Nowy Napis Co Tydzień #100 / Ars poetica bilingwisty?
Charles Stephen Kraszewski, oprócz tego, że jest uznanym tłumaczem literatury polskiej na język angielski, zajmuje się również działalnością poetycką. Do tej pory wydawał głównie anglojęzyczne tomiki, zaś pojedyncze liryki w języku polskim ogłaszał jedynie w pracach zbiorowych. Tom Hallo Sztokholm stanowi więc w pewnym sensie debiut. Dodajmy, że debiut ten jest debiutem nieoczywistym. Nie wystarczy pisać wiersze, trzeba umieć z nich tworzyć spójne opowieści, które powiedzą coś wartościowego o świecie podmiotu czy też o świecie w ogóle. Mnie opowieść, snuta przez Kraszewskiego, wydaje się tym ciekawsza, że tworzy ją bilingwista. Perspektywa zanurzenia w dwóch językach, z przewagą angielskiego, otwiera pola eksploracji poetyckiej, co poeta zdaje się sprawnie czynić.
Właśnie język stanowi kręgosłup tomu, nadaje spójność całej opowieści. Agon, który z językiem bezustannie prowadzi poeta, uważam za wielką zaletę recenzowanej publikacji. Kraszewski wychodzi od prostych gier językowych, takich jak zestawienie podobnych fonetycznie słów (miedza i pomiędzy) czy modyfikacja tradycyjnego przysłowia (Z Nowym Rokiem, nowym krokiem na Z Nowym Rokiem Starym Ćwokiem), które możemy dostrzec w pierwszym utworze tomu
Od razu warto rozstrzygnąć, że jest to tom, który polega raczej na eksplorowaniu niż eksperymentowaniu z polszczyzną. Język zdaje się wymykać Kraszewskiemu spod kontroli, wyrywać wszelkim normom i nakazom, co dobitnie odzwierciedla utwór Kłopoty z językiem. Kolejne wyrazy uciekają zasadom, wbrew morfologii rozpadają się, atomizują, przesuwają do kolejnego wersu. Jak gdyby wyprzedzały to, co mówią. Taki zabieg może odrzucić lub zmęczyć czytelnika, jednocześnie prowokując pytanie: dlaczego wyrywają się całe sylaby, a nie pojedyncze głoski? Wydaje się, że jest to mimo wszystko asekurancki gest, w jakiejś mierze zapewniający bezpieczeństwo. Dzięki przerzuceniu jedynie sylab do następnego wersu, czytelnik zachowuje wrażenie, że system językowy „nie ucierpiał”. Oczekiwałbym bardziej awangardowego podejścia.
Warto podkreślić, że Kraszewski nie tylko uprawia agon z językiem, lecz także czci go, a nawet oddaje mu rodzaj hołdu. Podobnie podchodzi do figury absolutu, która jest ważnym punktem odniesienia dla tych wierszy, a o której Kraszewski mówi często, przy pierwszej lekturze miałem wręcz wrażenie, że zbyt często. Poeta zdaje się wszędzie wplatać Boga, powraca on rozsiany po różnych wierszach. Pojawia się na różnorakie sposoby, czasem znikąd, ale ta obecność – moim zdaniem – nie świadczy o jego istnieniu w świecie, czy może – precyzyjniej – w świecie, który wyłania się z Hallo Sztokholm. W wierszu Kodeksy zgładzonych czytamy:
a ten Bóg, to nam przywieźli Hiszpany?
przecież to my jemy go
i pod postaciami wcale nie obrzydliwymiTamże, s. 9. [2]
Chociaż w tych utworach jest pełno Boga, to jakby Boga nie było, jawi się on raczej jako zgrabna figura retoryczna, pojemny worek, co dobrze pokazuje tytuł jednego z liryków – Abba ojczym. Utwór ten jest na poły kaznodziejski, na poły, pewnie trzeba by powiedzieć, że bluźnierczy. Poeta powiada:
dziękujemy za nic, poncjuszu piłacie
na cóż to swoje biczowanie Boga
jedynie co to rozprysnąłeś go po całym świecie
jak ziarnka w bajce Góreckiego
z tych kropel urosło miliony przydrożnych
kaplic z Frasobliwym na nieheblowanej tronie
pamiętasz głupcze jak milczał On przed tobą?
a po co miał mielić językiem?
język to dla niego ciemnica ty ciemniaku
Chyba trudno nie zgodzić się, że te słowa brzmią bardzo moralizatorsko. Dla mnie obraz wiary roznoszonej po świecie poprzez krew jest nazbyt prosty. Jednak utwór zawiera wartościowy kontrapunkt w postaci tytułu utworu, który świadczy o trudnej relacji człowieka z Bogiem, oraz jego ostatniego wersu: „któż z nas się prosił na ten świat”. Te dwa momenty zdecydowanie przełamują moralizatorstwo. Można je uznać wręcz za bluźniercze. Człowiek zarzuca Bogu, że ten stworzył go dla własnej zachcianki. Bóg w tym sensie jest więc ojczymem jako ten, który sprowadza na świat „nieswoje” dzieci. Opiekuje się nimi, ale należy pamiętać, że nigdy nie stanie się ich ojcem.
Ważniejszy i mocniejszy dla mnie jest wers: „język to dla niego ciemnica ty ciemniaku”. Przyznaję – chwytliwy oraz niezwykle istotny zarazem, ponieważ spaja dwa ważne wymiary tej poezji: Boga i język. Bóg zostaje tylko na chwilę złożony w ciemnicy języka, ciemnica jest jedynie tymczasowym schronieniem dla Jezusa, który wyjdzie z niej i – według chrześcijańskiej teologii – pokona śmierć. Ja jednak pozwolę sobie odczytać to (chyba) wbrew intencji poety. Ten wers ma dla mnie podwójny wymiar. Człowiek jest dla Boga jedynie „ciemniakiem”, nie rozumie „języka stworzenia”, toteż jest traktowany po macoszemu. Jednocześnie to Bóg zostaje zamknięty w ciemnicy. Istnieje li tylko jako fakt językowy, a nie rzeczywista instancja, do której można się zwrócić. Jego istnienie sankcjonuje więc człowiek.
W wierszu Kładka nad rzeką Merced podmiot mówi:
I łacina, O, łacina była dobra,
półszlachetna i chłodna w dotyku
jak nefryt lub turkus.
Kiedy zmuszali go zwracać się
do Pana Boga Zastępów po angielsku,
rozmowa jakoś się nie kleiła.
Jak błaha pogadanka u fryzjera
Łacina stanowi niejako, mówiąc metaforycznie, matkę języków, to dzięki niej przez wiele wieków udawało się Europejczykom skutecznie porozumiewać. Jako język globalny łacina to poprzedniczka angielskiego. Nie sądzę, by to zestawienie łaciny i angielskiego w tomie było przypadkowe. Modlitwa po angielsku nie brzmi tak dostojnie jak w języku łacińskim. W pierwszej chwili chciałoby się więc powiedzieć, że istnieją języki odpowiednie do sytuacji – ten codziennie używany język nie jest dość dostojny, by się nim komunikować z Bogiem. Lecz pod spodem tego passusu kryją się pytania egzystencjalne. Czy absolut istnieje, jeśli trzeba do niego mówić w zimnym, dostojnym, ale nieużywanym języku? A jeśli istnieje, to czy współczesny człowiek, dla którego uniwersalnym językiem jest angielski, może się z nim naprawdę porozumieć, zamiast klepać formułki? Łacina to martwy język, język właściwie bezpowrotnie utracony, ponieważ nie ma native speakerów. Język dla Kraszewskiego nie tylko jest przekaźnikiem, nie ogranicza się do niesienia treści, on także tę treść wzbogaca, uzupełnia, pozwala na realizowanie rzeczywistego komunikatu. Jawi się jako ten czynnik, który nadaje komunikatowi sens, osadza go w określonym kontekście. Czy to aby Bóg nie jest „jak nefryt lub turkus”, do którego można zwracać się w określony sposób, bowiem inaczej nie uda się nawiązać porozumienia? Pójdźmy dalej. Być może zwracanie się do Boga łaciną dowodzi ostatecznej śmierci transcendencji. Myśl tę uwypukla kolejny wiersz tomu Kodeksy zgładzonych:
Właściwie bez większego szumu
my azteccy przystaliśmy na to wszystko:
zmianę władzy w Tenochtitlánie,
masowe przyjęcie chrztu
nawet zanik języka Nahualt
na rzecz hiszpańskiego
[…]
z językiem jednak, no, z tym to trochę właściwie szkoda.
cemenahualt to jakoś ładniej brzmi niż mundo
coatepantli oddaje więcej niż friso […]
Jedynym, czego żal zgładzonym, jest język, którego śmierć świadczy o prawdziwej zagładzie. Wystarczy spojrzeć na historię Polski, dopóki istniał język polski, dopóty istniała Polska – często jedynie w sferze idei, która prędzej czy później stawała się rzeczywistością. Język żyje, póki nie umrą jego użytkownicy. Nieprzypadkowo przecież poeta, wbrew normie, pisze Nahualt wielką literą, jednocześnie zamiast prawidłowej formy Aztecy powiada: azteccy. Zniszczony lud zostaje zdegradowany z rzeczownika do przymiotnika, co podkreśla jego upadek. Staje się ledwie dookreśleniem, epitetem, niepełnoprawną nazwą. Zgładzeni ubolewają nad utratą, która najdobitniej uwidacznia się w fonetyce połączonej z semantyką. Słowa są nieprzekładalne, w tłumaczeniu można wiele zgubić. Do tego, co zgubione pomiędzy językiem źródłowym a docelowym, nie ma powrotu. Kraszewski, jako doświadczony tłumacz, doskonale to rozumie. Ludzie, którzy nie są w stanie porozumieć się z Bogiem w ojczystym języku, muszą używać łaciny, która – choć brzmi dostojnie – jest obca. Można więc powiedzieć, że między Bogiem a ludźmi nie ma porozumienia, pozostają w relacji: nielubiany ojczym – niesforny pasierb.
W wierszach ujawnia się także gruntowne humanistyczne wykształcenie poety, który wykłada literaturę porównawczą. Prezentowany tom jest pełen intertekstualnych nawiązań. Nie ma tu jednak tanich chwytów, oczywiście zdarzają się fałsze, jak tytuł wiersza – Exegit cholera jasna monumentum czy ulica Szczacka, ale tych nie sposób chyba uniknąć. Poeta jest zanurzony w potężnej humanistycznej bazie, z której nie boi się czerpać, dlatego też obcowanie z tym zbiorem jawi się jako podążanie za nicią, która prowadzi przez intertekstualny labirynt. Tom otwiera wiersz Kraszewski go napisał, w którym czytamy:
umowny Rubikon pierwszego stycznia
za nami – kilka godzin temu. Teraz
dla tych (którzy już wstali) pora, może,
skorzystać z bezbożnego odpustu
zupełnego i wyryć grubą miedzę
pomiędzy tym, co było, a tamtym, co
dopiero ma nastać, owszem, lepszego.
[…] to nie są antyczne Teby
przecież.
Ale, na marne pocieszenie,
wiemy, kto napisał pierwszy kiepski wiersz
Otwarcie w połączeniu z zamykającym anglojęzycznym utworem stanowi rodzaj klamry. Jest podpisem, przyznaniem się do autorstwa, a więc oznacza wzięcie odpowiedzialności za żywioł słowa. Chociaż tom zawiera polskie liryki, to tytułowy wiersz Hallo Sztokholm, który w dodatku zamyka tom, został napisany po angielsku. W moim odczuciu gest ten jest podkreśleniem ważności dwujęzyczności w poezji Kraszewskiego. Ten bilingwizm, o którym mowa, pozwala mu spojrzeć na poezję z perspektywy metajęzykowej. Jednocześnie opowiada o poecie, o jego szerokich kompetencjach, o oczytaniu, trudno bowiem nie dostrzec różnorakich kontekstów, do których odwołuje się poeta, których nagromadzenie może przytłaczać momentami odbiorcę.
Wiersze Kraszewskiego w największym stopniu wynikają z doświadczenia tworzenia par excellence. Jego utwory są świadectwem drogi, jaką same przebywają. W tym sensie opowiadają więc o sobie samych, niosą własną historię, autonomiczną opowieść o tym, czym jest sztuka. Kraszewski penetruje rejony literatury, w pewnym sensie zostawia tropy wskazujące na ważne punkty odniesienia dla tej poezji, jak choćby wiersz Ja i Pan Cogito. Poeta zmierza w kierunku poznania istoty twórczości, co doskonale oddaje utwór Samocenzura, pełen graficznych skreśleń. Pokazuje on proces powstawania wiersza, liczą się także przekreślone wersy pokazujące drogę do ostatecznego efektu, one nadają literaturze sens.
W recenzowanych wierszach roi się od pomysłów, konceptów, pewnie część z nich powinna zostać odsiana, ale nie świadczy to w żaden sposób o końcowym złym efekcie. Na końcu warto wspomnieć, że tomik został bardzo ładnie wydany, jest minimalistyczny, ale zarazem dostojny. Wizualnie prezentuje się znakomicie. Za to należy się pochwała Pewnemu Wydawnictwu. Jestem przekonany, że w wierszach tych da się zobaczyć dużo więcej, niż zobaczyłem ja i opisałem w tej recenzji. Horyzonty intelektualne są olbrzymie i otwierają się przed chłonnym czytelnikiem bardzo szeroką bramą. Wystarczy wejść i rwać te owoce. Im więcej, tym lepiej.
Charles Stephen Kraszewski, Hallo Sztokholm, Pewne Wydawnictwo, Kielce 2021.