Terapia dla szczęśliwych
Miasteczko S. miało tę właściwość, że pełniło w stosunku do swoich mieszkańców rolę dydaktyczną. Wpajało zasady, podsuwało nowonarodzonym gotowe wzory istnienia, a jako nauczyciel surowy i wymagający nie znosiło sprzeciwu. Wychowywało od wczesnego dzieciństwa do późnej starości. Toteż życie w S. płynęło na ogół bez zakłóceń, a wszyscy jedną mieli wiarę i jednakowe poglądy. Rozkwitający właśnie wiek XXI też nie zmienił w S. starych obyczajów. Komputery, sprzęt DVD, anteny satelitarne, to były jedyne nowinki, jakie tu dotarły. Pożądano ich, oszczędzano na nie pieniądze, umieszczano w widocznym miejscu, bo wielki prestiż przynosiły swoim właścicielom.
Właśnie z owego S. pochodziła Wiola Trąbek lub, w pełniejszej wersji Wioletta Aniela Trąbek. Tam się urodziła i została ostatecznie ukształtowana. I ją, podobnie jak innych swoich mieszkańców S. wyposażyło w niezmienne, twarde jak kostka brukowa na głównej ulicy zasady. Otrzymała też w darze od miasteczka skalę wartości, przydatną do ostatecznego klasyfikowania świata. Model był praktyczny, a co najważniejsze, bez zbędnego wysiłku dawał możliwość określenia się względem otoczenia i otoczenia względem siebie. Wiadomo było co, kiedy i po czym należy zrobić. Wiolę nie dręczyły więc wyniszczające dylematy natury egzystencjalnej. Życie nie pozostawiało niedomówień. Stanowiło przejrzystą i zrozumiałą całość, na przekór temu, co zazwyczaj głoszą filozofowie. Wiola robiła wszystko kiedy potrzeba i jak potrzeba, żeby zadowolić rodziców, krewnych i sąsiadów. Osiągnęła też to, co tutaj nazywano szczęściem, czyli błogostan bliżej niesprecyzowanej normalności, która objawiała się powszechną akceptacją, szacunkiem, a niekiedy nawet pomieszaną z podziwem zazdrością współmieszkańców S. Bywało tak wyłącznie wtedy, gdy cenione w S. wartości obrosły kogoś bardziej obficie, przeradzając się w większy niż u innych stan posiadania. O chociażby w sklep w rynku, albo dom pomysłowo zdobiony, najlepiej z lekkim rysem zamorskiej krainy, gdyż tam zazwyczaj zaczynano o nim marzyć, wśród znojnej pracy i ciężkich wyrzeczeń.
Kiedy Wiola Trąbek skończyła 19 lat, zdała w miejscowym liceum maturę, a potem znalazła się w pomaturalnym studium ekonomicznym, gdzie uczyniono z niej księgową. Zawód wybrała dobry, potrzebny, utrzymanie zapewniający teraz i w przyszłości. Nigdy nie miała zwyczaju robić rzeczy niepraktycznych. Tego nauczyli ją rodzice.
Potem ani się obejrzała, kiedy wyszła za mąż za Piotrka z sąsiedztwa, bo blisko mieszkał i nieźle zarabiał, a że niczym od innych, znanych jej mężczyzn się nie różnił, to nie było sensu przebierać. ”Przebierała, przebierała, aż na koszu została” – powtarzała jej zawsze matka, a później ona powtarzała tę starą prawdę swojej córce i córkom sąsiadów.
Ksiądz na kursach przedmałżeńskich tłumaczył jej, że musi być mężowi wierna. I była. Mówił, że trzeba mieć dzieci, to je urodziła. Wszystko jak należy, niczego nie mogła sobie zarzucić. Dlatego była z siebie zadowolona.
Wesele wyprawiono jej w miejscowej remizie, huczne, z orkiestrą grającą wniebogłosy. Lalka ubrana w tiule, dumnie rozparta, jechała na masce samochodu wiozącego młodych do ołtarza. Powiewały baloniki, furkotały wstążki. Aj, jak pięknie było, jak bogato i ona cała w napuszonej bieli, w snującym się wokół twarzy welonie, wyglądała jak królewna z bajki.
Po raz pierwszy w życiu zobaczyła, że ma tak liczną rodzinę. W tańcu migały jej twarze ciotek i wujów, których posiadanie równie dobrze mogło przypaść w udziale komuś z sąsiedztwa. Dostała od nich obrusy, pościel, sztućce i naczynia. Rodzice z teściami jeszcze się o to i owo targowali starym zwyczajem, ale już coraz słabiej, już wiadomo było czym obie strony młodych zasilą.
Po roku urodził się Kacperek, za dwa lata Agatka, a cztery lata po uroczystości zaczęli budować własny dom.
Kiedy już sytuacja rodzinna była jako tako opanowana, a nawet ustabilizowana, Wiola poszła do pracy. Przygarnął ją urząd miasta w S. Z pracy była zadowolona, najbardziej dlatego, że do domu miała blisko i nie musiała nigdzie dojeżdżać.
Czuła się jak wybranka losu. „Mam 27 lat i wszystko w życiu poukładane jak należy” – cieszyła się Wioletta.
Bywało, że litowała się nad koleżankami, które jakoś na opak rozumiały miasteczko i nie umiały z nim, ani ze sobą dojść do ładu. Kończyło się to zwykle nieposiadaniem niczego, co uchodziło w S. za wartościowe. Dlatego zakwalifikowano je jako osoby drugiej kategorii.
„Same sobie są winne. Trzeba wiedzieć czego się chce od życia. Ja wiedziałam”– myślała Wiola z triumfem.
Jednak czas zatrzymał się dla niej w miejscu. Rok był podobny do roku, święta do świąt, Wielkanoc goniła Boże Narodzenie. Tyle tylko, że dzieci rosły i mury domu były coraz wyższe, a ona czuła, że staje się bogatsza właśnie o te mury. Cierpliwie zmieniała kalendarze na ścianie i liczyła uciekające lata.
W każdą niedzielę, całą rodziną chodzili do kościoła. Nie ciągnęła ich tam pobożność. Ot tak szli z przyzwyczajenia, trochę z ciekawości, ale za to niezłomnie i zawsze. Lubili spojrzeć na ludzi, porozmawiać z nimi, ocenić komu się dobrze powodzi, komu źle. Wkładali na siebie najlepsze ubrania, które w dni powszednie drzemały w szafie na wieszaku, ukryte dla bezpieczeństwa w plastikowych workach. Była to odzież świąteczna, niedostępna na co dzień dla ich mentalności.
Podczas mszy, wpadały Wioli w ucho fragmenty kazań księdza. Wiedziała, że kiedy umrze, będzie żyła, ale w zupełnie inny sposób. Czasami zastanawiała się, jak to właściwie będzie. Czy życie w tym przyszłym świecie jest podobne do tego, które zna z S, tylko lepsze? Co dzieje się z ludźmi, którzy odchodzą w strojnych konduktach, odprowadzani przez całe miasteczko, hojnie wyposażeni na tę ostatnią drogę przez rodzinę? Scenariusze pogrzebów w S. były od lat identyczne i każdy mieszkaniec wiedział komu, ile i czego na zakończenie się należy.
Wiola obserwując te ceremonie, nieraz rozmyślała, co na tym innym świecie będzie robiła, bo przecież słyszała, że jeść, ubierać się, budować domów tam nie można. Czy stanę się niewidzialną duszą, a może samą tylko myślą? Ale o czym tu myśleć przez całą wieczność? Nie mogła tego pojąć. Odczuwała lęk. Jaki staje się człowiek, kiedy nie ma tego wszystkiego co tutaj w S? Kiedyś zapytała o to księdza.
W odpowiedzi usłyszała, że musi być pobożna, odmawiać codziennie pacierze, chodzić na msze i wierzyć, a wszystko samo się ułoży. Matka dziwiła się tym jej zainteresowaniom.
– Żebym wcześniej wiedziała, to mogłabyś pójść do zakonu. Tam źle nie mają. Syn Krysi Plesiowej poszedł na księdza i do Rzymu pojechał, a teraz też był gdzieś za granicą. Nie powiem ci gdzie, bo nie pamiętam, ale jej zapytam. O, niedawno przyjechał do nich na święta, Kryśka mówiła... Ale czy ja wiem – dodawała po chwili. Chyba lepiej jest tak, jak jest. Dobrze ci się powodzi, masz męża, dzieci... Dla kobiety to zawsze lepsze, niż być zakonnicą.
Ich niedzielne powroty z kościoła kończyły się starannym odwieszeniem do szafy wyjściowych ubrań. Potem zabierali się za świąteczny obiad. Rzadko jedli go sami. Zwykle zjawiał się brat z rodziną, siostra z mężem i z dziećmi, albo teściowie. Patrząc na to towarzystwo, zgrane, rozprawiające sobie swobodnie o tym i owym Wiola miała pewność, że z nią i z jej rodziną wszystko jest jak trzeba, w porę, bez żadnych niedomówień. Z niesmakiem słuchała opowieści o tych wszystkich dziwakach, którzy nie umieli odnaleźć się w życiu. Szukali nie wiadomo czego, albo opuszczali S. i odchodzili w nieznane, na niepewny los. Ona sama nawet urlopy spędzała na działce. Nie lubiła wyjeżdżać dalej jak do pobliskiego M. załatwić sprawunki. M. panoszyło się przy S. swoimi rozmiarami, chciało mu imponować, zniewalać sposobem bycia. Było dla S. zarówno niedoścignionym wzorem, jak też wiecznym rywalem. Nie lubiano go, chociaż podziwiano, krytykowano, ale naśladowano. Jedno jest pewne, nie umiano się bez niego obejść. Wiola jeździła tam chętnie, jednak potem jeszcze chętniej wracała do swojej prawdziwej ojczyzny.
Wszystko wokół Wioli działało jak w sprawnym mechanizmie, w którym każdy obrót, czy uderzenie następuje miarowo, jedno po drugim, zawsze w tej samej kolejności. Matka mówiła, że to dobrze, że tak powinno być. Doczeka szczęśliwej starości, takiej z wnukami i srebrnym weselem. Zobaczy jak to przyjemnie. Nie dla szaleństw, ale dla pracy i rodziny człowiek żyje – mówiła matka, a Wiola wierzyła jej słowom.
Mąż Wioli miał samochód, lubił łowić ryby w pobliskim jeziorku, pił piwo, ale nie przy pracy i nigdy nie zaniedbywał pracy z powodu piwa, dlatego nazywany był dobrym mężem. Poza tym oglądał mecze, filmy sensacyjne i horrory, więc uważano go za prawdziwego mężczyznę. Czasami włączał programy erotyczne. Mówił wtedy:
– Dobre nie... Popatrz jaka lala, no nie. Oczy mu błyszczały, a na twarzy pojawiały się wypieki.
– Czasami z kolegami przeglądał fotosy nagich dziewczyn w pismach dla mężczyzn. Doznawali wtedy olśnienia, nie mogąc nasycić wygłodniałych oczu. W domu brakowało im takiej nagości, bo wzięli sobie za żony kobiety szanujące się, gospodarne i oddane rodzinie. A żony wybierano w S. starannie. Na urodę nie patrzono, latawic i innych szalonych głów też unikano. O tym, jaką kobietę należało wybrać, wiedział mąż Wioli jeszcze wiele lat przed ślubem, od ojca, matki i kolegów, a eksperymentować nie chciał. Tylko w biurze swojego zakładu produkującego bombki choinkowe oraz rozmaite świecidełka, miał kalendarz z nagą dziewczyną. Przypominała mu ona, że jest mężczyzną, na wypadek gdyby o tym zapominał
Podobnie jak inni mężowie w S, i on uważał, że co kobiece, to kobiece, a co męskie, to męskie i nic kobiecie do tego. Gdyby, ktoś chciał graficznie przedstawić życie męża Wioli, potrzebowałby niewielkiej kartki papieru. Na tej kartce musiałby narysować półokrągłą linię przedstawiającą horyzont. Na linii dom, obok niego pracownię bombek, a dalej drzewo rosnące od niepamiętnych czasów na ulicy, w pobliżu ich parkanu i sklep, w którym zwykle robił zapasy piwa, śledzi i kiełbasy.
Z Wiolą byli dobraną parą, obydwoje mieli na swój użytek tylko teraźniejszość.
Kiedy Wiola skończyła 32 lata poczuła, że zaczyna dziać się z nią coś dziwnego. Powtórzyło się to, gdy skończyła 33 lata, a kiedy wchodziła w 34 rok życia, nabrało realnych kształtów. Pierwszym objawem tego stanu była niechęć do wszechogarniającego porządku, który ją otaczał. Chciała go naruszyć, zburzyć, zmienić. „Nie wyzywaj losu” – słyszała w swoim wnętrzu ostrzegawczy sygnał. Niestety, miała coraz większą ochotę na profanację uznanych świętości. Jakaś tajemnicza siła popychała ją do popełnienia świętokradztwa. Coraz częściej zadawała sobie pytanie, dlaczego jedynym nośnikiem zmienności i sprawcą tego, że w jej życiu cokolwiek się działo był telewizor? Tylko on przynosił rozrywkę i możliwość przeżywania przygód. Dlatego Wiola każdą wolną chwilę spędzała przed ekranem. W jego hałaśliwej obecności obierała marchewkę do zupy, robiła na drutach, a wieczorem nawijała pukle włosów na wałki. Zżyła się z nim bardzo. Nikt inny nie działał na nią tak kojąco.
Żeby uciszyć swoje niepokoje, Wiola kilka razy dziennie, jak zaklęcie zaczęła sobie powtarzać: mam dobrą pracę, wspaniałego męża, udane dzieci, piękny dom siedmiopokojowy. W takim domu żaden normalny człowiek nie może być nieszczęśliwy. To jest po prostu niemożliwe. To nawet nie wypada.
Koleżanka, z którą Wiola pracowała w jednym pokoju zakochała się. Pokochała mężczyznę prawdziwą miłością, taką która daje człowiekowi możliwość skosztowania doskonalszego świata. Wiola obserwowała wszystkie etapy tego zaboru myśli i zastanawiała się, czy ten stan przyniósłby jej ulgę.
On – mężczyzna bliżej nieokreślonego wieku, bliżej nieokreślonego zawodu, bliżej nieokreślonego wykształcenia. Jego twarz była jak mapa, jeszcze niedopracowana przez kartografa. Zajmował biurko pod oknem i właściwie nic nie mówił. Jedynie wysyłał wokół błagalne spojrzenia, w których była oferta:
„Zróbcie coś ze mną, weźcie mnie, poukładajcie, określcie. Chcę być z wami, ale nie chcę być z wami, należę do was, ale nie należę. Ratujcie”.
To ta jego dwoistość tak poruszyła koleżankę Wioli. Zapragnęła zawładnąć nim dla siebie i dla S. On jednak nie potrafił się tu oswoić. Pewnego dnia opuścił S, a na jego biurku znaleziono karteczkę z napisem: „Protestuję”.
Dziwne, ale faktu jego odejścia prawie nikt nie zauważył, oprócz Wioletty i jej koleżanki. Tamta powiedziała: „nieodpowiedzialny”, Wiola: „znowu wróci nuda”. A tak przyzwyczaiła się już do kontrastu monotonnej pracy z rozkwitem namiętności. Miała złudzenie, że uczestniczy w jakimś tajemniczym misterium miłości, które dostarcza jej wzruszeń, chociaż dotyczy innej osoby. Na jej oczach rozgrywał się odwieczny dramat uczucia mający moc burzenia ludzkich losów. Ten jednak nie miał w sobie niszczycielskiej siły. Był zbyt ociężały. Dlatego nie zostawił po sobie żadnych zmian.
Wiolę coraz częściej ogarniała tęsknota za czymś nieokreślonym. Z jej wspomnień wyłonił się chłopak, z którym była na studniówce. Co się z nim teraz działo? Podobno wyjechał do dużego miasta, słyszała, że studiował tam filozofię, czy filologię. Zadziwiające, że ludzie widywani niegdyś codziennie, stanowiący nieodłączne tło naszych dni, znikają nam z oczu na zawsze, a my żyjemy tak, jakby ich nigdy nie było. Dawni znajomi przyjeżdżali wprawdzie do S. odwiedzić rodzinę, ale wyglądali obco, a ona przerażona tą ich obcością, zastanawiała się, czy to oni, czy zupełnie ktoś inny.
Przyszłość miała kiedyś w sobie tyle obietnic i nie odkrytych kart. Czasami Wiola rozważała, jak potoczyłyby się jej losy, gdyby to ona porzuciła S. i wyjechała. Zadawała sobie pytanie, dlaczego decyzje o najistotniejszych dla człowieka sprawach, trzeba było w S. podejmować tak wcześnie. Przecież wtedy urzeczywistnia się poglądy innych nie własne. Potem zwykle już jest za późno na zmiany.
Niekiedy, we śnie, Wiola widziała siebie wybiegającą na spotkanie jakiegoś wszechpotężnego kochanka czekającego na nią w umówionym miejscu. Ale nie był to zwykły człowiek, lecz ogromna postać, która niespodziewanie zamieniała się w olbrzymiego ptaka. Ten ptak mocno obejmował ją swymi skrzydlatymi ramionami
i unosił w przestworza, daleko stąd, do swojego olbrzymiego gniazda. Od tej pory żyła z nim w dziwnym związku, oderwana od wszystkiego co dotąd znała. Czuła się tam bardzo szczęśliwa, chociaż nie było w pobliżu nikogo z rodziny. Nawet rano, gdy wstawała z łóżka odczuwała głębokie zadowolenie i spokój. Może odzywało się w niej echo bajek, które czytała swoim dzieciom? Sama również je lubiła. Razem z ich bohaterami przeżywała niezwykłe przygody, które zawsze dobrze się kończyły. Kiedy myślała o tym podczas bezsennych nocy czuła, jak dokuczliwe uwierają ją wałki z nawiniętymi na nie puklami włosów.
W głowie Wioletty kłębiły się rozmaite myśli. Któregoś razu samotnie spacerowała ulicami S. aż zapuściła się w odległe rejony miasteczka. Weszła do małego sklepiku. Bywała tam jeszcze w czasach szkolnych. Zmienił się przez te lata jego wygląd, ale atmosfera pozostała ta sama. W miejscu, w którym kiedyś był napis: „spożywczy”, teraz widniał szyld: „mini market”. Weszła, by tak jak dawniej kupić cukierki i lizaki. Poprosiła jeszcze o oranżadę, ale nie było. Ruszyła dalej bez celu, miała jednak wrażenie, że podąża w bardzo konkretne miejsce. Po drodze wyciągała z torebki cukierki i jadła jeden za drugim, chociaż miała zamiar oddać je dzieciom. W myślach odtwarzała film, jaki dotychczas nagrało dla niej życie. Szczegóły uleciały z pamięci, pozostały jedynie mniej lub bardziej wyraźne kontury przeżyć. Starała się, jak najdokładniej napełnić je kolorami, dźwiękami i zapachami sprzed lat.
U zbiegu dwóch ulic, natknęła się na olbrzymią reklamę umieszczoną wysoko, na bilboardzie: „Rozkwitaj z wiosną” – brzmiał napis. Plakat przedstawiał jakąś uśmiechniętą dziewczynę w otoczeniu kosmetyków. Zrobiła zaledwie kilka kroków, gdy ponownie uderzyły ją czerwone litery na żółtym tle: „Zadbaj o swoje ciało. Popraw kondycję” – to krzyczał gabinet odnowy biologicznej.
„Zmiany zawsze są ryzykowne, nawet jeśli dotyczą jedynie powierzchowności. Kto mi zapewni, że z innym wyglądem będę się czuła tak samo dobrze jak teraz? Albo, czy mąż i rodzina będą mnie taką chcieli oglądać?” – myślała Wiola.
Szybko minęła krzyczące plakaty i ruszyła w stronę domu. Tyle rzeczy musiała jeszcze dzisiaj zrobić, a już tak późno.
„Koniec z sentymentami” – powiedziała sama do siebie. – Kiedy indziej do tego wrócę. Tyle czasu zmarnowałam – robiła sobie wyrzuty.
Przed domem przystanęła na chwilę, żeby mu się jeszcze raz dobrze przyjrzeć. Był rzeczywiście okazały. Można powiedzieć najładniejszy na całej ulicy.
„Sprawię sobie skórzane kanapy. Widziałam takie w M. będą w sam raz pasowały.
A do tych kanap nowe fotele, też obijane skórą” – planowała.
Wypełniła ją niespodziewana radość usatysfakcjonowanego konsumenta, bo naraz bardzo wyraźnie zobaczyła swój życiowy dorobek. Ma tyle rzeczy, niejeden o nich marzy. Poczuła nowy przypływ sił. Nie będę więcej narzekała – postanowiła i pospiesznie zaczęła powtarzać swoje zaklęcie: „mam dobrą pracę, wspaniałego męża, udane dzieci...Ale czy tak naprawdę mam siebie dla siebie? – zastanowiła się. Szybko uciszyła te wątpliwości. Magiczne słowa znowu pomogły. Już miała wejść za furtkę, kiedy jej uwagę zwrócił nowy dom, który nie wiadomo kiedy wyrósł na końcu ulicy. Podeszła bliżej. Ktoś w nim już zamieszkał, bo w oknach wisiały firanki, a na schodach stał duży kwiat w doniczce. Spora tablica na furtce ogłaszała: „Psychoterapeuta. Problemy rodzinne. Jeśli nic ci nie dolega, a czujesz się źle, nie czekaj. Przyjdź. Pomogę”. Pod spodem oprócz godzin przyjęć, mniejszymi literami napisano: „szczęśliwi będą przyjmowani w pierwszej kolejności”. Z uwagą przyglądała się tabliczce.
„Czyżby w S. panowała epidemia złego nastroju? Są już pierwsi chorzy? Jak to dobrze, że ze mną jest wszystko w porządku. Ale trzeba uważać, żeby się od kogoś nie zarazić – myślała. Stąd pewnie wzięła się tamta reklama i gabinet odnowy biologicznej zachęcający do poprawy wyglądu. Nigdy wcześniej go nie widziałam.
A jednak, to niemożliwe. Mijane po drodze osoby były takie jak zawsze. Normalne. Nie, nic złego się nie dzieje. To jakaś pomyłka. Psychoterapeuta nie ma u nas, w S. czego szukać, ale widocznie o tym jeszcze nie wie – rozważała Wiola.
Zawróciła, by jeszcze raz dokładnie obejrzeć tablicę. Wszystko się zgadzało. Była
i zapraszała, ba zobaczyła nawet strzałkę wskazującą kierunek, w którym należało iść. Nagle w oknie pokazał się jakiś człowiek w okularach.
– Pani do psychoterapeuty? – zapytał. – Dzisiaj już mamy komplet pacjentów, ale może jutro – zachęcał.
– Jaa? Nie, skąd. Ja nie potrzebuję pomocy. Dobrze się czuję, wszystko u mnie w porządku, jestem szczęśliwa – mówiła chaotycznie, cofając się pospiesznie, jakby zaczepiła ją siła nieczysta.
– Niedobrze – powiedział człowiek w okularach. Spośród takich szczęśliwców jak pani rekrutuje się większość naszych pacjentów. Niby nic, niby dobrze i nagle bęc w przepaść bez dna. Było dobrze, a jest źle i nie wiadomo dlaczego. Zachęcam panią do wizyty w naszym gabinecie – mówił obserwując ją uważnie. – Czasami warto wnikliwiej spojrzeć na siebie. Bywa, że więcej wiemy o innych niż o sobie samych, bo im zawsze lepiej się przyglądamy – zauważył.
– Jesteśmy sąsiadami. Przechodziłam tak przypadkiem i zaciekawiła mnie ta tablica...bąkała Wiola do reszty zmieszana jego słowami.
-Dobrze pani trafiła – zauważył okularnik.
Do widzenia – powiedziała Wiola.
Do zobaczenia – odpowiedział nieznajomy.
Po powrocie do domu nie mogła sobie znaleźć miejsca. Myślała o tym dziwnym spotkaniu i gabinecie, w którym u szczęśliwych leczono szczęście. Miała tyle wątpliwości, a w pobliżu nikogo, kto mógłby ich wysłuchać. Jednak następnego ranka z uznaniem spojrzała na swoje odbicie w lustrze. Tak, czuję się znakomicie, co za bzdury przychodziły mi wczoraj do głowy. I kilka razy, rytmicznie powtórzyła swoje zaklęcie. Dzień później znowu stanęła przed furtką domu psychoterapeuty. Tym razem ją otworzyła bez słowa sprzeciwu podążając za nieznajomym w okularach.
(2000)
Opowiadanie ze zbioru Stracić głowę
Wydawca: TORRUS
Warszawa 2002
ISBN 83-915348-2-0