02.03.2023

Nowy Napis Co Tydzień #192 / O Schulzu. Egzystencji, erotyzmie i myśli… Repliki i fikcje (fragmenty)

Errata

Bywają ludzie, często drobnej postury, u których – wówczas, kiedy wchodzą w lata dojrzałe – twarz zyskuje parę zmarszczek i aparycję, która trwa do wieku późnego. Odgadnięcie lat jest niemożliwe. Przez długi czas ich fizjonomia ma jakby stały wiek niełatwej do określenia dorosłości. W przypadku egzystencji jednego z mieszkańców Drohobycza było podobnie.

*

Zdarzało się, że idąc ulicą, zatrzymywałeś się i z daleka obserwowałeś zadurzone pary. Te obejmowały się i były zatracone we własnym świecie. Wszystko obok stawało się dla nich nieistotne. Ważni byli oni. Chciałbyś być tak wolny i szczęśliwy jak te dwójki kier. Dwójka kier znaczyła trwałość. Dopiero w pokoju, w przypływie wyrzutu, policzkowałeś siebie – za tchórzostwo.

*

Jako chłopiec wychodziłeś na balkon. Uciekałeś w samotność. Każda uczniowska grupa cię przerażała. W gruncie rzeczy dopiero spotkanie z innymi sprowadza samotność. Płochliwość wobec wszystkich nie dotyczyła przyrody i przedmiotów. Natura i eksponaty dawały spokój. Karmiłeś owady cukrem i przyglądałeś się drzewom. Potem znajdowałeś cmentarzysko drobnych motyli na dnie matowego klosza lampy. W małym lusterku oglądałeś świat, chcąc do niego wejść. W dal niby identyczną, a jednak nie taką samą. Niemal wszystko – twój pokój i miasto i to, co poza nim – miało aspekt owadzi i zwierzęcy. Było jak mech i jak las. Jak rafa koralowa. To, co się działo, było logiczne, z momentem, w którym się działo. Nawet sen. To zaś, co nowe, było niespotykane, nawet wówczas, gdy działo się w tak zwanej rzeczywistości. Twoje kryzysy były naturalnym stanem czucia. Dojrzewanie to czas udręki, ale i czas ciągłego zachwytu. Masz dwanaście lat, lecz twoja przekątna jest wytyczona. Miejsca są gotowe i czekają na twoje przyjście. Mało jeszcze przeżyłeś, a całość została niemal wykonana.

Gdzie jestem i kim jestem? Odbicie i fizyczność w lustrze zmienia się z latami, ale w głębi jest się stale tym, kim się było od młodości. Im bardziej, z upływem lat, kochałeś życie, tym boleśniej odczuwałeś to, co mu zagraża.

*

Wówczas skończył się pewien okres. Zatrzasnęła się „szczęśliwa epoka”. Poszukiwałeś ojca w otaczających przedmiotach, widząc w nich jego. Niełatwo pozbywać się przedmiotów po zmarłych. On jednak już drwił z rzeczywistości. Stary Jakub odszedł wraz ze sklepem i tym wszystkim, co go tworzyło. Przeżył sześćdziesiąt dziewięć lat. Następnego dnia był pogrzeb i od tego czasu wiedziałeś, że będziesz pisał. Mimo że w domu mówiło się po polsku, w ten dzień znalazłeś się w żydowskiej gminie wyznaniowej. Tahara odbywała się w spokoju i ciszy. Umyte ciało ojca leżało na łóżku, a ty na jego zamknięte oczy położyłeś skorupki z rozbitych jaj. Każdy człowiek ma za życia zawiść w oczach. Wzrokiem zazdrości i pożąda. Nic, nawet po śmierci, nie jest w stanie uspokoić oczu. Henrietta wolnym krokiem podeszła do zwłok i położyła kłódkę na zimne usta, by już nie mówiły złych rzeczy. Panował półmrok. Lustra były zasłonięte atłasowym suknem, a woda ze wszystkich naczyń wylana. Bractwo Chewra Kadisza – w którym członkami byli dwaj przyjaciele starego Jakuba – zajęli się pochówkiem. W środku trumny, z miękkiego drewna, umieściłeś garść ziemi z Izraela. Dał ci ją introwertyczny wuj.

Patrzyłeś na żółtą twarz ojca i szeptem mówiłeś modlitwę El Male Rachamim. Skończył się pewien etap przeszłości i otworzyła przyszłość. W domu czuć było woń kwiatów i stearyny. Po kilku godzinach – w czasie stypy – jedliście jaja i soczewicę. Pojąłeś wówczas, że nawet intensywna miłość do czegokolwiek i kogokolwiek jest ostatecznie procesem niekończących się sporów między samotnościami. Uciekałeś w myśl, nie dla łez i śmiechu, lecz dla nich samych. Budowałeś alfabet rozpoznań. Po śmierci ojca poczułeś, iż każdy po nim, kogo spotykałeś, dawał ci mniej od ciszy, którą zakłócał. Jakkolwiek potrzebowałeś bliskich. Potrzebowałeś też pamięci. Ale pamięć jest wiarołomna. Jest niewierna. Działa w niej koszmarny mechanizm selekcji.

*

W następnym tygodniu poszedłeś na cmentarz przy rogu ulicy Reicha i Cmentarnej. Za synagogą był staw. Jego niebieskie wody zdawały się nie mieć dna. Macewa była skierowana na wschód. Pokrywał ją mech. W jej ciemnych pęknięciach szukały schronienia owady. Były lśniąco-fioletowe, niczym polane lakierem. W ucieczce przed jasnością i wiatrem wciskały się w szczeliny muru. Pojąłeś, że świat jest na chwilę, a na zawsze jest coś innego. Że lepiej odzyskać spokój nad grobem ojca, niż współczuć jego chorobie. Przy porosłej mchem alejce, pod koronami jesionów, znalazłeś obelisk ze zdjęciem młodej dziewczyny. Nad inskrypcją nagrobną była płaskorzeźba skarabeusza. Płyta nawiązywała do formy siedmioramiennej menory, ozdobionej motywem roślinnym.

Wieczorem po godzinie osiemnastej odezwał się dzwon, wzywając do opuszczenia nekropolii. W dali widniał zarys drzewa magnolii i drzewa octowego. Dopiero po latach nastały Jakubowe obsesje. Nocą myślałeś, że to obrazy wyśnione, nie rzeczywiste.

[…]

Człowiek-pies

Od stuleci myśl ludowa nakazywała, aby młodych mężczyzn dotkniętych upośledzeniem umysłowym czy jakimkolwiek kalectwem fizycznym kierować do wiadomych czynności. Ułomny taki, czy tego chciał czy nie, miał przez to określony zawód. Mocne chłopy zostawały kowalami bądź spędzały życie na wsi, na roli, żyjąc niczym zwierzę pociągowe. Podobnie było z tym mężczyzną, który miał wyłącznie siłę, a resztę przymiotów, jak miła powierzchowność czy intelekt, natura mu odebrała. Na wsi mawiano o takich „ludzie wilki”. Przez czas jakiś, by nikt nie widział jego zniekształconego ciała, żył w oborze. Razem z kilkoma krowami i kozą. Tu go zobaczyłeś po raz pierwszy. We wsi-osadzie za Wisznią w Lesie Bronickim. Kilka kilometrów od Drohobycza. Ojciec ułomnego – jak mówili miejscowi – w chwili jego poczęcia był ślepy. Po trzech latach uległ paraliżowi. Gdy go ujrzałeś z całym jego upośledzeniem, bicie serca przyspieszyło. Leżał na boku, na łachmanie, uwiązany przyrdzewiałym łańcuchem niczym pies. W misce obok zauważyłeś resztki ciemnej kaszy. Mężczyzna był lekko garbaty i wielki. Z dala przypominał ogromy głaz. Z okna drewnianego domu rzucali mu ochłapy jedzenia. Nastoletni chłopcy bili go kijami i oddawali mocz w pobliżu jego stodoły.

Ten rwał do przodu. Rzucał się i szarpał. Zdawał się być ciągłym wychyleniem w przyszłość. W dobry czas, który nadejdzie. Zmęczony i brudny w ciągu dnia, uśmiechał się do swoich snów. To był koniec września i powietrze za szybami barwiło je na czerwono.

Skupienie

Po kolacji, cymes z marchwi i kugiel ziemniaczany, kiedy siedziałeś w pniu sosny, zrozumiałeś, że wyjeżdżając w tych dniach do Truskawca, tylko klimat zmieniłeś, nie siebie.

Gdybyś miał wyjaśnić, jakie są przyczyny twojego skupienia – takiego właśnie, a nie innego, a w konsekwencji, jaki jest stan twojego wnętrza, wymieniłbyś po kolei: kalendarz, Boga i wieczne pióro. Tak jest dziś. To jest 14 sierpnia w sobotę roku 1937.

Pijesz „Naftusię” i „Barbarę”, a doktor Pelczar jest miły, ale i zdystansowany. Masz lekki artretyzm.

W piątek poszedłeś do rzeźnika. Kazałeś sobie pokazywać, jak się szlachtuje cielaka.

Witkacy

Witkacy pożyczył twoje Sklepy cynamonowe od Michała Choromańskiego. Malował raz jego portret. Bywało, że popijali w Zakopanem, a wraz z nimi, czasami, Szymanowski. Witkiewicz znał cię, kojarzył, ale nie znał jako pisarza. Kiedyś oglądał twoje grafiki. Zrobiły na nim wrażenie. Jego Nina wyjechała dwa dni temu. Był sam. Zmęczony i pełen melancholii. To był luty roku 1934. Od niechcenia sięgnął po tekst i czytał do drugiej w nocy. Potem obudził się przed godziną piątą i dokończył lekturę. Witkacy był chłodny i rzeczowy. Trzeźwy – jedynie piwko i herbata. Proza go otumaniła. Zdał sobie sprawę, że ta książka jest zjawiskiem znakomitym. Na drugi dzień zaczął malować portret Marii Jelonkowej. Kilka tygodni później mówił, że idzie cywilizacja zbydlęcenia.

Obrazy

Siedząc w pokoju, oglądałeś w grubych albumach reprodukcje mistrzów: Velázqueza i Goi. Przyglądałeś się świetlistej czerwieni i błękitowi Tycjana. Podziwiałeś jego pełne patosu obrazy ołtarzowe. W swoich rysunkach łamałeś praschematy. Kobieta na nich była przeciwko mężczyźnie, ale to był pozór. Jego fizjonomia odpowiadała twojej.

Dziś, gdy stanąłeś w ciemnym i wąskim przedpokoju, patrzyłeś, jak nigdy, na obraz wiszący na ścianie. Lekko przechylił się w lewo. Trudno powiedzieć, skąd wzięła się ta reprodukcja w twoim domu. Wisiał, odkąd pamiętasz, w cienkich patynowych ramach przy drzwiach wejściowych.

John Everett Millais był autorem tego malunku. Nieco sentymentalnego. Malarz nadał dziełu autentyczne uczucie. Na horyzoncie widać łuk tęczy, bliżej nas, frapującą przyrodę. Ptaki i rośliny. Na głównym planie miedziane włosy dziewczyny (owinięte chustką w kolorze khaki) i złote włosy jej koleżanki (a może młodszej siostry?), której twarz namalowana jest z profilu. Ta z miedzianymi włosami (z buzią en face) ma zamknięte oczy i zdaje się obwąchiwać zioła. Na niebie ma miejsce fascynujące zjawisko, które obserwuje niższa dziewczyna. Patrzy na wietrzne niebo i tęczę – druga z nich raczej słucha tych osobliwości. Czuje wiatr. Może woń i szum traw wywołuje w niej wspomnienia z przeszłości? Na kolanach dziewczyny, na chuście, leży mały akordeon – wydaje się być harmonią dźwięku i obrazu. Choć instrument sam w sobie jest przede wszystkim brzmieniem.

Malunek powstał w roku 1854 i ma tytuł Niewidoma dziewczyna. Pod wpływem tej pracy namalowałeś pokojówkę z twarzą podobną do twarzy twojej sąsiadki.  

Sort

Każdy tydzień, każdy nawet dzień ma jakiś zamiar. Plan wygranej, ale i zamysł zdarzenia przegranego. Utrata rzeczy pięknej wywołuje smutek. Przedmioty trzeba czasami opuszczać. Godzić się na ich utratę. Te skazy i uszczerbki na sprzętach. Obicia od uderzenia na kredensie i stole. Defekty na początku ich pojawienia się irytują. Chcesz je zakamuflować. Po czasie jesteśmy do nich przyzwyczajeni – wpisały się w właściwość przedmiotu. Stygmat staje się jego wyróżnikiem. Znamionuje go. Rysa jest zapisem minionego czasu. Nie chcesz się jej pozbyć. Masz do niej sentyment.

Twoje życie było marginalne i kiedy czułeś atmosferę spokoju – był to fałszywy spokój. Doświadczyłeś tego, że istnieją trzy światy – ludzie pierwszej, drugiej i trzeciej kategorii. Choć długi czas, przynajmniej do roku 1935, byłeś przekonany, że są dwa sorty. Myliłeś się. Nie sądziłeś też, że kiedykolwiek mógłbyś należeć do tego najwyższego, a prawidłowo najniższego stanu.

Kategoria pierwsza to ci najbardziej uprzywilejowani. Przygnębienie i melancholia są im obce. Wrażliwość u nich najczęściej nijaka. Niemniej bywa, iż nie oczekując wiele od życia, dostają i tak sporo. Mało wymagają, więc szybko łączą się w pary, a kobiety rodzą dzieci. Żyją spokojnym rytmem. Takich osób w Drohobyczu znałeś całkiem sporo. Pracują, cieszą się i jeżdżą na wczasy do pobliskich miejscowości. Do Borysławia nad Tyśmienicą albo do Sielca. Gotują obiady i ustawiają buty równo w przedpokoju – na baczność. Koszule układają kolorami; skarpetki są uprasowane, a pasta z tubki wyciskana do końca. Kosmetyki przy umywalce – etykietą do przodu. Doczytują artykuły do ostatniej strony, a gazeta nie może być wygnieciona. Ich czynności są jakieś bulwarowe. Małe, niegroźne skrzywienia. Taka żydowska średnia klasa – dominująca na rynku soli. Chociaż i ją podzielić da się na podgrupy.

Po roku 1939 znalazłeś się w kaście drugiej. Niższej i gorszej. Przy tym w swoim „wnętrzu” bardziej pokrętnej. Do stołu nakrywano ci pomiędzy złomowiskiem a latryną – reżim ograniczał twoją wolną wolę. W niektóre dni rzucałeś w innych przypalonym ciastem. Jednak byłeś posłuszny. Obawiałeś się trzeciej, podrzędnej kategorii. Strach przed nią wymuszał pokorę.

W kategorii trzeciej, czego później doświadczyłeś, była tresura i człowiek był sam. To stało się po roku 1941. W drugiej byłeś w jakiejś, choćby i szkolnej, grupie. Pomimo konfliktów bywały i miłe chwile. Kiedy rozmawiałeś z ludźmi ze szkoły, rodziły się przyjazne relacje.

Sort trzeci to całkowita samotnia. To wtedy zacząłeś porządkować księgozbiory i malować krasnale na ścianach.

[…]

Trzydziestokilkulatek

Po rozpustach jego trzydziestokilkuletnie ciało zaczynało tyć. Pił i zachłannie jadł. Seksualne czynności wzmagały jedynie hedonistycznej ciągoty. Chadzał nierzadko do tej dziwki na pierwszym piętrze. Robił z nią dziwne rzeczy. To pozwalało mu żyć – przynajmniej przez pewien czas. Najczęściej na nią patrzył. Tylko tyle. Ta zakładała koronkową bieliznę i nylonowe pończochy z tylnym szwem, a on prosił, aby chodziła na czworakach.

Po wszystkim, po tej rozpuście i skomleniach, dziewczyna podchodziła do lustra i podziwiała w nim własne ciało. Brała włosy w dłoń i przerzucała na drugą stronę. Okrężnym ruchem pieściła piersi. Uciskała je, masując sutek. Lustro odbijało posłusznie jej czynności, a Pan Karol był ich świadkiem. Zdawała się tego nie widzieć. Wiedziała, że pragnienie jest trapezem, a spotkanie dwojga ludzi to jak siedem razy osiem. Wiele zdań i wyrazów dla tego samego zagubienia.

Z czwartku na piątek Pan Karol miał rodzaj refleksji, snu, majaku:

Przyszła do niego Lubieżność. Miała wyuzdane spojrzenie i namiętny głos. Usiadła na fotelu i długo patrzyła. – Nie kochałeś nigdy żadnej kobiety, były jedynie pożądania – przemówiła w końcu. – W każdej widziałeś tylko zespół elementów służących przyjemności. Źródło rozkoszy. – Ale nie oskarżam cię – dodała ciszej.

Masz przeszło trzydzieści lat i nie jesteś zbyt zdrowy. W gruncie rzeczy jesteś doświadczany przez umieranie. Pozorne miłosne podboje były w istocie pasmem abdykacji. Łańcuchem zrzekania się bycia z kimś. Ale były też ciągiem szukania. Jednak nic nie wychodziło. Poznanie – spotkanie – zapomnienie. Myślałeś, że zostałeś zdobywcą, a byłeś tylko nosicielem własnego egoizmu. Kiedy ignorujesz człowieka, ignorujesz Stwórcę. Nie potrafiłeś – a i nie chciałeś – kochać. Umykałeś jak próżna bestia, a dziś odchodzisz w samotność. Rozkosz to zapowiedź rozkładu.

[…]

Wizyta u Nałkowskiej

To był pierwszy miesiąc urzędowania kanclerza Hitlera. Reichstag płonął. Podpisano tak zwaną Konstytucję Republiki Weimarskiej. Próbowałeś reagować ukrytą rozpaczą, ratując człowieczeństwo. Choć nie wyzbyłeś się świadomości coś stracił i co ciągle tracisz.

Debora Vogel rozmawiała długo z warszawską rzeźbiarką Magdaleną Gross. Dopiero ona zainteresowała twoimi opowiadaniami Nałkowską. Słyszałeś o grupie pisarzy: Krzywickiej, Słonimskim i Iwaszkiewiczu, którzy spotykali się w redakcji „Wiadomości Literackich”. Nie było mowy o tobie. Był rok 1933 – niedziela wielkanocna. Ty, lekko zahamowany prowincjusz, znalazłeś się w zachwycającym pensjonacie w sercu stolicy. Stał dumny przy Nowym Świecie nr 33 sławetny hotel pani Róży Gros – matki rzeźbiarki. Szedłeś skulony i ściskałeś w dłoni szarą teczkę z rękopisami Sklepów cynamonowych. Potem wsiadłeś w taxi i po szesnastu minutach stałeś przed kamienicą Nałkowskiej.

Gdy po godzinie znalazłeś się z powrotem w swoim pokoju, żałowałeś tej wizyty. Byłeś przekonany, że pisarka nie doceni twojej prozy. Słyszałeś o jej Salonie Literackim, który prowadziła i o grupie Przedmieście. Wiedziałeś, że debiutowała, mając niespełna czternaście lat. To onieśmielało cię jeszcze bardziej. Przekroczyłeś czterdziestkę.

Jeszcze tego samego dnia, późnym wieczorem, odebrałeś telefon od niej.  

*

W roku 1933 Nałkowska miała prawie pięćdziesiąt lat. Nie myślałeś, że mógłbyś z nią kiedykolwiek, cokolwiek wyczyniać. A jednak… wyczyniałeś. Wcześniej przeżyła – a i przeżywała – sporo miłostek i związków. Ty, prowincjusz, zawładnąłeś nią na krótką chwilę. Potem czytała ci zdania z dziennika. Pisała o twoim pobycie u niej i listach. Po raz pierwszy czułeś się wtedy tak, jak czują się inni ludzie. A jednocześnie byłeś tak różny, że nie mógłbyś się porównać z nikim innym.

Latem odwiedziłeś ją w Górkach. Tu przyjmowała wyłącznie tych, których ceniła i których – o czym niewielu wiedziało – pragnęła.

W kwietniu spędziłeś pięć dni w stolicy. Byliście w żydowskim teatrze Jangteater. To był dobry czas, ale już lęgły się pajęczaki. Po kilku tygodniach unikała ciebie i twoich telefonów. Bogusław Kuczyński był na miejscu. Miał kontakty, natarczywość i bezczelność – i może takim czasami być trzeba. Niektóre kobiety lubią taką natarczywość. No i był znacznie młodszy od ciebie, a młodość wygra ze wszystkim.

Recyklizacja

Żeby ludzie nie próbowali być szczęśliwsi od innych, nie byłoby konfliktów. W pochmurne dni opowiadają, jak to spędzili dzień. Częstują cukierkami z gorzkim nadzieniem i pokazują prezenty. Ty znów musiałem spędzić początek tygodnia w koszmarnym punkcie preparowania zwierząt. W miejscu z tym durnym szyldem na ścianie: zwierzęta nie tyle żyją, co życie płynie przez nie. Musiałeś – co było przykre – ustawiać i wstawiać sztuczne, szklane oczy (oczy made in China), tak by zaistniała owa „iskra życia”. Musiałeś udzielać informacji swoim uczniom, by po odstrzeleniu ptaka wkładać mu do dzioba kawałek waty lub mchu, co zapobiega zabrudzeniu piór. Nie lubiłeś tej pracy, ale lepsze to niż praca strugacza ołówków w szkole. Całodzienne temperowanie ołówków na zajęciach technicznych jest wykańczające. Podobnie jak cerowanie dziurawych parasoli.

Chciałeś nawet uratować pewną sarnę i jej serce schowałeś do małej kasety z laki, żeby wciąż biło. Mówiłeś: spokojnie serce, spokojnie, walczyłeś już dość.Są dusze zwierząt, które po śmierci wracają na ziemię i strzegą pewnych miejsc. Uśmiechają się do swoich myśli i są naturalne.

Ty natomiast pod którąś z masek zgubiłeś naturalność. Dlatego wolałbyś powrócić do lasu, jak wtedy, gdy byłeś chłopcem. Nie trzeba mieć drzwi na dobry zamek. Las jest piękny – szmaty brzydkie. Tymczasem chodziłeś po wysypisku, po tej Fabryce Włókien Odzyskanych. Po „czyściwach”. Obszar recyklizacji materiałów tekstylnych, niczym sklep bławatny, w którym jako dziecko się zapodziewałeś. Skręciłeś w prawo. Skręcasz w prawo, kiedy czujesz niepewność. Wtedy – w listopadzie 1942 – też.

[…]

*

Powolne umieranie zaczyna się od momentu, kiedy stajemy się podobni do rodziców. Stawałeś się taki jak ojciec. W zasadzie byłeś bardzo różny od swojego ojca, nie chodzi tylko o cechy charakteru, ale i o fizjonomie. Dopiero ostatnie lata upodobniły cię do niego. Do niego, kiedy był w twoim wieku. Podejrzewałeś, że mógł być gejem. Pamiętasz jego pocałunek z androgenicznym kelnerem w restauracji we Lwowie. Myślał, że tego nie widzisz. Pod koniec życia jego twarz zżółkła, a on stał się zidiociały. Żył w stanie liminalnym – w stanie zawieszenia pomiędzy tu i tam. Więcej „tam”. Bywało, że wydawało ci się, że masz dwóch ojców.

Dziś patrzysz z innej perspektywy. Myślisz, przed zaśnięciem, o swoim pogrzebie. Od małego miałeś poczucie iluzyjność bytu, ale także jego rzeczywistości i konkretu. Teraz też – stałeś przed własnym nekrologiem i czytałeś.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Konrad Ludwicki, O Schulzu. Egzystencji, erotyzmie i myśli… Repliki i fikcje (fragmenty), „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 192

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...