Nowy Napis Co Tydzień #191 / Olimp polskiej literatury współczesnej
Poniżej prezentujemy kolejną odpowiedź na ankietę krytycznoliteracką dotyczącą Kanonu Polskiego – tutaj znajdziesz pytania, na które odpowiada autor.
Przed ponad pół wiekiem zapomniany dziś niemal zupełnie krytyk literacki Zbigniew Pędziński postulował przyjrzenie się Olimpowi polskiej literatury współczesnej. Celem miało być ściąganie z owego Olimpu tych, którzy znaleźć się tam nie powinni, i ewentualne wyniesienie tych wszystkich, którzy z różnych powodów tam się nie znaleźli, a znaleźć powinni. Pędziński ograniczył się właściwie tylko do pewnych sugestii, gdyż zmarł przedwcześnie, a i za życia wątłe zdrowie uniemożliwiało mu długotrwałe przedsięwzięcia. Piszę o nim, bo jest jednym z tych, którym należałoby się pamiętanie. Pozostawał poza wszelkimi układami, szedł własną drogą, ferując, przykuty do inwalidzkiego wózka, bezkompromisowe sądy. Jasno sprecyzowana aksjologia wyznaczała horyzonty estetyczne i krytycznoliterackie. Gdy zapoznałem się z pomysłem Instytutu Literatury i „Nowego Napisu” na przeprowadzenie ankiety krytycznoliterackiej dotyczącej sytuacji w naszym pisarstwie po 1945 roku, przyszedł mi właśnie do głowy Pędziński. Pisząc o Olimpie literackim, ograniczę się tylko do nieżyjących twórców. Oni powiedzieli już wszystko i ich dokonania można ocenić w nieco bardziej całościowy sposób. Żywi wciąż mają szansę. Jeśli nawet produkują rzeczy błahe, pod gusta takich i owakich mecenasów, to niewykluczone, iż kiedyś przeprowadzą rachunek sumienia i w efekcie dostarczą czytelnikowi wartościowej lektury.
Szansę na to bezpowrotnie utracił zmarły przed rokiem Jerzy Pilch. Ulubieniec salonów, nachalnie promowany, nagradzany, fetowany i filmowany. Zdziwiłbym się, gdyby te szeleszczące papierem historyjki w stylu Spisu cudzołożnici Pod Mocnym Aniołem przetrwały jakąkolwiek próbę czasu. W którymś ze swoich felietonów w „Polityce” szydził Pilch z opowiastek dla młodzieży Zbigniewa Nienackiego. Wmawiał, że już prawie nie istnieją w obiegu czytelniczym i tylko wyglądać czasu, kiedy nikt nie będzie pamiętał o Panu Samochodziku. Cykl wciąż bije rekordy popularności, tworzą go kontynuatorzy i naśladowcy Nienackiego. Wydawcy nie mają problemów ze sprzedażą kolejnych wznowień. Są to po prostu dobrze napisane, bezpretensjonalne wakacyjne opowiastki, na które wciąż będzie popyt. Co innego Pilch. Jest on typowym przykładem na to, że Arthur C. Danto i George Dickie mieli rację. Instytucje mogą wszystko. Oto bardzo przeciętny literat, druga lub nawet trzecia liga, wykreowany został na koryfeusza współczesnej literatury polskiej. Jeśli na początku swojej drogi twórczej przynajmniej aspirował do tego, aby napisać utwór, który mówiłby o czymś więcej niż tylko o nim samym, to później, wydając jedną książkę za drugą, przestał nawet udawać. Pospiesznie klecone historyjki są dziś tylko świadectwem, że oto przemknął przez naszą scenę literacką autoreklamiarz co się zowie, szczwany niby-outsider i trefniś pozbawiony humoru. Wydaje mi się, że rozpanoszenie Pilcha w rodzimej literaturze skończy się wraz z odejściem ostatniego z jego wpływowych kolegów. Wtedy przywrócone mu zostanie właściwe miejsce w szeregu, nie ostatnie bynajmniej, ale na tyle dalekie, że nie widać z niego nawet zarysu Olimpu.
Agnieszka Osiecka wzbudza we mnie o wiele mniej niechęci niż autor Spisu cudzołożnic. Subtelna i sentymentalna autorka tekstów do piosenek, widowisk muzyczno-satyrycznych i książek dla dzieci. Napisała tak wiele tekstów, że siłą rzeczy zdecydowana większość z nich to dziełka literacko zupełnie bezwartościowe. We wczesnym okresie (współpraca ze Studenckim Teatrem Satyryków) tworzyła rzeczy tak bardzo nasączone doraźnymi aluzjami politycznymi, że dziś, pomijając nawet mocno chropawy ówczesny warsztat, są one mało czytelne i zdezaktualizowane. Najlepszy był w jej przypadku okres środkowy, to znaczy druga połowa lat sześćdziesiątych i całe siedemdziesiąte. Trudno odmówić specyficznego uroku Listom śpiewającym, ale jeszcze trudniej dziś czytać ekshibicjonistyczno-minoderyjną powieść Zabiłam ptaka w locie. W trzecim okresie Osiecka, zamiast iść drogą różnych Apetytów na czereśnie i Listów śpiewających, wybrała szlak wyznaczony przez owego nieszczęsnego „ptaka zabitego w locie”. Kolorowe wzruszenia z piosenek, w których uświadomienie sobie absurdalności bytowania człowieka na tym wcale nie najgorszym ze światów łączyło się z jakąś łagodną rezygnacją, zostały zaniechane. Nadszedł czas często bombastycznych w formie, a miałkich w treści piosenkowych roztrząsań sensu życia. Kiczem nad kicze jest dla mnie sławetny Niech żyje bal. Na Boga, dajmy już spokój Osieckiej. Była ona – za przeproszeniem – niezłą tekściarą i nic więcej. Sam potrafię wyliczyć tytuły kilkunastu, a może nawet kilkudziesięciu piosenek. Nie mieszajmy tekstów piosenek z poezją. Teksty pisze się dla pieniędzy, najlepiej przy kawiarnianych stolikach, dbając nade wszystko o odpowiedni rozkład akcentów. Źródła i cele pisania wierszy powinny być zupełnie inne.
Przeciwwagą dla Pilcha jest Jan Dobraczyński. Tak jak pierwszego salony wyniosły pod niebiosa, tak drugi został strącony w czeluście zapomnienia. Oczywiście, Dobraczyńskiego nie da się całkowicie wymazać ze świadomości czytelniczej, więc naznaczono go zohydzającym piętnem nacjonalisty i religianta. Dobraczyński to wedle tych opinii rozpolitykowany grafoman, który pozostawił po sobie nudne „cegły” – dziewiętnastowieczne w formie, a młodopolskie z ducha. Tego się nie da czytać – krzyczą kreatorzy gustów doby współczesnej. A ludzie nie chcą ich słuchać. Dobraczyński, bez względu na jego związki z endecją, Pax i PRON, nadal jest rozchwytywany przez czytelników. Wystarczy popytać bibliotekarzy i księgarzy. Bo jest on po prostu dobrym pisarzem. Na szczególne wyróżnienie zasługują Listy Nikodema, Klucz mądrości, a nawet Najeźdźcy. To prawda, że nie wszystkie utwory Dobraczyńskiego są równie dobre, bo pisał zbyt wiele i szybko. Rozkręcał się z pisaniem w miarę tego, jak wzrastała jego pozycja polityczna. Zresztą trudno wymagać od uczestnika tysiąca konwentykli, aby znalazł czas na tworzenie wyłącznie dobrej literatury. Powstawały więc rzeczy słabe i coraz bardziej słabe, ale niewątpliwie zostało po nim przynajmniej kilka wartościowych książek, a to już jest dużo. W końcu à propos Pilcha i Dobraczyńskiego trzeba to powiedzieć. Salony, a już najbardziej te polityczne, bardziej szkodzą niż pomagają literaturze! W określonych celach potrafią wywindować miernotę na rzekomo wybitnego twórcę, a pisarza wybitnego pogrążyć i nastygmatyzować, bo ma inny światopogląd.
Teraz pro domo sua. Piszę to jako człowiek związany z Lublinem. Otóż żył w naszym mieście nad rzeką Bystrzycą autor, który pisał mało a dobrze. Nie był zawodowym literatem i jako podrzędny urzędnik musiał zarabiać na życie. W wolnych chwilach jednak pisał. I to jeszcze jak! Bogdan Madej jako pierwszy bodaj tak zwany pisarz krajowy zaczął publikować w Instytucie Literackim pod swoim nazwiskiem. Marek Nowakowski wspominał, że to on przemycił do Paryża Bogdanowi Madejowi maszynopisy jego powieści. Giedroyć wydał najpierw Piękne kalalie albo dojrzewanie miłościi kilka lat później genialne opowiadania Maść na szczury. Dzisiaj z kart książek Madeja, tych opublikowanych w Instytucie Literackim, ale również tych, które w sześćdziesiątych latach zdecydował się opublikować Państwowy Instytut Wydawniczy, wyłania się cała prawda o PRL. Maść na szczury nie ustępuje najlepszym opowiadaniom Marka Nowakowskiego, Kazimierza Orłosia czy Janusza Krasińskiego. Co więcej, Madej czytany dzisiaj to nie tylko wspominanie PRL, ale przestroga przed rozmaitymi naprawiaczami świata, którym z ust nie schodzą frazesy o postępie społecznym i tolerancji, a tak naprawdę są wrogami ludzkości. Piękne kalalie… to wciąż aktualna przestroga przed różnymi Leninami, Stalinami i Pol Potami. Popełniłem w życiu parę tekstów poświęconych Bogdanowi Madejowi (opublikowanych między innymi w lubelskim kwartalniku „Akcent”), ale wciąż jest to pisarz zapoznany i nieopisany.
Jarosław Iwaszkiewicz jest przeceniony i niedoceniony równocześnie. Cały ten rejwach, jaki czyni się wokół jego osoby, w efekcie miast rozświetlać meandry jego życia i twórczości, wszystko zaciemnia. Uczyniono już wystarczająco wiele, aby zohydzić tego człowieka. Tu nie rejwach jest potrzebny, ale spokojny namysł. Epatowanie mniej lub bardziej pikantnymi szczegółami z życia pisarza, ba, ekscesami nawet, nie wiedzie daleko. Amatorzy pikanterii mają swoją literaturę i filmy pornograficzne. Z ich perspektywy życie erotyczne Iwaszkiewicza jest rzeczą nieciekawą. Literaturoznawcy zamiast ślinić się nad lubieżnymi kartami z życia autora Sławy i chwały, lepiej przeczytaliby ze zrozumieniem Panny z Wilka, Brzezinę i naprawdę nieśmiertelne Voci di Roma. I to nie wedle teraźniejszej mody, gdzie cała inwencja interpretatora ogranicza się do obwieszczenia, że dajmy na to Ania z opowiadania X to tak naprawdę Jaś, a Marysia z opowiadania Y to Zdziś. Na swój użytek przeprowadziłem niegdyś kwerendę ze studentami na temat: co myślą o Iwaszkiewiczu? Większość nic nie myśli, bo prawie o nim nie słyszeli, albo inaczej: słyszeli, że był taki poeta, Skamander jakiś chyba, ale nic więcej… Inni studenci, ci bardziej ambitni, mówią, że Iwaszkiewicz to zwierzę lubieżne, zafiksowane na punkcie seksu i to jak popadnie, z mężczyznami i kobietami. Nie taka historia literatury jest nam dzisiaj potrzebna, nie o takie docenienie Iwaszkiewicza chodzi. Szkoda, bo to pisarz naprawdę genialny. Powiem więcej, niewielu takich jak on mieliśmy w całej literaturze polskiej.
Na koniec jeszcze tytuły, o które pytał Instytut Literatury i „Nowy Napis”. Uzasadnienie jest w tym, co napisałem wyżej. Przecenione: Spis cudzołożnic i Pod Mocnym Aniołem Jerzego Pilcha oraz teksty piosenek Agnieszki Osieckiej. Niedocenione: Listy Nikodema Jana Dobraczyńskiego oraz Piękne kalalie… i Maść na szczury Bogdana Madeja. Przypadek Jarosława Iwaszkiewicza i wszystko to, co się z nim wyprawia kilkadziesiąt lat od jego śmierci, daje wiele do myślenia. Gdy piszę te słowa, wspominam jego cudowne Podróże do Włoch, z którymi wędrowałem po Italii, oraz wstrząsające opowiadanie Voci di Roma, które przeczytałem na cmentarzu protestanckim w Rzymie przy grobie rosyjskiej niani Iwaszkiewicza. Historię z nianią opisałem w tekście wydrukowanym przed prawie dziesięciu laty w „Twórczości”. I to jest mój Iwaszkiewicz.