezpieczną dla siebie odległość. Co więcej nazywał ich konformistami, którym należy się bezdenna pogarda. Szczerze nie lubiłem tak zwanych ludzi porządnych. Ojców dbających o swoje rodziny skreślałem natychmiast. Jakaś niejasna dla mnie motywacja kazała mi szukać relacji z tymi, którym w życiu się nie udało. Aczkolwiek nie imponowali mi wszyscy utracjusze bez wyjątku. Warunkiem dodatkowym, oprócz oczywiście znajdowania upodobania w pijaństwie, wymogiem koniecznym, jaki stawiałem potencjalnym kandydatom na kumpla od kieliszka, była oryginalność, która manifestowała się przede wszystkim w postaci różnych pasji. Nie znosiłem upijać się z ludźmi noszącymi w sobie daną im od urodzenia nudę. Dla przykładu, ktoś, kto sklejał modele floty powietrznej Luftwaffe i jednocześnie uwielbiał się włóczyć nocami z puszkami mocnych piw w plecaku – miał spore szanse być kimś więcej niż tylko znajomym, którego pozdrawia się bez przekonania. Idealnym materiałem na przyjaciela był z całą pewnością ktoś, kogo, tak jak mnie, absorbowała literatura piękna. Alkohol stał się moim ojcem, literatura zastąpiła matkę. Tylko ich pytałem o zdanie. Najlepiej, gdy byli zgodni. Małgosię poznałem w trakcie kilkumiesięcznej abstynencji. Abstynencji wymuszonej wypadkiem i pobytem w szpitalu. Podczas zakrapianej imprezy próbowałem wybić jednym kopnięciem szybę w drzwiach. Noga zatrzymała się na szybie, ostrze przeszło obok tętnicy. Uratowała mnie błyskawiczna reakcja najtrzeźwiejszego imprezowicza. Karetka pogotowia odtransportowała mnie do dębickiego szpitala, gdzie na oddziale chirurgii zszyto mi nogę. Nie podano mi żadnego znieczulenia, dziergano na żywca, mimo że nie byłem chyba tak bardzo pijany, skoro miałem chrapkę na uroczą pielęgniarkę, sprawdzającą puls i ciśnienie krwi, podczas gdy chirurg przebijał mi skórę igłą. Po wyjściu ze szpitala ściągnąłem na siebie suszę. Pół roku chodziłem o kulach, pół roku siebie nienawidziłem. Wmawiałem sobie, że kończę z piciem. Ledwo uszedłem z życiem, mogłem się wtedy wykrwawić, to zabiłoby moich coraz bardziej bezradnych rodziców – wracało to do mnie wystarczająco często. Literatura – moja matka zastępcza – podsuwała mi każdorazowo mnóstwo atrakcyjnych rozwiązań. Ale nie brałem ich wszystkich pod uwagę, to wszakże ona w dużej mierze przyczyniła się do mojego pijaństwa, stawiając antywzór za wzór do naśladowania. Nie wyrzucałem jej tego, była przecież kimś więcej niż przyszywaną matką, była boginią. W młodym wieku, mając zaledwie siedemnaście lat, przeczytałem wiersze równie młodego francuskiego poety, Artura Rimbauda. Zafascynował mnie ten absurdalny rozpęd duszy i ciała, wiersze kipiały świeżością, nowością i młodością, trafiły na podatny grunt. Pochwała życia zbuntowanego i niepogodzonego z losem dostatecznie zdobywała moje myśli, które dopiero się formowały. Życie na opak, wbrew normom i zasadom, zajmowało mnie o wiele bardziej niż na przykład osiągnięcie nowatorstwa w literaturze. Pozwoliłem, aby dopadły mnie legendy, dopuściłem do siebie zbyt dużo tragicznych legend. Błędnie rozumowałem, że jeśli mam być poetą, muszę najpierw żyć tak, jak ktoś, kto pisze wiersze. W krótkim czasie sprowadzało się to do tego, że stanowczo bardziej pasjonowały mnie pijackie burdy i awantury, niż samo pisanie. Twórczość powstawała przy okazji impertynencji i grubiaństwa. Nie powinienem zresztą nazywać tego twórczością. Było to raczej nieudolne naśladownictwo, z którego długo nie mogłem się otrząsnąć. Tak więc zamiast rozmyślać nad nowoczesnym i niespotykanym użyciem starych i oklepanych środków wyrazu, sięgałem po kolejną butelkę piwa. Wypadek na szczęście unieruchomił mnie na jakiś czas. Największą zaletą tamtego stanu rzeczy były postępujące zmiany w moim sposobie myślenia o sztuce pisania. Prawdziwą wartość poezji rozpoznawałem wtedy, gdy umiała czytelnika zatrzymać na dłużej, dajmy na to na pół dnia, niekiedy na kilka dni, gdy przeczytany wiersz nie pozwalał mi zasnąć, gdy zostawiał niegojące się blizny i sugerował, by rozejrzeć się za lekarstwem, nie podsuwając żadnych gotowych rozwiązań. Coraz częściej podnosiłem głowę, by popatrzeć w niebo. Wydawało mi się nieopisane i pominięte. Między innymi w takich okolicznościach powstał mój pierwszy wiersz. Po ośmiu latach pisania na skrawkach papieru, pod wpływem zniewalających substancji, napisałem utwór, od którego wzięła się cała reszta. Doskonale pamiętam, jak ojciec przywiózł mnie do domu ze szpitala. Zostawił przed klatką schodową. Noga rwała potwornie. Wdrapałem się jakoś po schodach. Nie zastałem nikogo w domu rodzinnym. Wszedłem do swojego pokoju. Usiadłem na krześle, opierając kule o regał z książkami, w większości przeczytanymi. I co z tego, że miałem ich treść w głowie, w czym mi to pomogło, w niczym. Po raz pierwszy, odkąd zabolała mnie moja bezradność, zdałem sobie sprawę, że to dotyczy mnie bezpośrednio, tak bardzo prywatnie. Zginę, jeśli się nie zmienię, przyjmowałem jako pewnik. I po raz pierwszy w moim życiu otworzył się nade mną błękit. Zapisałem to. Dostałem odpowiedź. Napisałem prawdziwy wiersz pod wpływem łaski, niezasłużonej, patrzącej na mnie ze współczuciem. Utwory sprzed kilku lat nie mogły się równać z tym jednym. Ktoś mnie wynagrodził. Ale za co? Jak to? Im bardziej chciałem być poetą, tym w mniejszym stopniu nim byłem. A tu ni stąd ni zowąd zjawia się wiersz – zapisany przeze mnie z jednej strony w sposób niewytłumaczalny, z drugiej natomiast z całkowitym udziałem skupionej świadomości. Nie musiałem go później poprawiać, w takiej formie, w jakiej powstał, od pierwszej linijki do ostatniej, został opublikowany przez dwa ogólnopolskie pisma literackie. Mój pierwszy wiersz napisałem z poharataną nogą, pod presją kary za moją butę i za potworny egoizm. Dotychczas sądziłem, że literatura powstaje w przypływie szaleństwa, pod wpływem rozregulowanych zmysłów, lecz ani razu przez myśl mi nie przeszło, że zacząć się może w zderzeniu z pokutą.
*
Wyjazd do Anglii miał być tak naprawdę ucieczką. Zrobiłem to dlatego, żeby wyrzucić ze swojego życia tak zwaną kontrolę. Odkąd pamiętam nie pozwalałem innym o sobie decydować. Nie słuchałem nikogo, sam wszystko wiedziałem najlepiej. Plan zatem był następujący: zerwać krępujące mnie więzy, ale w szczególności ograniczyć dostęp. Pomysł, aby zamieszkać na wyspie torował mi drogę do pełni szczęścia. Ojczyzna Szekspira przywitała mnie tanim cydrem sprzedawanym w plastikowych półtoralitrowych butelkach za zaledwie kilka funtów. Tego szukałem. Zamiłowanie do pijaństwa wróciło z jeszcze większą intensywnością i co najistotniejsze, mogłem je wreszcie na wszelkie sposoby rozwijać. Moim największym odkryciem były rzeczywiście wspomniane cydry. Lekko gazowany napój o smaku jabłkowym lub gruszkowym z niewielką ilością alkoholu działał kojąco na moje błogie lenistwo. Wynajmowaliśmy z kolegą, który pierwszy tam się osiedlił, jednopokojowe mieszkanie na piętrze w typowej zawilgoconej angielskiej kamienicy. Nie tylko zamieszkałem w rodzinnej ziemi autora Króla Leara; miasto, w którym się urodził stało się miejscem mojego odosobnienia. Dwudziestotysięczne Stratford-upon-Avon, na co dzień oblegane przez turystów, było chcąc nie chcąc moim promised land. Oszołomiony wyspiarskimi trunkami szwendałem się bez umiaru ulicami i uliczkami, którymi kiedyś przechadzał się jeden z największych dramaturgów. Nieraz zastanawiałem się, o czym myślał, stojąc na brzegu rzeki Avon, dokąd się spieszył, nie zauważając wzbijających się kaczek, gdzie dokładnie, w których miejscach układał swoje słynne monologi, dialogi, słynne szekspirowskie oskarżenia rzucane światu. Po trzech miesiącach od momentu przyjazdu znalazłem swoją pierwszą pracę. Codzienne wykonywanie prostych zajęć, polegających na sprzątaniu pomieszczeń biurowych w jednej ze szkół, podtrzymywało mój dobry humor wywołany hektolitrami wypitego piwa. Dwa dni w tygodniu przeznaczałem na rekonwalescencję. W tych powrotach do świata rzeczywistego pomagała mi literatura. Czytałem co prawda znacznie mniej, nauka języka angielskiego odbywała się najczęściej poprzez rozmowę z Anglikami. Wydostawałem się na światło dzienne z pomocą wiersza. Do poezji innych autorów raczej nie zaglądałem. Siłowałem się z własną, pogruchotaną wyobraźnią, składając ją od nowa po nocnych pijatykach. Często, gdy szukałem rozsypanych i brakujących elementów, znajdowałem takie, które mnie zaskakiwały, takie, których wtedy nie potrzebowałem. Pisałem własne wiersze, bez niczyjego wpływu. Własne. Z kraju docierały do mnie dobre wieści. Kilka czołowych pism literackich wybrało moje utwory do druku. Wyglądało to trochę tak, jakby poeta, który ze mnie wychodził i próbował mi pomóc pokonać nałóg, stawał się jeszcze bardziej wyrafinowany, stosował dużo bardziej wyszukane stylistyczne środki, kiedy nie piłem dłużej niż kilka dni. Tak, jakby chciał mi coś ważnego powiedzieć. Zostaniesz prawdziwym poetą, będziesz poczytnym pisarzem, pod jednym warunkiem – przestaniesz pić. Nie mogłem tego zaakceptować, tak jak wcześniej nie tolerowałem tych, którzy usiłowali obalić mój i tak rozchwiany światopogląd. Obracałem się w paradoksalnym świecie. Celowo wybierałem w sobie miejsca najciemniejsze. Świadomie i bez lęku godziłem się na bardzo szczególne poznanie. Wykorzystywałem to następnie w poezji, niekoniecznie w życiu. Żyłem byle jak. Poezja była substytutem życia, jakiego nigdy nie miałem sposobności doświadczyć. Ogołacałem się ze świata, a potem spodziewałem się najgorszego. Rozbierałem się z wszelkich myślowych i emocjonalnych przyzwyczajeń i czekałem na iluminację. Dążyłem do tego, aby to, co za wszelką cenę pragnąłem znaleźć nie pomylić z niczym innym. Żyłem po swojemu – anonimowo, dziko, w beztroskim szaleństwie. Zupełnie zawiesiłem swoją dotychczasową kondycję. Przestawałem być pożytecznym obywatelem. Zaczynałem żyć jak ktoś, o kim się nie pamięta, kogo się pomija, na kogo się nie zwraca uwagi. Bawiło mnie to. Pracę kończyłem w samo południe. Co może zrobić z taką ilością wolnego czasu dwudziestosiedmiolatek, wciąż poszukujący nowych podniet i przygód? Przeżywałem lata sześćdziesiąte i siedemdziesiąte w Anglii słuchając największych przebojów z tamtych lat w pokoju z widokiem na najruchliwszą ulicę w Stratford-upon-Avon, nurkując w jeziorach belgijskich i irlandzkich piw oraz, rzecz jasna, rodzimych cydrów. Około północy dobijałem do brzegu.
Szczerze mówiąc, ta bezsensowna szajba (inaczej nie można tego nazwać) miała swój początek w bliżej nieokreślonym braku, w poczuciu pustki, w prawie kosmicznym osamotnieniu, wreszcie, co zabrzmi absurdalnie, w gwałtownej i pełnej sprzeciwu chęci ocalenia świadomości rozwijającej się stale, bez ustanku. Chodziłem nieuczęszczanymi i zarośniętymi ścieżkami, ale najbardziej zależało mi na zatracie.
Małgosia pojechała do Anglii po mnie. Jeśli ktoś kochał mnie naturalnie, po ludzku, to właśnie ona. To uczucie podkopywało w pewnym sensie mój narcyzm. W końcu się opamiętałem, albo tak mi się przynajmniej wydawało. Na jakiś czas zatrzymałem się w pensjonacie o nazwie „Dobre wychowanie”. Małgosię za to oczarowało miasto. Ja już znałem je wystarczająco dobrze. Mimo to dużą przyjemność sprawiało mi pokazywanie jej nowych zakątków. Zresztą architektura miejska była diametralnie różna od zabudowy polskiej. Typowo angielskie kamienice, a zwłaszcza drewniane domki utrzymane w czarno-białej bądź brązowo-białej kolorystyce przyciągały nie tylko wzrok, ale również inne zmysły. Brał w tym udział dotyk, na pewno uczestniczyła w tych aktach poznawczych jej zrównoważona wyobraźnia. Inaczej mówiąc – poznawaliśmy miasto osobno, bardzo indywidualnie. Ten prawie wakacyjny nastrój spychał na plan dalszy piętrzące się problemy. Małgosia słabo znała angielski. W miasteczku wielkości Stratford-upon-Avon, w dodatku słynącym wyłącznie z turystyki, można było jedynie podjąć pracę w hotelu, jako pomoc przy sprzątaniu pokoi, ewentualnie znajdowało się zatrudnienie w jednym z barów lub restauracji, zaczynając często od zmywania garów. Nie było lekko. Niewielkie oszczędności topniały. Zbierały się w nas chmury burzowe. Oboje obawialiśmy się deszczu, który zmyje nas z angielskiej ziemi. Przystąpiłem do działania. Złożyłem podanie o pracę na poczcie. Zawód listonosza był dla obcokrajowców dość dobrze płatnym zajęciem. Wiedziałem, że sobie poradzę ze swoją znajomością języka angielskiego, poza tym ograniczyłem picie. Po miesiącu dostałem kompletny mundur angielskiego listonosza, składający się granatowych spodni, butów, polaru, kurtki przeciwdeszczowej i błękitnej koszuli, a to wszystko z emblematami Royal Mail. Rozpierała mnie duma. Cieszyłem się autentycznie. Zbiegło się to w czasie z przeprowadzką do wygodniejszego mieszkania. Małgosia zajęła moje miejsce w szkole, gdzie nie udawało mi się pogodzić obowiązków listonosza z popołudniowym sprzątaniem. Zamieszkaliśmy w nowoczesnej dzielnicy domków jednorodzinnych. Naszymi sąsiadami byli przede wszystkim Anglicy. Saint Peter’s Way – droga św. Piotra, bo tak nazywała się ta ulica, prowadziła nas do niezrozumiałego wtedy dla nas celu.
Zanim przyjechała Małgosia, wydarzyło się jeszcze coś, co może wydawać się mało istotne, jednakże biorąc pod uwagę dalszy rozwój wypadków, być może zaważyło na doprowadzeniu pewnych spraw do końca. Otóż okazało się, że jednym z listonoszy, przez niektórych bardzo nielubianym, był pastor w stanie spoczynku, od lat nie pełniący obowiązków osoby duchownej. Był rodowitym Anglikiem, chociaż imię miał typowo irlandzkie. Ianowi brakowało pięciu lat do emerytury. Zawód listonosza wykonywał od ponad dwudziestu lat. Obsługiwał jeden z większych terenów w Stratford. Alcester Road, gdzie codziennie doręczał pocztę, ciągnęła się kilometrami i stanowiła jedną z głównych, wylotowych ulic miasta. Kilka razy zastępowałem Iana i wiem, że ciężko pracował. Dostarczał tam pocztę, która mieściła się w pięciu do siedmiu wypchanych torbach. Z pierwszą musiał zawsze wjechać pod górę Alcester. Pamiętam go doskonale, wcześniej przecież tam mieszkaliśmy, jak zdyszany wjeżdżał na rowerze, trzymając kilkunastokilogramową torbę na koszu zamocowanym na kierownicy. W odróżnieniu od swoich angielskich kolegów, wykorzystywał przerwę w pracy na czytanie książek. Być może właśnie za to niektórzy go wręcz nienawidzili. Rozsiadywał się z książką w fotelu, gdy wszyscy inni się spieszyli. Ian nie obawiał się, że coś mu umknie. Pół godziny dziennie przeznaczał na czytanie książki, najczęściej o tematyce religijnej, ze spokojem wypijał kawę, zjadał coś słodkiego i ciągnąc za sobą nogi, ponieważ nie stawiał normalnych, miarowych kroków, tylko człapał, szedł spakować pierwsze torby, aby kierowca mógł je zawieść w wyznaczone miejsce. Od razu go polubiłem. Jego koledzy z pracy mówili na niego freak, co po prostu znaczy dziwak. No cóż, dla kogoś, kto w życiu nie przeczytał ani jeden książki, ktoś taki z całą pewnością zawsze będzie dziwakiem. Nieraz słyszał docinki pod swoim adresem. Nie przejmował się tym. Pomagała mu w tym jego inteligencja, którą bezsprzecznie posiadał. Był człowiekiem niezwykle delikatnym i niezaprzeczalnie wyrozumiałym. Trudno było go czymkolwiek urazić. Niedopasowane okulary jedynie podkreślały bystre i blisko osadzone oczy. Na domiar tego, mocno zniszczoną twarz w kształcie strusiego jaja spowijała bujna czupryna, w całości pokryta siwizną. Ian mówił bardzo szybko i niewyraźnie, dlatego unikałem z nim jakichkolwiek rozmów. Sam ewidentnie szukał kontaktu, uśmiechał się, zagadywał. Aż odważyłem się i zacząłem z nim rozmawiać. Nasze pierwsze pogawędki wystawiały na próbę moje umiejętności językowe. Rozumiałem tylko jego krótkie pytania. Odpowiadałem na nie w miarę wyczerpująco, w związku z tym dowiedział się, że piszę wiersze i w najbliższym czasie mam zamiar wydać pierwszą książkę poetycką. Ian znalazł we mnie bratnią duszę, widziałem to w jego oczach teatralnie powiększonych przez nieodpowiednie okulary. Praca listonosza przestała być dla mnie tak kłopotliwa, jak na początku. Dostałem swój teren, znajdował się blisko naszego miejsca zamieszkania. Wraz z wrzuceniem ostatniego listu do skrzynki, pakowałem puste torby do sakw i pędziłem do domu tak szybko, jak potrafiłem. Małgosia pracowała po południu, a wracała późnym wieczorem, więc dni powszednie mijały bez niej. Nadmiar wolnego czasu okazał się bardziej szkodliwy niż przypuszczałem. Kiedy Małgosia myła podłogi i wycierała kurze, ja odwiedzałem okoliczne puby, których gdzie jak gdzie, ale w Stratford-upon-Avon było bez liku. Dwa razy w tygodniu, głównie latem, podjeżdżałem do pubu na rowerze Royal Mail w stroju służbowym listonosza i kończyłem dzień w pracy wypijając zimnego Guinnessa. Ponownie piłem. Raz jeszcze porywał mnie żywioł alkoholowego nałogu. Niektórzy coś wyczuwali, trudno zresztą było nie wyczuć, kiedy co drugi dzień wstawałem rano do pracy z echem wczorajszej libacji. Egotyzm i blagierstwo ponownie dały o sobie znać. Udawało mi się pracować, jakbym był widmem, niezauważanym przez managerów i listonoszy. Z adresatami listów i przesyłek rozmyślnie rozmawiałem rzadko. W głowie huczało morze, a ja kurczowo trzymałem się steru. Tak jak pewnej niedzieli, gdy poszedłem z Ianem na spotkanie z grupą chrześcijan. Kilka razy mnie na nie zapraszał. Wreszcie obiecałem, że tym razem pójdę. Umówiliśmy się przed kamienicą na Alcester Road. Nie byłem pewien, gdzie dokładnie idziemy i co mnie tam czeka. Nie miałem pojęcia, kim są ci ludzie i co tam się wydarzy. W niedzielny poranek obudziłem się mocno podchmielony. Dzień wcześniej wróciłem do domu na czterech. Sporo wysiłku kosztowało mnie podniesienie się z łóżka. Gdy zorientowałem się, która jest godzina, zdążyłem tylko założyć spodnie, koszulkę i kurtkę, Ian już stał przed drzwiami i kilka razy naciskał dzwonek. Z domu wybiegłem oszołomiony. Szliśmy prawie nie rozmawiając. Ian od czasu do czasu próbował zagadnąć, ale bezskutecznie. Nie rozumiałem ani słowa, prędko więc zmieniałem enigmatyczny temat rozmowy, która w żaden sposób nie mogła się rozpocząć. O coś udało mu się jednak mnie zapytać.
– Czy wczoraj dużo wypiłeś?
Wprawdzie od razu nie pojąłem, o czym mówi – po pojedynczych słowach typu drink i night, wywnioskowałem, że może pytać o wczorajsze picie.
– A little bit – odpowiedziałem, co dosłownie znaczyło – troszeczkę. Pozwolił sobie tego nie skomentować. Nie było sensu wdawać się w rozmowę z kimś, kto nie mówi prawdy. Charakterystyczna dla mnie odpowiedź, kiedy ktoś mnie pytał, czy piłem i ile wypiłem, wskazywała na to, że jeszcze nie wytrzeźwiałem. Odpowiadałem tak mamie, żonie, wszystkim, którzy czepiali się mnie i próbowali pouczać. Iana też to nie przekonało. Spojrzał tylko na mnie, jakby patrzył na kogoś obcego, na kogoś, kogo skądś kojarzył, ale nie potrafił sobie przypomnieć, gdzie i w jakich okolicznościach go spotkał. Wolałem się nie odzywać. Zdałem się na niego. Szedłem tam, gdzie on, patrząc jedynie pod nogi. Przechodziliśmy obok płotów różnej wielkości, niskich i dużo wyższych od nas, skręcając przy tym niezliczoną ilość razy. Prowadził mnie skrótami, trwało to dłużej niż się tego spodziewałem, a może tak mi się wydawało, bo biorąc któryś już zakręt z kolei weszliśmy nagle do budynku, a w korytarzu, tuż przy wejściu, ktoś już na nas czekał. Powitała nas kobieta w średnim wieku z kasztanowymi włosami uczesanymi w kok. Zaprowadziła nas na salę, gdzie musieliśmy się przywitać z kilkudziesięcioma osobami, wymieniając między sobą drobne uprzejmości. Nie wiedziałem, jak mam się w tej niezręcznej sytuacji odnaleźć. Robiłem wszystko, żeby się nie wydało, że mam w sobie jeszcze trawiący się alkohol. Po raz pierwszy od tak dawna wstydziłem się własnej nietrzeźwości, co przede wszystkim mnie samego wprawiło w zaskoczenie. Wszyscy byli dla mnie bezgranicznie mili. Dwie kobiety, Linda i Susan, wykonywały jakieś gesty, aby się mną zaopiekować, proponowały kawę lub herbatę. Skorzystałem z ich propozycji. Linda zrobiła mi mocną kawę, po jej wypiciu – pomyślałem – być może wróci świadomość. Linda i Susan wiele wiedziały na mój temat. Zapewne Ian opowiedział im o mnie. Pytały, od kiedy jestem w Anglii i czy jest coś, co mi się najbardziej w tym kraju podoba.
– Uprzejmość – odpowiedziałem bez namysłu – w Polsce ludzie nie uśmiechają tak często jak tutaj. Tym bardziej nie wypadało im się nie uśmiechnąć. Kawa w połączeniu z parującym alkoholem rozweseliła również mnie. Mało brakowało, a opowiedziałbym im kawał o Janku sikającym do basenu, wstawiając tam jakiegoś nieokrzesanego Johna, ale powstrzymały mnie dźwięki gitary i męski, wibrujący głos. Na podwyższeniu, które było czymś w rodzaju sceny, zobaczyłem siedzącego na krześle wysokiego i barczystego mężczyznę. Energicznie grał na gitarze i śpiewał. Zebrani nagle się ożywili. Niektórzy zaczęli klaskać w dłonie, inni podnosili ręce w poszukiwaniu jedności, z zamiarem odnalezienia wspólnoty z niewyrażalnym i niewidzialnym. Ian stał z przodu. Jego niski i czysty głos docierał wszędzie. Niósł się echem po całej sali. O dziwo rozumiałem słowa pieśni, chociaż nie wszystkie. Refren był chyba najbardziej wyeksponowany. Powtarzane kilkanaście razy z rzędu słowo „Jezus” jednocześnie nudziło i elektryzowało. Stałem pośród entuzjastycznie nastawionego zgromadzenia i gdyby nie miła rozmowa przeprowadzona z Lindą i Susan pewnie bym stamtąd uciekł. Nie pamiętam, ile pieśni tam usłyszałem, ale wszystkie były w dużej mierze o Jezusie. Jezus jest moim zbawcą, Jezus jest Panem, Jezus jest zwycięzcą, Jezus jest Bogiem przewijało się jako motyw przewodni w mniej lub bardziej udanych realizacjach. Przypomniałem sobie, jak w młodości po pijanemu stawałem z włączonym magnetofonem pod kościołem i zakłócałem odbywające się wtedy nabożeństwa majowe. Nic mi tak nie szarpało nerwów jak rozśpiewana obłuda. Tak to oceniałem. Co tu dużo mówić, jakoś musiałem to znieść. Podejrzewałem, że Ian może mnie zaprosić na religijną hucpę, ale w najśmielszych myślach nie przewidziałem dalszego rozwoju wydarzeń. Wielki facet przestał śpiewać i usiadł na krześle w pierwszym rzędzie, a na prowizoryczną scenę wyszedł człowiek w średnim wieku, wyglądał trochę jak młody Robert De Niro, czyli pewnie podobał się kobietom, bo to one wprowadziły go na mównicę brawami. Odpowiedział tym samym. Przywitał się ze wszystkimi, jakby był czymś podekscytowany. Otworzył Biblię, w trakcie swojego czytania modulował głos i dość często gestykulował. Wsłuchiwałem się w to, co mówił, ale niestety nie nadążałem za jego błyskawiczną dykcją. Byłem rozstrzeliwany seriami angielskich głosek. Jego krótkie kazanie rozogniło i tak ożywioną atmosferę. Niektórzy przytakiwali temu, o czym mówił, wykrzykując spontaniczne i zdecydowane – Amen. Inni siedzieli pochyleni, wsłuchani w siebie. Raptem usłyszałem swoje imię i słowo Polska, wypowiedziane po angielsku. Ocknąłem się z letargu, w jaki zapadłem podczas tego szumu informacyjnego. Podniosłem ciężką od kaca głowę i zobaczyłem stojącą o krok ode mnie Lindę i Susan.
– Chcemy się o ciebie pomodlić – usłyszałem – czy chcesz, abyśmy się o ciebie pomodlili? Modlitwa była dla mnie czymś irracjonalnym. Czytałem o życiu mistyków i być może nawet urzekała mnie ich radykalna chęć dotarcia do ostatecznego wymiaru prawdy. Gdzieś podskórnie odczuwałem podobną potrzebę, niewykluczone, że to ona właśnie stanowiła siłę napędzającą moją twórczość, jednakże kompletnie nie chciałem słyszeć o jakimkolwiek uświęceniu, natomiast podejmowane przeze mnie próby zmiany mojego dotychczasowego życia każdorazowo kończyły się porażką i napawały mnie narastającą odrazą. Jedno było dla mnie aż nadto oczywiste – ktokolwiek mógł mi pomóc, to zdecydowanie nie byłem ja. Zdążyłem poznać siebie na tyle, żeby móc bez złudzeń stwierdzić, że zamiast torować sobie drogę do czegokolwiek, wręcz przeciwnie – bardzo często sobie szkodziłem, jeśli górę brały zgubne przyzwyczajenia. Nie należała do nich modlitwa. Myliłem ją, co się później okazało, z medytacją, z kontemplacją, popularnym dziś, a zaczerpniętym z dalekowschodnich sposobów myślenia, wyciszeniem umysłu. Z modlitwą więc nie miało to nic wspólnego. Tym większe było moje zaskoczenie, gdy zupełnie obcy ludzie zaproponowali coś takiego. Działo się w tempie, za jakim nie potrafiłem nadążyć. Dwie osoby położyły na mnie ręce – czują ze mną bratnią więź – pomyślałem. Modlitwa była krótka, a jej słowa nadzwyczaj proste. Powstała, wszystko na to wskazywało, nie na ustach, ale w zgoła innym miejscu. Nie zaryzykowałbym, gdybym powiedział, że w sercu, a może znacznie niżej.
*
W pracy listonosza najgorsze były kilkudniowe, intensywne opady. Uniform pracownika angielskiej poczty składał się między innym z kurtki przeciwdeszczowej, ale opłakana to była ochrona. Trzeba to powiedzieć wprost – nic nie było w stanie całkowicie zabezpieczyć przed deszczem, który wdzierał się naprawdę wszędzie. Regularny i rzęsisty, w kilkadziesiąt minut zamieniał nie tylko doręczaną pocztę, ale również samego listonosza, w prawdziwą breję. Po wypełnieniu kilku toreb listami, reklamami, katalogami, wrzucało się pierwszą z nich na kierownicę roweru i wyjeżdżało z paczkami i paczuszkami pochowanymi w dużych, czerwonych sakwach, zawieszonych z tyłu, na bagażniku. Przesyłek poleconych należało szczególnie strzec. Obfity opad zniechęcał każdego. Nawet najbardziej doświadczeni listonosze wiedzieli, czym to pachnie. W dzieciństwie zdarzały się sytuacje, gdy deszcz zaskakiwał mnie podczas rowerowej wycieczki, kiedy pierwsze krople na czole i plecach kazały mi szybciej pedałować. Histerycznie szukałem wówczas jakiegokolwiek schronienia. Zatrzymywałem się wtedy byle gdzie, na przystankach autobusowych, w przydrożnych sklepach, w miejscach, w których w innych okolicznościach, raczej bym się nie zatrzymał. Pod angielskim niebem nie mogłem sobie na coś takiego pozwolić. Już wyjeżdżając z sortowni, brałem głęboki oddech i musiałem siłą rzeczy jak najszybciej odsunąć od siebie ten komfort. Mokłem ostentacyjnie, bez żadnych wymówek. To mnie w pewnym sensie motywowało do pracy. Myślałem wtedy – zobaczcie, co robię, coś, czego wy nie chcielibyście dotknąć palcem. Domyślałem się ponadto, że ta sporadyczna publiczność z pewnością mi współczuje. Marna to była pociecha, kiedy w butach miałem mamałygę i nie mogłem na sobie znaleźć żadnej, chociaż najdrobniejszej, suchej rzeczy. Z czasem na szczęście przestały mi przeszkadzać przemoczone skarpety, koszulka, spodnie, ba, majtki. Otaczały mnie nie dające się poskromić wody i było mi wszystko jedno. To niewątpliwie czegoś miało mnie nauczyć. Po ciele mogły spływać strumienie i potoki, twarz, wręcz przeciwnie, musiała być sucha. Krople na twarzy dokuczały mi najbardziej. Ponoć twarz człowieka odbija jego wnętrze – jej zamyślony, zatroskany wyraz sugeruje, że jej posiadaczowi coś nie daje spokoju, nie może czegoś podsumować, zakończyć. Niekiedy nie sposób trzymać jej prostolinijnej mimiki na uwięzi, ujawnia, wydaje nas przed ludzkim osądem. W czasie zacinającego deszczu wycierałem ją kilkaset razy. Nie da się zmyć winy – taka myśl zabiegała mi drogę – nie oczyścisz mnie deszczu, choćbyś się starał.
*
Małgosia chciała ode mnie odejść. Oboje braliśmy pod uwagę rozwód niezwłoczny, nie powstrzymujący naszych dalszych życiowych decyzji. Nikt nikomu nie zamierzał szkodzić. Mnie zależało na tym, żeby się uwolnić, Małgosia natomiast była jeszcze młodą kobietą, miała szansę ułożyć sobie życie z kimś innym. Jeśli na początku naszej znajomości była skłonna znosić moje pijackie wybryki, tak po dziesięciu latach tolerowania mojego pijaństwa, jej przyjaźń się wyczerpała, a miłość trzeba było czym prędzej odbudować. Nie wyrywaliśmy się, nie prześcigaliśmy się, ażeby cokolwiek naprawiać, dopadło nas zmęczenie moimi psychozami. Małgosia nie potrafiła przewidzieć, kiedy wyskoczę z okna, kiedy coś sobie zrobię, czy się obudzę, czy nie. Anglia doprowadziła do naszego ślubu. Pobraliśmy się po dwóch latach wspólnych doświadczeń, po tylu poświęceniach i wyrzeczeniach z obu stron mieliśmy niebawem z siebie zrezygnować. Rysy tkwiły w nas, lecz pierwsze pęknięcia pojawiły się we mnie. Byłem stale żądny nowości. Coraz częściej postrzegałem małżeństwo jako przeszkodę. Anglia prawie jako druhna poszła z nami do Urzędu Stanu Cywilnego. Powrót do kraju oznaczał dla nas rozwód. Pijaństwo robiło ze mnie kogoś, kim nie chciałem być. Doszedłem w tym do iście diabelskiej perfekcji, do punktu krytycznego. Tak bardzo bałem się swoich reakcji, swojego języka, tego spadania z zawrotną prędkością. Małgosia nie wytrzymywała tej złowieszczej presji. Żal, podsycany wyrządzanymi krzywdami, dodatkowo zabarwiał mnie ciemniejącym nalotem, kojarzącym się z czymś gorzkim, z niespotykaną odmianą goryczy. W dniu, w którym podjęliśmy decyzję o rozwodzie, trzeźwiałem w towarzystwie kolegi z lat młodości, który zostawił Dębice, znalazł pracę w Krakowie i przyjeżdżał do rodzinnego domu od święta. Tak się złożyło, że jego wizyta u nas wypadła w niedzielę Wielkanocną. Małgosia pojechała na obiad do mamy beze mnie. Miałem ochotę się sponiewierać. Cezary zadzwonił przed południem. Niczego nie przeczuwał. Przez telefon powiedziałem mu, że jest źle, że tak źle jeszcze nie było. W ciągu pół godziny pojawił się u mnie. Zastał mnie roztrzęsionego. Zgodziłem się pojechać z nim do jego rodziców. Od razu zauważyli, że jeszcze od rana nie wytrzeźwiałem. Poszliśmy na spacer do lasu, żeby z nikim nie dyskutować. Opowiadałem bez składu, bardzo chaotycznie o tym, że się rozwodzimy. Zasmuciło go to. Z Małgosią chodził do jednej klasy w szkole podstawowej. Z radością przyjął naszą chęć bycia małżeństwem. Był świadkiem na naszym ślubie. A tu taka wiadomość. Można było go skojarzyć z kimś, kto rozgląda się, chociaż przychodzi mu to z trudem, za najlepszym rozwiązaniem, które by raz na zawsze pogodziło zwaśnione strony. Artykułował swoje myśli z rozwagą. Wyszliśmy z lasu na zaorane pole, porysowane regularnie, z zachowaniem równych odstępów. Krzyczałem. Nie powstrzymywałem tego, co za wszelką cenę szukało ujścia. Pozwoliłem krzyczeć swojej nienawiści do samego siebie.
– Nic mi się w życiu nie udało, Cezary, wszystko zmarnowałem – powiedziałem i skierowałem swoje kroki w stronę domów wyłaniających się zza horyzontu. W oddali trzy olbrzymie wiatraki wytwarzające elektryczność mieliły powietrze. Nie pożegnałem się z jego rodzicami. Wsiedliśmy do samochodu i zawiózł mnie do pustego domu. Małgosia wróciła późnym wieczorem. Wraz z krzykiem wydobywało się ze mnie również zimno. Krzyk zmienił taktykę. Wytwarzał chłód, jakiego do tej pory nie doznałem. Małgosia po powrocie do domu traktowała mnie chłodno, tak jakbym nie istniał, ale to, co marzło we mnie, inspirowane było przez coś nie z tego świata. W moich rodzinnych stronach przyjęło się mówić, że jeżeli to coś stanie w nogach umierającego, to nic go stamtąd nie ruszy. Nikt nie zamierzał wejść z tym w dyskusję. Nikt nie potrafił tego odwołać. Pojawia się, obezwładnia i zabiera, ot cały schemat działania ducha śmierci. Starsi wmawiają to dzieciom. Oszukani nadają oszustwu rozgłos. Nikt nie ma tańszej reklamy niż on. Bodajże w ubiegłym tygodniu przyśniło mi się coś, co nie było snem. Nie mam pamięci do własnych snów. Ten był szczególny, osobisty, miał znaczenie. W ponurym i zakratowanym pomieszczeniu, wyglądającym jak powiększona studnia, a może bardziej jak tunel szeroki na kilkanaście metrów, stał pan tego miejsca, olbrzym o nadludzkiej sile. Wykorzystywał ją bez skrupułów, uderzając mną o ściany tunelu niczym bezwładną kukłą. Nic mnie nie bolało. Ten ktoś wyrządzał mi krzywdę nie wiedząc, że wcale tego nie robi. Bujał mną z narastającą siłą i prędkością. Nie wypuszczając z rąk wymierzał kolejne ciosy. Wszystko na próżno. Zarówno moje ciało, jak i umysł były już poza jego zasięgiem. Jego wściekłość chciała mieć na mnie dalszy wpływ, ale go straciła. Wrzeszczał: Jesteś mój! Nigdzie nie pójdziesz! ale kłamał, mylił się, nie był do końca pewien, tak jak nie ma pewności oszust lub blagier. Zapamiętałem dokładnie ten surrealistyczny incydent. Wielkanocny poniedziałek próbowałem jakoś przeżyć. Małgosia poszła do mamy. Noc przespaliśmy osobno. Odwróciłem się plecami do szukającej czegoś w pośpiechu żony. Na wszelki wypadek nakryłem się kołdrą, chociaż bardziej się trząsłem niż drzemałem. Wyszła. Klucz hałasujący w zamku nie zwlókł mnie z łóżka. Na chwilę wychyliłem głowę z lepkiej ciemności, w której tkwiłem od rana. Poczułem zimno. Przeszedłeś – pomyślałem. Przeczucie, że oprócz mnie jest jeszcze ktoś w mieszkaniu ziejącym coraz większą pustką, szło w parze z intuicjami rozbudzonymi przypadkową lekturą Biblii. Otwierałem ją rzadko i niechętnie. Nie potrzebowałem jej. Kojarzyła mi się z sąsiadami chodzącymi w niedziele do kościoła. Nieraz przechodziłem obok nich, stojących na chodniku, po drugiej stronie ulicy, podpierających drzewa, które bez nich świetnie sobie radziły, drapiących się z zakłopotaniem po głowie, kiedy się z nimi witałem, idąc w przeciwnym kierunku, wychodząc z domu po coś do sklepu albo na poranny spacer. Niedziele w Polsce wszędzie są takie same. Począwszy od wiosek na metropoliach skończywszy. Duchowość na pokaz, duchowość, bo tak wypada, duchowość oparta na tradycji, nie zaś na autentycznych przeżyciach duchowych, brzydziła mnie. Byłem mile zaskoczony, gdy przeczytałem w Biblii, że Stwórca, mówiąc delikatnie, też tego nie pochwala. Chce, żebyśmy byli konkretni, mianowicie – albo zimni, albo gorący, letniego, nijakiego, nieokreślonego, nie przyjmie, używa nawet brutalnego zwrotu – wypluje takiego ze swoich ust. Mając więc do wyboru dwie postawy charakteryzujące się skrajnie różnymi temperaturami, wybrałem chłód, niechęć, wręcz obojętność. Zarazem wiedziałem, że było to najuczciwsze, co wtedy mogłem zrobić. Gdy się awanturowałem, gardziłem innymi, zrywałem relacje z ludźmi, nie twierdziłem jednocześnie, że w Boga wierzę, że Bogu ufam, że obdarzam Go swoją miłością. Pod tym względem dążyłem do jednoznaczności. Nie miałem wątpliwości, że jestem zły i byłem daleki od tego, by nazywać to dobrem. Biblia wprowadzała zamęt do mojego życia, zamiast je porządkować. Czytałem ją na wyrywki, nie rozumiałem jej. Przeszkadzały mi najczęściej wersety wyrwane z kontekstu. Traktowałem ją w całości jako zbiór pewnych życiowych prawd, z niektórymi się zgadzałem, reszta, stawiająca mnie jako człowieka w niekorzystnym świetle, zamykała ją i odkładała na górną półkę, tak że trzymałem ją obok Tory, Upaniszad i Apokryfów Nowego Testamentu. Te ostatnie analizowałem, myśląc, że znajdę tam jakiś oryginalny pomysł, ideę, coś, co będę mógł zastosować w wierszu. Kanon ignorowałem z premedytacją. Dlatego nie mam pojęcia, skąd się u mnie wzięła fascynacja duchowością judeo-chrześcijańską. Dałem się złapać temu, przed czym uciekałem. A ten, którego przecież nie szukałem, pozwolił mi się znaleźć. Zimą, w tamtym roku, odezwał się do mnie kolega z lat młodości. Piotr od kilku lat deklarował się jako chrześcijanin wierzący ewangelicznie. Nie umiałem uszanować jego wyboru. Był bohaterem żartów opowiadanych podczas mocno zakrapianych imprez. Irytowała mnie jego pewność siebie, a gdy tę pewność nazywał wiarą, którą – odkąd pamiętam – błędnie myliłem z emocją podszytą wątpliwościami, nie potrafiłem tego zwyczajnie znieść. Po kilku latach nieobecności zaczął przychodzić nieproszony. Miałem nieodpartą ochotę wyrzucić go za drzwi. Raz mało brakowało, a byśmy się pokłócili. Nie wytrzymałem, kiedy zaczął się wtrącać do mojego rozpadającego się życia. Nikomu na to nie pozwalałem, dlaczego akurat jego miałem do czegokolwiek dopuścić?
Około południa załamałem się. Małgosia została u mamy. Powstało we mnie przekonanie, że ze sobą skończę. Leżałem nieruchomo na łóżku. Odezwały się stare szepty. Głosy, które kiedyś regularnie do mnie mówiły, intensywnie i stanowczo zaczęły powtarzać dobrze mi znaną frazę – zabiję się, zabiję się. Przypominało to trochę nudną i jednostajną rozmowę kilku paskudnych osób, których połączyła wspólna chęć zniszczenia. Ani nie było to odkrywcze, ani mnie nie przerażało. W przeszłości zdarzało się, że nie mogłem bez tej kołysanki zasnąć. Perspektywa odebrania sobie życia działała na mnie kojąco. Wiedziałem, że jest bliżej, niż kiedykolwiek była. Pomyślałem o Piotrze, żeby do niego na przykład zadzwonić, poprosić, żeby teraz do mnie przyszedł. Po ostatniej wymianie zdań rozstaliśmy się w minorowych nastrojach. Zadzwoniłem jednak, powiedziałem mu bez ogródek, że czuję się źle, zapytałem, czy mógłby trochę ze mną posiedzieć.
Piotr musiał wyczuć zbliżające się niebezpieczeństwo. Pół godziny później usłyszałem pukanie do drzwi. Wpuściłem go do środka. Nie zdążyłem zdjąć piżamy. Dochodziła czternasta, a on w ogóle nie zareagował na mój strój.
– Nie przejmuj się mną, najwidoczniej jeszcze się nie obudziłem – przywitałem go tłumaczeniem wymyślonym na poczekaniu. Usiedliśmy przy stole. Zaproponował modlitwę, na co parsknąłem śmiechem. Co? Ja niby miałbym się modlić? O co? Piotr nie wycofał się z tego pomysłu. Powiedział, że niedaleko stąd, w domu jednorodzinnym na ulicy po sąsiedzku, mieszka jego dobry kolega i tak jak on jest chrześcijaninem, jeśli chcę możemy do niego pójść, będzie okazja poznać sąsiada. Uznałem to za całkiem dorzeczny pomysł. Założyłem coś na siebie, umyłem zęby i twarz, i poszliśmy. Na schodach wpadłem na sąsiadkę, która powiedziała to samo co zwykle – znowu się pan tak spieszy – gdyby tylko wiedziała, gdybym tylko wtedy wiedział po co, bez wahania pobiegłaby ze mną, zabierając całą rodzinę i sąsiadów z klatki obok. Jarek mieszkał naprawdę bardzo blisko. Kilkanaście kroków zajęło nam dojście do jego domu. Nie znałem Jarka, chociaż mieszkaliśmy w tamtej dzielnicy od pięciu lat. Poczęstował nas herbatą. Usiedliśmy. Piotr mnie przedstawił. Pozwolili mi się wypowiedzieć. Nie wiedziałem, jak zostanie to przyjęte. W każdym razie mówiłem. Opowiadałem o sobie, o swoim pijaństwie, o małżeństwie, że się kończy. Opowiedziałem im, że jeszcze przedwczoraj siedziałem nad kuflem piwa i nie umiałem wskazać jednej dobrej rzeczy, jaką zrobiłem w życiu. I kiedy tak o tym myślałem, mój rozedrgany umysł podniósł się i spojrzał w górę, wystarczyło, że raz zerknął i już otrząsnął się ze złudzeń. Chyba nigdy nie pojmę doniosłości tego wydarzenia. W oddali, nade mną, przebijało zwycięstwo. Nie miałem tego czegoś w zasięgu wzroku. Pozwoliło mi się poczuć. Gdybym Go wówczas zobaczył, niechybnie bym oślepł i tak jak Pawła musieliby mnie zaprowadzić do domu. Nie byłoby pewnie chętnych, wszędzie wokół siedzieli sami ślepcy, cierpiący z powodu ślepoty wewnętrznej, to przecież najgorszy rodzaj ślepoty. Do dziś nie rozumiem, dlaczego ja, a nie oni, nie dopiłem tego piwa, dlaczego ja, a nie ci ukryci za dymem papierosowym, podniosłem się i zdecydowanym krokiem wyszedłem stamtąd. Tak jak Paweł potrzebowałem mimo wszystko swojego Ananiasza. Piotr zaprowadził mnie do Jarka i nie szliśmy wcale krętymi uliczkami Jerozolimy. Wydaje mi się, że to był Jezus. Mam wrażenie, że Mu się udało – powoli kończyłem moją przegadaną wypowiedź.
– Czy Mu się udało? Nie mogło Mu się nie udać i jeśli mogę poczynić jedną uwagę, słowa „udało się”, nie jest w Jego przypadku odpowiednim zwrotem – zauważył Jarek. A czy wierzysz, że On na przykład teraz tutaj z nami przebywa, skoro twierdzisz, że żyje? – zapytał Piotr.
Jakiej mogłem udzielić odpowiedzi, jak inaczej mogłem mu odpowiedzieć, jeśli nie twierdząco – Tak, jest to bardzo prawdopodobne.
Możemy się teraz o ciebie pomodlić. Biblia mówi, że jeśli wyznasz Go swoimi ustami, ale najpierw uwierzysz w sercu, doświadczysz zbawienia. Co Ty na to? – powiedział do mnie Jarek.
– Dobrze, możecie się pomodlić. Cały wewnątrz drżałem. Jarek zasugerował, żebym powtarzał za nim słowa modlitwy. Chciało mi się jednocześnie płakać i śmiać. Było mi zarazem zimno i gorąco. Powtarzałem za Jarkiem słowa modlitwy, a paroksyzm śmiechu przechodził w śmiech spontaniczny, wywołany czymś, czego nie znałem, w śmiech znikąd. Tak się śmiali pierwsi ludzie, tak się śmieje wolny człowiek.
*
Po świętach Wielkanocnych wrócił przymrozek. Gałązki się skurczyły, zwlekały z kwitnieniem z powodu niekorzystnej aury. Zajmowaliśmy dwupokojowe mieszkanie na drugim piętrze w kamienicy komunalnej, w której jeszcze nie tak dawno nie było centralnego ogrzewania, a węgiel nosiło się z piwnicy w kilkukilogramowych węglarkach. Pamiętam stojący w rogu piec kaflowy. Pamiętam, że nie mogliśmy nim ogrzać wszystkich pomieszczeń. Nikt nie przesiadywał zimą w kuchni. Były cieplejsze miejsca, na przykład otoczenie mojego stołu, przy którym spędzałem najwięcej czasu. Na nim stał komputer, książki, notatki, można było tam znaleźć wszystkie skarby mojej codzienności. Małgosia nigdy go nie sprzątała. Nigdy nie ruszyła żadnej rzeczy. Potrafiła uszanować moją przestrzeń, podczas gdy ja notorycznie naruszałem jej świat, który usiłowała po swojemu zagospodarować. Ten stół był miejscem, gdzie spotykały się różne czasoprzestrzenie, to przy nim bądź wokół niego toczyła się walka o mój umysł. Spierały się tam skrajnie różne światopoglądy, nie dające się pogodzić idee doprowadzałem tam do zgody, manicheizm jednał się z mistycyzmem, buddyzm z tęsknotą zerkał na pierwotne chrześcijaństwo. Kupiony w Anglii, z jasnym blatem, nie był zwyczajnym stołem. Wehikuły, które przenoszą wędrowców pochłoniętych podróżą, mogły z nim konkurować. Gotowy był zaprowadzić poza obszar wytyczony przez wyobraźnię. Małgosia, kiedy dzień wcześniej wróciłem trzeźwy do domu, nie mogła zrozumieć dwóch rzeczy: co się stało, że nie byłem pijany i dlaczego z mojej twarzy nie znikał uśmiech. Poza tym przyniosłem do domu Nowy Testament z zamiarem przeczytania go. Pamiętam jej wyraz twarzy. Zdziwienie zderzyło się z niezrozumieniem. Jeszcze tego wieczoru otworzyłem księgę. Po przeczytaniu kilku wersetów zdałem sobie sprawę z tego, co wydarzyło się dwie godziny temu. Ewangelista Łukasz przestrzegał przed nawróceniem pozornym. Przytaczał słowa Jezusa, który ostrzegał przed konsekwencjami takiej nieprzemyślanej decyzji. Z jednej strony byłem w pełni przekonany, że po tej jednej modlitwie coś ze mnie wyszło, ponieważ wróciłem jako ktoś inny i sam nie poznawałem siebie, z drugiej – obawiałem się, że to nie potrwa długo, jutro, najpóźniej pojutrze będę robił to, co zwykle. Słowa Jezusa wyjaśniły mi czym powinienem się kierować, na co uważać, czego się wystrzegać i jak żyć. Zwolniło się we mnie miejsce i teraz trzeba będzie je wypełnić nową treścią. To, co odeszło, bo musiało odejść pod wpływem nacisku mocniejszego lokatora, będzie próbowało kiedyś do mnie wrócić, tłumaczył mi Jezus. I rzeczywiście od razu znalazłem odpowiedź na swoje lęki. Jest właściwie tylko jeden sposób, żeby się tego ustrzec. Miejsce nie może być puste. Nie można dopuścić niewiary do głosu. Koniecznie trzeba zwrócić swoje życie temu, do kogo ono od początku należało. Tak też uczyniłem. Wprowadził się zatem do mojego życia jego prawdziwy Pan. Pan każdego życia, będący w istocie samym życiem, czyli tym, czym było ono od wieków. A jeśli już pozwoliłem temu komuś we mnie zamieszkać, to siłą rzeczy musiałem się liczyć z jego wskazówkami, z jego wytycznymi, z jego wolą. Wyraźnie zresztą zaznaczył w pierwszym przeczytanym przeze mnie wersecie – szczęśliwi są ci, którzy słuchają Słowa Bożego i wykonują je. Tak więc nie miałem innego wyjścia. Opowiedziałem się po Jego stronie, otrzymując wraz z darem wiary dar z nim tożsamy i spójny, dar posłuszeństwa. Wskutek tego moja rodzina, ale również znajomi, zaznawali ode mnie czegoś, co z pewnością ich szokowało. Najpierw przeprosiłem własną żonę. Przeprosiny przyjęła nieufnie. Zapewne spodziewała się namacalnych dowodów mojej przemiany, a to wymagało czasu. Postanowiła poczekać. Nie poszła do sądu z wnioskiem o rozwód. Przyglądała się i wyciągała wnioski. A ja przyznawałem się do tego, o co prawie codziennie się potykałem. Raz na przykład zadzwoniłem do swojego dawnego kolegi i przypomniałem mu o naszej sprzeczce, którą kiedyś sam sprowokowałem, a o której on w ogóle nie pamiętał. Zrobiło to na nim wrażenie, tym bardziej, że z łatwością odkryłem przed nim swój alkoholizm.
– Co ci się stało? – zapytał przytomnie.
– To nie jest rozmowa na telefon, spotkajmy się, to ci opowiem.
Byłem przestępcą zasługującym na najwyższy wymiar kary, co do tego nie miałem wątpliwości. Nie nosiłem w sobie wcześniej porównywalnego żalu. Nie rozumiałem tego, co się ze mną dzieje. Trzymałem się jednego – wiary w to, że On za tym stoi i właśnie kieruje moje życie na sensowne i rozumne tory. Dzień w dzień czytałem Nowy Testament. Niczym innym się nie zajmowałem. Wstawałem rano do pracy, pakowałem do torby Ewangelię i ze zniecierpliwieniem czekałem, kiedy będę mógł znowu ją otworzyć. Byłem głodny tego niewidzialnego pokarmu. Wody życia wypływające ze mnie zaspokajały każde moje pragnienie. Byłem spragniony i głodny, a zaspokojenie i sytość znajdowałem w cudownych miejscach, zupełnie niedaleko, jakby czekało to na mnie i było na wyciągnięcie ręki. Im mocniej tego potrzebowałem, tym bardziej się to do mnie zbliżało. Poszczególne słowa układające się w zdania pełne mądrości wykonywały we mnie niewidoczną pracę. W tym samym czasie świat rzeczywisty zrzucał przede mną szereg zasłon. Z każdym kolejnym zrozumieniem siebie, swojej sytuacji, odkrywał przede mną swoje oblicze. Widziałem, powtarzając za Tomaszem z Akwinu, rzeczy, które wymykają się jakiemukolwiek opisowi. Jego niepodważalne piękno zostało uczynione przez Boga. Świat sam w sobie to misternie złożony mechanizm, a jego precyzja odbija się w oczach ważki. Ujrzałem wspaniały początek i przygnębiający koniec. Ziemia obracała się między moimi palcami jak niesłychanie delikatna kula puchu. Chciałem ją jak najszybciej komuś oddać. Jeszcze ją upuszczę. Była taka lekka i przezroczysta. Pomyślałem, że jedynie ktoś, kto ją tutaj umieścił, między pustymi, kosmicznymi przestrzeniami, umie ją odpowiednio chwycić i podtrzymywać tak długo, jak to jest znaczące, ważne dla niego i tego, co stworzył. Śledząc trzyletnią działalność Jezusa, opisaną przez czterech świadków tamtych wydarzeń, widziałem stwarzanie świata, jak to powoływanie do życia, oddzielanie dnia od nocy, wylewanie mórz i oceanów, wypuszczanie z niebieskich klatek hordy ptaków, zaludnianie ziemię ogromną ilością istot, każdorazowo było dobre. Jaki był tam potencjał życia i dobra. Jaka wewnętrzna moc doprowadziła do powstania całego kosmosu, ale również tego, co poza nim. Bóg jawił mi się jako Stwórca tego, co znane i nieznane. Docierało do mnie, że jest światłością i nie ma w nim zła. Jest po prostu żywym dobrem. Czytałem o cudach Jezusa, tak, o cudach, bo jak inaczej nazwać przywrócenie wzroku komuś, kto od urodzenia nie widział, co można powiedzieć albo co mogli powiedzieć ci, którzy widzieli dziewczynkę podnoszącą się z łóżka, która chwilę temu przecież leżała martwa. Słowo cud zamyka usta. Zostawia człowieka sam na sam z tajemnicą. Rzeczywistość tajemnicy ma w sobie coś z ciszy, która zapada nagle, pod wpływem czegoś niezrozumiałego. Dni mijały mi w milczeniu, przerywane słowami brzmiącymi radośnie. Słowa: przepraszam, proszę, wybacz, kocham, jesteś częścią mojego życia, dlaczego cię krzywdziłem, dlaczego ludzie siebie krzywdzą, wypowiedziane, nie skrywane, wyartykułowane, skierowane do kogoś, dają początek radości. Uczyłem się najtrudniejszej chyba sztuki wybaczenia sobie i innym. Lektura Nowego Testamentu dała mi stuprocentową pewność, że jeśli nie wybaczę, nie mam na co liczyć. Bóg tak powiedział, a Bóg wie, co mówi, w przeciwieństwie do nas. My niestety nie tylko nie wiemy, co mówimy, ale też, co robimy. Jesteśmy częścią ciemności, która zapadła dawno temu i zakryła wszystkie nasze dni. Kiedyś mieliśmy w sobie naturalne światło. Żadne sztuczne promienie nie robiły na nas wrażenia, ponieważ posiadaliśmy to coś. Światło zgasło w nas z naszej winy. Do tego momentu znaliśmy jedynie jego fakturę i to, co przed nami rozświetlało. Nie spodziewaliśmy się, że może się ono w nas wypalić. W końcu dawca był wieczny, więc jego dary wywodzące się z wieczności, powinny być takie jak on – ciągłe, nieprzerwane, ustawiczne, trwałe. Takimi są w dalszym ciągu, lecz to, w czym dotychczas je przechowywano, uległo zepsuciu. Zsuwały się z twarzy świata wizerunki całkiem mu obce, założone przez epoki, mody, przez tysiąckrotne budowanie czegoś na kształt wieży Babel, pozbawione gustu i dobrego smaku. Patrzyłem na to. Ogarniało mnie zdziwienie, kiedy podążałem wzrokiem za nieskutecznym próbowaniem się z nadprzyrodzoną siłą, która – niezależnie od naszej pomysłowości – będzie stawiała opór niepogodzonym z faktem istnienia czegoś znacznie potężniejszego od nich, w gruncie rzeczy – posiadającego jedyną władzę. W bliżej nieokreślonej przeszłości zapadła wielka noc. Noc zwołała to wszystko co z niej wychodzi – wszelkie kłamstwa, ból, chodzenie po omacku, błądzenie kończące się tragicznie, natychmiast, śmierć, wszystkie jej możliwe odmiany. Skrzyknęły się wszystkie nieszczęścia. Wielka noc powstała w człowieku. Nie jedna. Nocy było bez liku, następowały po sobie, zostawiając coraz więcej i więcej ciemności. Ani się nie obejrzeliśmy, a staliśmy się jej fragmentem, co gorsza – sposobem, w jaki ciemność się przejawia. Któreś z nas powinno coś zrobić. Miłość bezczynna nigdy nie jest prawdziwa. Miłość widoczna jest w działaniu. Chrystus był czynną miłością. Małgosia mi przebaczyła. Przyglądałem się jej uważnie. Obdarzała mnie rosnącym zaufaniem. Przy okazji wybaczyła sobie i tym, którzy w przeszłości ją zranili. Sama przyznała, że jakoś inaczej patrzy na ludzi. Patrzyła na ludzi z czułością. Była gotowa z nimi porozmawiać. Mogli otrzymać od niej cierpliwość i wyrozumiałość. Ktoś sprawiał, że stawaliśmy się innymi ludźmi. Stawaliśmy się małżeństwem. On w nas stworzył męża i żonę. Sami nie byliśmy do tego zdolni. Widziałem rzeczy doskonałe i zarazem straszne.
Pierwsze dni wiosny powstrzymywały rozkwit drzew. Te wyrywały się przed szereg. Mróz przedłużał istnienie zimowego krajobrazu. Od miesięcy nie pisałem. Zarzuciłem zajmowanie się poezją i była to jedna z moich pierwszych decyzji podjętych od razu po nawróceniu. Choć nie przepadam za słowem „nawrócenie”, o wiele bardziej wolę greckie słowo metanoja oznaczające przemianę umysłu dokonującą się stopniowo, użyję jednak tego słowa na potrzeby jasności narracji. Bezpośrednim następstwem tej przemiany była detronizacja własnego ja. To wyrzeczenie się go, odbierane często jako poniżanie samego siebie, mające wszakże z takowym niewiele wspólnego, występowało w wielu dziedzinach życia. Moja twórczość nie mogła tego zlekceważyć. Moje życie zawodowe nie potrafiło przejść obok tego obojętnie. Moja rodzina nie mogła tego nie odczuć na własnej skórze. Poznacie ich po owocach. Wiara, jaką otrzymałem, wydawała pierwsze owoce i cieszyłem się tym jak człowiek, który odkrył coś, od czego zależy całe jego życie.
We wczesnej młodości, kiedy przysypywały mnie lawiny melancholii, tak że dni, tygodnie, wlokły się jak skazańcy w podartych łachmanach, z ogolonymi głowami, podchodziło do mnie drzewo wielkości rozłożystego dębu. Zbliżało się bezgłośnie. Drzewo nie tyle było magiczne, co starożytne. Dokładne przyjrzenie mu się z bliska uniemożliwiała mi jego nierzeczywistość, gdyż tak naprawdę nie istniało, a jeśli gdziekolwiek zdążyło zapuścić korzenie, to przypuszczalnie zatrzymało się na dłużej w moim wewnętrznym człowieku. Było więc tak dawne jak pierwotna jest świadomość, jaźń lub coś podobnego. Nieważne co. Składało mi wizyty zaraz po tym, jak opuszczała mnie nadzieja. Dobry nastrój wychodził, trzaskał za sobą drzwiami, ono wtedy wchodziło, stawało na wypalanych polach i nie ruszając się podkreślało swoją obecność samym swoim byciem, samym górowaniem na ziemi jałowej. Miało do tego odpowiednie warunki. Wysokie na kilkadziesiąt metrów, o objętości kilkudziesięciu studni głębinowych. Żeby chociaż hipnotyzowało swoim szumem, skądże znowu, pozbawione liści, prawie ogołocone, zrastało się z moim poszukiwaniem spokoju i ciszy. Rzekłbym – było ucieleśnieniem spokoju i ciszy.
Po spotkaniu z Nim odrzuciłem wszystko, co przeszkadzało Mu ze mną przebywać. Zrzuciłem z siebie wszystkie pstrokate liście. Moje gałęzie wróciły do stanu niewinności, z powrotem stały się nagie. Miałem już niczego nie napisać, a tu nagle przyszło do mnie to samo drzewo, które tyle razy mi pomogło. Tym razem zwielokrotniony gwar rozpierał je od wewnątrz. Po raz pierwszy w życiu zobaczyłem jego koronę. Zieloną, z dużymi liśćmi, nie sprzeciwiającą się podmuchom wiatru. Od ponad pół roku nie napisałem wiersza. W tym nowym, który zapisywałem w trakcie kontemplacji rozśpiewanego majestatu, moje drzewo odezwało się do mnie. Po raz pierwszy. Wiersz zatytułowałem Drzewo życia.
*
Od kilku miesięcy w ogóle nie piłem. Z niezrozumiałą dla mnie łatwością przechodziłem do porządku nad weekendami, urodzinami kolegów, piątkowym zaglądaniem do pubów i okolicznych knajpek. Jeszcze kilka miesięcy temu musiałem się z tym zmagać, co zazwyczaj kończyło się jak zawsze. Nałóg, jakikolwiek bądź, ubezwłasnowolnia. Siłą napędową zachowań wywołanych nałogiem jest przymus. Nałogowiec musi robić to coś. Nałóg łamie jego wolę. Wcześniej czy później przychodzi taka chwila, kiedy próbuje podjąć z tym czymś walkę, często bardzo nierówną, ponieważ zajęte zostają nie tylko te obszary odpowiedzialne za wolną wolę, ale przede wszystkim za odczuwanie przyjemności. Nałóg jest jak wąż, który oplata swoją ofiarę, skutecznie ją oszukuje, wmawia jej od samego początku, że to, czemu się właśnie poddaje jest czymś, czego potrzebuje, bez czego jej życie będzie takie jak do tej pory – nudne i mało efektowne. Wpływ, zasięg swojej argumentacji buduje w oparciu o wewnętrzne przeżycia i doznania. Głównie dlatego częste zaglądanie do kieliszka tworzy zachowania nałogowe. Ważne, żeby spodobało się raz, później może być tylko lepiej – zdaje się mówić wąż. Ostatnią rzeczą, na jaką można mu pozwolić, jest zaakceptowanie kłamstw na nasz temat. Zacząłem pić w wieku siedemnastu lat. I wtedy moim pierwszym odkryciem było to, że ja jestem do tego stworzony, tak znakomicie alkohol komponował się z moją osobowością. Przez piętnaście lat wąż przyklejał się do mnie. Nawet się nie spostrzegłem, a stał się moją moralnością. Nie wiem, kiedy wykonał swoje bezwzględne chwyty. Wrósł we mnie, a ja uwierzyłem, że tak już zostanie. Kajdany tylko na początku przeszkadzają niewolnikowi, ale w momencie, gdy się do nich przyzwyczaja, kiedy stwierdza, że to są jego dłonie, że on taki jest, taki musi być, że to wcale nie są metalowe obręcze, wtedy prawdopodobnie traci wolność bezpowrotnie.
Nie miałem ochoty pić. Irytowała mnie sama myśl o możliwości ponownego upicia się. Byłem pochłonięty lekturą Nowego Testamentu. Wyobrażałem sobie oszołomione twarze osób, które Chrystus uzdrowił. Wśród nich na pewno byli pijacy. Jeśli miałbym wskazać jeden powód, dla którego za Nim poszedłem i ostatecznie przyznałem Mu rację, to przede wszystkim była to moja raptowna abstynencja. Bo w gruncie rzeczy przestałem pić z dnia na dzień.
*
Maciej i Edward prowadzili grupę wsparcia dla ludzi zmagających się z trudnościami życia, głównie z alkoholizmem, choć zaglądali tam również narkomani oraz uzależnieni od różnych paskudztw. Przychodził na przykład facet, który źle o sobie myślał. Na pierwszym spotkaniu usiadł na plastikowym krześle, które się pod nim złamało. Nikt się nie śmiał, ale kilku wyszło z sali z wiadomych powodów. Miał sporą nadwagę. W spotkaniach grupy mógł uczestniczyć każdy. Zaprowadził mnie tam Edward. Mówił o sobie, że jest alkoholikiem w stanie spoczynku i faktycznie od piętnastu lat nie pił. Wynajmował pokój na poddaszu w tej samej dzielnicy, w której wynajmowaliśmy mieszkanie. Połowa społeczeństwa wynajmuje, połowa Polaków nie posiada własnego domu. Lecz czy to ma jakieś znaczenie? Czy cokolwiek to znaczy, skoro nic nie jest nasze. Poszedłem z Edwardem mając w głowie obraz grupy wsparcia zaczerpnięty z amerykańskich filmów – jacyś ludzie siedzący w półkolu, przyznając się do popełnionych błędów. Zwykle jedna osoba zabiera głos w swojej sprawie. Zapewne czemuś to służy. Usiadłem w podobnym półkolu i słuchałem wypowiedzi innych. Jak w każdej grupie stworzonej przez ludzi i w tej obowiązywały określone zasady. Dla przykładu ktoś, kto chciał zabrać głos, podnosił rękę, przedstawiał się, dodając, że jest alkoholikiem, uzależnionym od narkotyków, hazardu, seksu, leków na łysienie. Byłem kimś nowym, więc wypadało się przedstawić. Nie wstydziłem się własnych słabości, lecz kiedy miałem podnieść rękę i powiedzieć o sobie, cześć mam na imię Marek, jestem alkoholikiem, poczułem w sobie dyskomfort ze względu na powstałą niezgodność, rysę zostawioną we mnie przez nałóg. Nie było to do końca zgodne z prawdą. Przed kwietniowymi doświadczeniami, zanim zetknąłem się z mocą, na którą nie ma silnych, byłem bez wątpienia pijakiem, czyli kimś znacznie gorszym niż alkoholik. W zasadzie podzieliłbym moje życie na dwa okresy – czas przed i po spotkaniu z Chrystusem. Idąc tam modliłem się i pytałem Boga, jak mam postąpić, jak mam się zachować, prosiłem o praktyczne rady. Kiedy przyszła moja kolej, raz jeszcze zapytałem o to samo, w odpowiedzi usłyszałem krótką wskazówkę wypowiedzianą delikatnym głosem: „Chcę, żebyś tu był. Zbyt wielu mnie potrzebuje. Musisz się teraz uniżyć, a ja cię wywyższę w odpowiednim czasie”. Podniosłem rękę i powiedziałem:
– Cześć, mam na imię Marek, jestem alkoholikiem.
Mówiłem długo. Początkowo mój głos drżał, miałem złudne wrażenie, że opuszcza mnie spójne myślenie i czytelna artykulacja, a tego i tylko tego wówczas najbardziej potrzebowałem. Starałem się nie patrzeć na nikogo. To była, na dobrą sprawę, moja pierwsza tego rodzaju wypowiedź publiczna. Opowiadałem, nie pomijając przykrych szczegółów, o wydarzeniach ze swojego życia. Ponieważ zgromadzeni wokół mnie ludzie nie znali mnie ani mojej historii, słuchali tego z uwagą. Nie wiem, dla kogo byłem wiarygodny, dla kogo nie byłem. Znalazło się w tej grupie kilku, którzy mnie znali, niektórzy pewnie pamiętali moje wybryki, w każdym razie to z nimi szukałem porozumienia. Nasz wzrok parokrotnie się spotkał. Wolałem mimo wszystko patrzeć przed siebie. Najchętniej zamknąłbym oczy. Gdybym tak uczynił, czego wtedy zapragnąłem, przypuszczalnie nie zauważyłbym żadnej różnicy, jeślibym z powrotem je otworzył. Wokół panoszyła się ciemność. Czułem, jak wchodzi mi na plecy. Ocierała się o mnie. Oślizgła. Zacząłem żywo gestykulować, ponieważ wspomniałem o swoim ulubionym pisarzu Fiodorze Dostojewskim, przytaczając jego słowa, które zapisał na kartkach dziennika, jaki regularnie prowadził. Parafrazowałem je, próbowałem odtworzyć ich sens.
– Z chrześcijaństwem, z Chrystusem nigdy nie miałem nic wspólnego, bo z premedytacją nie chciałem mieć jakiekolwiek styczności z czymś, co jedynie daje człowiekowi nadzieję, nie zaspokajając jej w pełni. Nowy Testament znałem słabo i była to wiedza bardzo wybiórcza. Na podstawie codziennej obserwacji, głównie ludzi podających się za wierzących, wyciągałem takie a nie inne wnioski. Ludzi ci byli żywą wizytówką Chrystusa, skoro mienili się jego naśladowcami. A ja po prostu im nie wierzyłem, widząc to, jak żyją, jak traktują swoje żony i dzieci, jak traktują siebie. Gdy kilka razy przeczytałem Ewangelię, przypomniało mi się właściwie momentalnie, co o Chrystusie w swoim dzienniku napisał Dostojewski. Zastanowiło mnie to po raz kolejny, odnotował on bowiem, że gdyby udowodnili mu, że prawda znajduje się gdzie indziej, gdyby przyszli do niego z niepodważalnymi dowodami, z którymi tak czy inaczej musiałby się zgodzić, to on i tak zostałby z Chrystusem. Nie poszedłby za ich żelazną argumentacją. Nie ukrywam, dało mi to do myślenia i bywa, że nieustannie o tym myślę. Co Dostojewski miał na myśli? Co odkrył w Chrystusie? Co to było?
Mogłem jeszcze coś dopowiedzieć, ale wydaje mi się, że tym zdaniem o Dostojewskim podsumowałem swoją wypowiedź na grupie wsparcia. Zrobiło się ciemniej. Nie musiałem długo czekać na kontrargumentację. Mężczyzna około pięćdziesiątki, łysiejący, o szczupłej sylwetce i chudej twarzy, na której wisiały okulary w cienkich oprawkach, zareagował na to, co udało mi się przekazać, nie zwlekając z ripostą.
– Szanuję twoje zdanie, Marku i przykro mi, że to powiem, ale żadnego Boga nie ma, Bóg to jedna wielka ściema. Mój światopogląd jest typowo ateistyczny. Przeczytałem kiedyś o pewnym eksperymencie przeprowadzonym przez grupę naukowców. Podzielili oni kilkanaście osób na dwie grupy. W jednej grupie znalazły się osoby wierzące, w drugiej niewierzące. Wierzące się modliły, niewierzące, jak można się domyślić, nie. Wynik eksperymentu był taki, że nie zauważono absolutnie żadnych zmian, zarówno w jednej, jak w drugiej grupie. W obu grupach nic szczególnego się nie wydarzyło, a jeśli cokolwiek się zadziało, to znaczenie tych wydarzeń było porównywalne. Gdyby Bóg istniał, odpowiedziałby tym, którzy w niego wierzą i się do niego modlą, a tak się nie stało.
Już na pierwszym spotkaniu, patrząc na to z przymrużeniem oka, doznałem wsparcia od grupy wsparcia. Pozwoliłem sobie tego nie skomentować, powiedziałem jedynie, używając grzecznościowego komunału, że oczywiście, ma prawo do swoich poglądów, ja natomiast i tak, i tak mam odmienne zdanie na ten temat.
Facet miał na imię Jacek. Po spotkaniu, nie przy wszystkich, podszedłem do niego i powiedziałem:
– Jacku, wracając do twojej wypowiedzi, chciałem tylko dodać, że eksperyment, o którym wszyscy dziś usłyszeliśmy, nie mógł się powieść z tej prostej przyczyny, że Bóg, o którym mówiłem, a o którym można przeczytać w Biblii, nigdy nie pozwalał ludziom wystawiać siebie na próbę. Jesteś człowiekiem inteligentnym, więc można oczekiwać, że także oczytanym, dlatego na pewno wiesz, co Chrystus odpowiedział diabłu na pustyni, gdy ten go kusił.
– Który werset masz na myśli – zapytał zaniepokojony Jacek.
– Ten, który został diabłu przez Jezusa przypomniany, gdyż tylko On wiedział, jak z nim rozmawiać. „Nie będziesz wystawiał Boga na próbę”. Ten werset mam na myśli – dodałem ze spokojem w głosie.
Jacek odwrócił wzrok. Tracił grunt i było to widoczne, nie chcąc więc dać po sobie poznać, że właśnie ziemia się pod nim zatrzęsła, postanowił unikać mnie tego wieczoru.
Przychodziłem tam co piątek. Dzięki tym cotygodniowym wizytom uświadamiałem sobie, przez co nie musiałem przejść, co zostało mi niejako oszczędzone. To, że zaglądałem na spotkania grupy wsparcia, spowodowało moją wdzięczność. Dziękowałem Bogu za to, że nie wysłał mnie na przymusową terapię, że nie szpikowano mnie lekami uspokajającymi, że nie chodziłem pod przymusem, pod presją sądu na wizyty do psychoterapeuty, że zdjął mi z pleców plecak pełen kamieni, że po tym jak mi go zdjął, pomiarkowałem się, ile ważyło, co tak długo nosiłem. Dziękowałem, bo było za co. Małgosia doceniała to coraz bardziej. Przyzwyczajała się do mojej trzeźwości. Nie zdawała sobie jeszcze sprawy z tego, że ktoś zadecydował za nas. Ktoś miał zgoła inny pomysł. Nie wiedzieliśmy tylko, że jest to wstęp do czegoś co miało nastąpić, byliśmy przygotowywani, kształtowani, lepieni. Znaleźliśmy się w rękach niewidzialnego garncarza.
*
Czym są Boże obietnice? Człowiek może coś człowiekowi obiecać i albo tę obietnicę spełni, albo doprowadzi do rozczarowania. Skoro człowiek może dać człowiekowi słowo, tym bardziej Bóg, który jest Słowem. On był na początku, stał u ujścia jako Słowo. Któregoś dnia przeczytałem w Liście do Hebrajczyków, że Jego słowo wyróżnia specyficzne brzmienie, posiada coś, czego brakuje innym słowom wychodzącym z ust człowieka, zapisywanym przez ludzi. „Bo Słowo Boże jest żywe i skuteczne, ostrzejsze niż wszelki miecz obosieczny, przenikające aż do rozdzielenia duszy i ducha, stawów i szpiku, zdolne osądzić zamiary i myśli serca". Długo, bo od czterech lat, mimo starań, Małgosia nie mogła zajść w ciążę. Niekiedy problemy wyprowadzają nas na otwartą przestrzeń, jeszcze nieoswojoną, zmuszają, byśmy porzucili to, co znamy, do czego w między czasie przylgnęliśmy i wyruszyli w podróż. Od roku szedłem drogą. Pierwszych chrześcijan nazywano najpierw ludźmi drogi. Nauka Chrystusa zakładała długi marsz. Ci wszyscy, którzy przywykli do pokonywania krótkich odcinków, mogli łatwo się zniechęcić. Tak zwani długodystansowcy znajdowali się w o wiele lepszym położeniu. Jeśli jednak po drodze wyparli się wiary, przestali traktować poważnie zasady, jakie obowiązują w marszu za Chrystusem, wydawało im się tylko, że idą, podczas gdy od dawna stali w miejscu. Dziecko, które wcale nie chciało do nas przyjść, zaglądało do naszego życia, do naszego domu, zza ramion innych dzieci. W dzieciach naszych znajomych doszukiwaliśmy się rysów twarzy, skłonności do płaczu, naturalności uśmiechu, naszego upragnionego dziecka. Raz w styczniu dostaliśmy od jednego z kolegów kalendarz, który składał się wyrywanych kartoników przedstawiających zdjęcia opatrzone komentarzem biblijnym. Kartonik majowy prezentował owocujące drzewo z wersetem mówiącym o tym, że Bóg ma dla nas życie w obfitości. Inny ukazywał słonicę prowadzącą słoniątko z tekstem z Księgi Rodzaju, w którym Stwórca wyjawiał pierwszym ludziom jedną ze swoich obietnic: „Nie opuszczę cię, dopóki nie spełnię tego, co ci obiecuję”. Wypadałoby zapytać: co nam obiecałeś, czego możemy się spodziewać? On, nikt inny, nawet nie my, powołał nasze małżeństwo do życia, a Jego wolą dla każdego małżeństwa jest posiadanie dzieci, rozmnażanie się, inaczej mówiąc, zapełnianie ziemi. Na jednej karteczce ujrzeliśmy uśmiechniętą trzyletnią dziewczynkę z kręconymi blond lokami. W pierwszej chwili, kiedy ją zobaczyłem, pomyślałem, że byłoby wspaniale, gdybyśmy mieli taką śliczną córeczkę. W okamgnieniu, wszystkimi możliwymi dopływami, napłynęła do mojego serca radość. W tamtym okresie czytałem Psalmy Króla Dawida. Po pracy, po zjedzonym obiedzie, kładłem się na łóżku i czytałem, trochę drzemałem, trochę myślałem, nieśmiało rozmawiałem z Bogiem. Każdego dnia dowiadywałem się czegoś nowego. Psalm sto trzynasty opowiadał o Bogu, który jest na przykład w stanie sprawić, aby niepłodna stała się matką cieszącą się dziećmi. Wyraźnie coś nienazwanego we mnie drgnęło. Przedtem nie miałem podobnych doświadczeń. To jest to – pomyślałem – ten Bóg to potrafi. Wstałem, żeby oznajmić to Małgosi. Ujrzała mnie rozpromienionego. Oboje uwierzyliśmy w to, że jest to możliwe. W grudniu, dwa dni przed Wigilią, Małgosia zrobiła test ciążowy. Odebraliśmy cudowną wiadomość. Helenka urodziła się w następnym roku w sierpniu. Zuzia dwa lata później. Ten, kto wierzy, nie powinien nastawiać się wyłącznie na oglądanie, musi bowiem najpierw wytrwać w wierze, zanim zacznie oglądać.
*
Otworzycie szeroko usta. Ja sprawię, że ich nie zamknięcie. Dowiedzą się o tym wasze wnuki, powtórzą to swoim synom i będzie to dla nich podporą w dniach złych. Kto to powiedział? Do kogo należą te słowa? Było ich znacznie więcej. Żyliśmy zgodnie z nadzieją. W zgodzie z nimi, z wypowiadanymi obietnicami, które bezpośrednio kierował do nas. Słyszeliśmy je wyraźnie. Niewymownie nas to onieśmielało. Tłumaczył nam, podpowiadał, nasz cudowny doradca, wszystko to, czego nie umieliśmy po ludzku zrozumieć. Z niesłabnącą odwagą zmagaliśmy się z chorobą Małgosi. Dogoniło nas to, przed czym za wszelką cenę chcieliśmy uciec. Z medycznego punktu widzenia szanse na wyleczenie były znikome. Wywoływało to we mnie krańcowe emocje.
Ból zamyka człowiekowi usta. Ma ograniczony zasób słów. Nie jest erudytą. Potrafi za to odróżnić autentyczność od pozy. Jest jak ogień w tunelu, gdzie podłoga i ściany płoną, ale idzie się naprzód, ponieważ jest jakieś zakończenie, ponieważ ból się kiedyś kończy. Wychodzimy z tego tunelu, jeśli nam się to udaje, całkiem inni niż byliśmy dotąd. Choroba nowotworowa Małgosi podporządkowała sobie całą naszą rodzinę. Jedynie Helenka i Zuzia nie były niczego świadome – mama jeździła co trzy tygodnie do Przemyśla, bo musiała coś załatwić, dziewczynki nawet nie próbowały z tym dyskutować. Wszyscy inni trzymali się tej wersji. Helenka źle znosiła nieobecność Małgosi. Słowo Przemyśl raniło ja już samym swoim brzmieniem. Nowe zabawki, nowe atrakcje, nowe zabawy, wszelkie nowości, jakie zapewnialiśmy dzieciom i tak nie odwracały ich uwagi, i tak nie pozwalały im zapomnieć, że akurat tego dnia mamy z nimi nie ma. Gdyby jej brak kończył się następnego dnia, gdyby to, że znikała z oczu swoich dzieci było incydentem, zamazywanym przez dziecięcą skłonność do zapominania rzeczy przykrych, nie zakłócałoby to w żaden odczuwalny sposób naszej wspólnej realności. Do tej pory patrzyliśmy na siebie przez okna wysokie po sam sufit. Dzieliła nas tafla wzroku i poza tą subtelną granicą, przy której ustawiała się cała chmara dobrych i ciepłych uczuć, nie zauważaliśmy niczego co mogło nas poróżnić, emocjonalnie rozbić, z czegokolwiek okraść. Aż którego wieczoru, po odebraniu wyników, po powrocie Małgosi od lekarza, ktoś rzucił w jedno z okien pierwszy kamień. Za nim, widząc że w wyniku tego powstała rysa, poleciały cięższe. Wiadomość o chorobie wybiła kilka takich okien. Zobaczyliśmy świat. Jaki jest naprawdę. Odebrało nam mowę. Lepiej by było, gdyby nikt nie musiał tego oglądać. Trzymanie tego z dala od wzroku ludzi byłoby najrozsądniejszym rozwiązaniem. Życie się kończy, chociaż prawie się zaczęło – w pierwszej chwili pomyślałem. Helenka i Zuzia spały w pokoju obok. Świat rozpadał się na naszych oczach. Ktoś siłą wyrwał nas z dobrze nam znanej rzeczywistości, tak nam się przynajmniej wydawało, i wrzucił do tej nieprzewidywalnej, dzikiej, nieoswojonej, gdzie rządziły nieludzkie zasady. Jest takie miasto na Ukrainie, Prypeć. Zostało w całości ewakuowane po katastrofie elektrowni atomowej w Czarnobylu. Wysiedlono absolutnie wszystkich jego mieszkańców. Ludzie zostawili tam swoje meble, dzieci zabawki. Do dzisiaj miejsce to wygląda jak miasto widmo, do którego już nikt nigdy nie wróci. Setki pustych mieszkań z drzwiami otwartymi na oścież, kilkanaście ogołoconych sklepów, place zabaw. Dzieciom zabroniono tam przychodzić. Nasze dni powszednie zamieniono w takie place zabaw rozstawione na skażonym obszarze. Zabawy w takich miejscach wymagają szczególnej ostrożności. Płacz tam bowiem sąsiaduje ze śmiechem bawiących się dzieci. Nie można dać po sobie poznać, że coś się stało i że to jest straszne. Dzieci nie mogą się dowiedzieć, że teren został dotknięty śmiertelną chorobą ich kochanej mamy. Trzeba więc po płaczu suszyć oczy na zimnym wietrze. A nade wszystko nie przyglądać się ich zabawie. Najlepiej patrzeć przed siebie. Najlepiej znaleźć jakiś punkt na ścianie, na suficie, gdziekolwiek. Wziąć się za sprzątanie. Posprzątać całe mieszkanie wraz z łazienką i kuchnią, mimo że zrobiliśmy to wczoraj. Wyręczałem Małgosię w codziennych czynnościach. Pracodawca, u którego od dziesięciu lat pracowałem, wysłał mnie na urlop opiekuńczy. Pobierałem zasiłek opiekuńczy, wiedząc, że już wkrótce zostanę zwolniony, co też się stało. Rano zawoziłem Helenkę do przedszkola, po południu ją odbierałem. Małgosia ostatkiem sił przygotowywała dla naszej czwórki obiady. Mówiłem:
– Po co to robisz, połóż się.
Nie zważała na moje słowa, zajmowała się domem, a później kładła się na łóżku wyczerpana i nieobecna.
Głównie dzieciom jesteśmy wdzięczni za to, że nie straciliśmy wtedy rozumu. Gdyby nie one, pewnie od czasu do czasu popadalibyśmy w stany depresyjne. Choroba związała nam język. Zamknęła nam usta. Woleliśmy o niej milczeć. W najgorszym jednak okresie życia napisałem czwarty tom wierszy. Został przyjęty do druku przez jedno z bardziej prestiżowych wydawnictw w Polsce. Wieczorami, po zmaganiach z problemami codzienności, siadałem przy biurku stojącym między kuchnią i ubikacją. Pisałem, a może raczej wyrzucałem z domu złe duchy. Zacząłem się posługiwać literaturą jak bronią. Doszedłem do przekonania, że z całą stanowczością powinna się przeciwstawiać temu wszystkiemu, co człowieka poniża, zniewala i ostatecznie degraduje. Ba, uznałem nawet, że nie spełnia swojej roli i jest w gruncie rzeczy bezużyteczna, gdy zajmuje się sobą, gdy dba wyłącznie o swój własny rozwój. Wiersze z tego tomu zatrzymywały się przed chłopcem zbierającym przed Lidlem na operację dla swojej siostry chorej na raka krwi. Pochylały się nad tymi, nad którymi nikt nie miał ochoty się pochylić. Przestrzegały przed konsekwencjami nieprzebaczenia, wreszcie biegły do starców, aby wyznać im swoją winę. W największym smutku literatura podała mi dłoń. Kiedy nie umiałem odsunąć od siebie nieszczęścia, powstały wiersze świadczące o Wielkiej Obecności, Wielkiej Ciszy i Wielkiej Tajemnicy, która idzie za człowiekiem od początku jego życia. Nie wiem, jak to zrobiłem. Śmiem twierdzić, że ktoś to za mnie zrobił. Równocześnie ten ktoś, kto dotychczas był naszym obrońcą, w kim pokładaliśmy zaufanie, zaczął działać. Rozpaczliwie prosiliśmy o to, co tylko On mógł nam dać: o wiarę, o nadzieję, o siłę. Czy nas zawiódł? Już pierwszego dnia dramatu miałem w głowie dwa scenariusze. Jak to możliwe, zapytywałem siebie później, żeby raz myśleć jak uczeń Schopenhauera, filozofa głoszącego skrajny pesymizm, innym razem słyszeć głos, autentyczny i cichy, który przekonywał, że to nie jest choroba na śmierć, ta choroba jest po to, aby był przez nią uwielbiony Syn Boży. Jak to pogodzić? Co albo kto tak zaciekle walczy w człowieku, że z jednej strony podsuwa najczarniejsze rozwiązania, z drugiej nic sobie z tego nie robi. Jednego dnia Małgosia była Łazarzem składanym do grobu, aby trzy dni później zmartwychwstać. Nie przestawałem myśleć o Bogu jako o kimś, kto zjawia się na czas, w sobie tylko wiadomym momencie. Codziennie czekałem na to, żeby się z Nim spotkać. Przychodził na czas. Wiedziałem, że to On. Miałem pewność. Porozumiewaliśmy się w szczególny sposób. Kilkanaście lat temu, dreszcz przenikał moje ciało pod wpływem zimna, strachu, przede wszystkim strachu. Gdy się czegoś bałem, trząsłem się. Z czasem mi to przeszło. Ciało i dusza jakby się uspokoiły. A może zwyczajnie wydoroślałem. Dawniej w ogóle się nie modliłem. Kiedy jednak wyciągnął mnie z alkoholizmu, szukałem z Nim kontaktu. Kiedyś uratował mnie przed zawałem. Jeszcze pracowałem. Zajmowałem się rekrutacją na organizowane przez firmę, w której byłem zatrudniony, kursy zawodowe. Siedziałem sam w wielkiej sali. Nagle rozbolało mnie serce. Ból był nie do wytrzymania. Zacząłem głęboko oddychać. Ból nie ustępował. Bolało w plecach i w mostku. Wstałem, oparłem się na krześle. Pot spływał mi po skroniach, po plecach, po całym ciele. Widziałem własną śmierć, banalną, na sali obrad w jakimś Urzędzie Gminy, gdzieś w Polsce. Przystąpiłem do modlitwy. Używałem słów, jakich nie brałem pod uwagę. Nie prosiłem. Przywracałam ciało do zdrowia. W imieniu Jezusa. Nie przestawało boleć. Nie ustępowałem. Prawie krzyczałem. Słyszysz mnie bólu, co do ciebie mówię? W imieniu Jezusa zabieraj się stąd. Jestem zdrowy. Moje serce bije miarowo. Jestem bezpieczny. Dwie minuty później coś we mnie wstąpiło, coś, co odczułem jako dreszcz powodujący drżenie całego ciała. Trzykrotnie uderzyła we mnie niewidoczna błyskawica. Po bólu nie było śladu. Stałem w mokrej koszuli w otoczeniu pewnie ponad dwustu krzeseł i zadawałem sobie pytanie: co to było? Oboje, Małgosia i ja, mieliśmy za sobą tego rodzaju spotkania. Inaczej nie sposób tego nazwać. Zawsze odbywało się to w samą porę. Tak, jak gdyby ktoś nie tylko przychodził na umówione spotkanie, ale zjawiał się znacznie wcześniej, przed czasem i czekał na nas, wiedząc, co ma się wydarzyć, a do czego w żaden sposób nie wolno dopuścić. Nasza przeszłość przestawała być naszym czasem, ktoś ją przejmował, jeśli tylko mu na to pozwalaliśmy. Ktoś formował nasze dni. Teraźniejszość przesiewana jak mąka na sitach różnej wielkości, nabierała więcej powietrza, lekkości, a przez to życia. Co istotne, posługiwał się wszystkim, nie zaś wyłącznie tym, czym umiał się w danej chwili posłużyć, wprost przeciwnie, bez cienia wątpliwości brał to, co my mieliśmy pod ręką, używał tego, w czym my się poruszaliśmy i mówił do nas tak, abyśmy to zrozumieli. Poruszał serca ludzi, aby wyruszali do nas z jego posłaniem. Posłańcy przybywali z różnych stron. Dzwonili, pisali, odwiedzali, częściowo wstrząśnięci, częściowo zakłopotani, z niedowierzaniem przyjmowali ścinające krew w żyłach fakty. Pewnego razu Chrystus przemówił do nas słowami Psalmu trzydziestego czwartego. W tym samym czasie, niemalże równocześnie, przeczytaliśmy w nim, że wiele nieszczęść spada na sprawiedliwego, ale Pan wybawia go z wszystkich. Małgosia zetknęła się z tym słowami dzień wcześniej i zapomniała mi o nich powiedzieć. Do mnie, dnia następnego, napisała koleżanka, cytując Psalm trzydziesty czwarty w całości. Dostałem tydzień na to, żeby opuścić swoje miejsce pracy. Wywiezienie, a może raczej wyrzucenie, starty szpargałów, niepotrzebnych pism i notatek, zajęło mi raptem jeden dzień. Zajęty sprzątaniem rozmyślałem o własnej sprawiedliwości, jak mało jej we mnie jest, jaka jest niewystarczająca, jak niewiele może ta w ludzkim wydaniu, zwłaszcza ta. Lecz Biblia sprawiedliwym nazywa wierzącego. Wówczas Bóg udziela człowiekowi swojej sprawiedliwości. Jesteśmy sprawiedliwi, ponieważ On jest sprawiedliwy. Byłem o krok od wolności. Koniecznie musiałem się tym podzielić z Małgosią. Kiedy wszedłem do domu, już w progu zaczęliśmy na ten temat rozmawiać. Przyjęła to entuzjastycznie, mało powiedziane, dawno nie widziałem u niej takiego entuzjazmu. Helenka układała coś z klocków. Rozmawialiśmy gestykulując, śmiejąc się, byliśmy głośno. Helenka nie skończyła nawet trzech lat.
– Ale czy zwróciłaś uwagę, że w tym Psalmie jest mowa o wszystkich nieszczęściach. Jeśli tylko Mu zaufamy i będziemy Go o to prosić, On wybawi nas z każdego rodzaju zła – mówiłem z wypiekami na policzkach. Małgosia stała przy oknie i słuchała. Gdyby Helenka i Zuzia umiały mówić, zapewne włączyłyby się do rozmowy. Kilkumiesięczna Zuzia wydawała z siebie jedynie niewyraźne dźwięki. Uroczo gaworzyła. Helenka przyglądała się swoim rodzicom, aby w końcu nie wytrzymać, wstać i zacząć biegać z pokoju do pokoju. Naszą uwagę nie tyle zwróciło samo bieganie Helenki, co przede wszystkim to, co wychodziło z jej ust. Początkowo docierało do nas spolszczone alleluja. Natychmiast przerwaliśmy rozmowę, mieliśmy ją za parę minut dokończyć i pewnie tak by się stało, gdyby nie to, że Helenka nie wykrzykiwała radośnie alleluja, powtarzała to samo słowo, lecz w wersji hebrajskiej z literą h na początku wyrazu. Hallelujah pojawiło się po raz pierwszy w Psalmach. W narodzie żydowskim jest niewątpliwie obecne od stuleci. Skąd trzyletnia dziewczynka, która dopiero uczyła się mówić, dla której rodzima mowa była w dalszym ciągu skomplikowanym i zagadkowym zbiorem dźwięków, wykrzykiwała słowo po hebrajsku, co więcej, ściśle związane z naszą rozmową? Święty Jan w Apokalipsie opisuje tłum ludzi wychwalający wielkość i wszechmoc Boga. Wspomina, że z ich ust najczęstszym słowem, które pada jest hebrajskie hallelujah. Janowi dane to było usłyszeć na wyspie Patmos, gdzie wraz z wieloma innymi nieszczęśnikami przebywał na zesłaniu. Osamotniony, upokorzony, ograbiony z wszystkiego, usłyszał wtedy, że chwała należy się wielkiemu Bogu. Helenka nie mogła tego nigdzie usłyszeć. Do południa w ogóle nie włączaliśmy telewizji. Radio zawsze mieliśmy wyłączone. Po prostu poderwała się na proste nogi i biegając spontanicznie po całym mieszkaniu radośnie ogłaszała rodzicom i światu, że Bóg jest i że jest bliżej, niż byśmy Go o to podejrzewali.
*
– Zobacz, co ten facet robi? – wtrącił Andrzej. Rozmowa zatrzymała się w tym konkretnym miejscu. Jadąc do Przemyśla, wjeżdżaliśmy siłą rzeczy, co było nieuchronne, w samo epicentrum cyklonu. Deszcz, zacinający ze wszystkich stron, zasłaniał widok za szybą samochodu. Zatrzymaliśmy się na poboczu. Włączyłem światła awaryjne.
– Przeczekajmy tę nawałnicę. Jak przestanie, pojedziemy dalej – powiedziałem, podkręcając w aucie klimatyzację. Susza od tygodni plądrowała ziemię. Chyba wszyscy czekaliśmy na deszcz, nieprawdaż? – zauważył Andrzej, kiedy pierwsze krople deszczu nieregularnie uderzały w dach i maskę samochodu. Staliśmy przy krawężniku, naprzeciw oszklonego gmachu banku. Była pora obiadowa. Ci, którzy w tym czasie robili zakupy, wbiegali do sklepów, restauracji, banków, chowali się gdziekolwiek, byle był dach nad głową i było w miarę bezpiecznie. Wyjątek stanowił mężczyzna w białej koszuli i krawacie. Andrzej go rozpoznał. Facet nie przejmował się zawieruchą. Stał sam na skwerze, patrzył odważnie w niebo, gdy spadała ulewa.