Nowy Napis Co Tydzień #194 / Kanonada kanonizacji i święto świętokradztw. O brakach i nadmiarach w poezji
Poniżej prezentujemy kolejną odpowiedź na ankietę krytycznoliteracką dotyczącą Kanonu Polskiego – tutaj znajdziesz pytania, na które odpowiada autor.
Odpowiadając na tak konkretne i ograniczające do trzech nazwisk tudzież książek pytania, wolę zaznaczyć, że mój spontaniczny wybór wynika raczej z doraźnych lektur. Fetyszyzując czytanie jako takie, niewykluczająco wolę podkreślić, że zaniechania w tej materii również gwarantują intelektualne przygody. Wreszcie, by zadośćuczynić gospodarzom i autorom tak sformułowanej ankiety-debaty, a nie wychodzić poza własne kompetencje, skupiam się na utworach i twórcach kojarzonych przede wszystkim z poezją, choć oczywiście nie tylko w jej polu działających.
Nie będzie więc o niemożliwej do uratowania – nawet przez najbardziej wziętych redaktorów w rodzaju Romana Honeta – prozie Jakuba Żulczyka czy o – moim zdaniem – nieuczciwie niesłusznym spadku zainteresowania twórczością Michała Witkowskiego, pisarza stylistycznie totalnego i wcale nie tak wsobnego i monotonnego, jak mu się imputuje (z grzeczności nie podam źródeł).
1. Najpierw dłużej o niedocenianych
Najbardziej niedocenianym polskim poetą ostatnich lat pozostaje Grzegorz Wróblewski. Będę to powtarzał jak mantrę, która wciąż dostatecznie nie wybrzmiała. Nie rozumiem braku tego fenomenu. Praktycznie każdy tak silnie obecny autor z jego pokolenia (i nie mówię tu przekłamująco o Wróblewskim jako brulioniście) i z pokoleń młodszych o dekadę lub dwie, a mniej literacko płodnych, otrzymał chociaż jedną nominację do jakiejś krajowej nagrody literackiej. A tutaj – nic, jakby zmowa milczenia, aż chce się dorabiać teorie spiskowe. Tymczasem to jedyny taki człowiek-orkiestra, a jednocześnie minimalista, nie tylko w stylu puenty i mowy klasycznie zwyrodniałej, jak zwykł sam określać swoją twórczość (co podchwycają mniej lub bardziej tendencyjne jej omówienia). Jeden z pierwszych poetów, który w tekstach literackich sięgał po teorię kwantów i ideologię gender, był w kosmosie i pływał z wielorybami, oraz na matach całego świata zakładał tłuste nelsony i wyprowadzał celne ciosy – publikował wiersze w kilkudziesięciu krajach. Nie stroni od żadnego rodzaju literackiego, zresztą niejednokrotnie publikując książki-hybrydy, w których wiersze, tudzież prozy, spotykają się z dramatami czy esejami, na bogato. Popełnił zarówno traktat, jak i artbook. Niezmiennie pisze o nim Marjorie Perloff, jedna z najważniejszych krytyczek literackich na świecie. Będąc w Łodzi, podczas podpisywania Ostrza ironii (w tłumaczeniu Macieja Płazy, Wrocław 2018), powiedziała wprost: „z polskich poetów znam tylko Grzegorza Wróblewskiego”.
Czy wpływ na taki stan rzeczy miała emigracja pisarza (od 1985 Wróblewski mieszka w Kopenhadze)? Nie powiedziałbym, poeta odwiedza Polskę regularnie, a jego teksty często goszczą na łamach pism literackich: od dinozaurów typu „Twórczość” czy „Akcent” po młodociane „Wizje” i „Mały Format”. Jest widoczny, jakby z premedytacją jątrzył tę niezabliźnioną ranę polskich krytyków i akademików. Czy przy pomijaniu autora Wanny Hansenów istotny jest fakt, że słynie z ciętego języka i dość bezpośredniego wyrażania troski o poziom polskiego dyskursu poetyckiego (wprowadził termin „brandzlotechnika”)? W wielu innych branżach konstruktywna krytyka działałaby odświeżająco i przynajmniej skłaniała do refleksji. A w polskiej poezji?
Na marginesie: owszem, dominacja nagrodyzmu jest szkodliwa. Za samą nominację przeważająca większość poetek i poetów – nigdy Wróblewski! – dałaby się pokroić, usmażyć i sponiewierać. Nawet wstępna selekcja (często równoznaczna po prostu ze spełnieniem wymogów formalnych zgłoszenia) wywołuje wielkie emocje, bo oto ktoś jest na jakiejś liście, która już na tym etapie jest dystrybutorem prestiżu i gwarantuje odprysk docenienia w kraju odwiecznych, twórczych kompleksów.
Przy takich okazjach upominam się też o Marka Krystiana Emmanuela Baczewskiego, tylko raz zauważonego, przez kapitułę Nagrody Literackiej Gdynia (Morze i inne morza, Mikołów 2006, znalazło się w finałowej piątce, ulegając Pełnemu morzu Wojciecha Bonowicza – gwarantującemu równie głębokie metafizyczne zanurzenie). Wszechstronnego erudytę, postmodernistę, prześmiewcę, bluźniercę, ale i „birbanta oraz masturbanta”, jak z dozą skromności o sobie pisze w jednej z not biograficznych, podkreślając autokreacyjny charakter własnego podmiotu. Samo przyjęcie trzech imion w kraju, w którym większość grafomanów używa dwóch, budzi szacunek. Jego twórczość to jedyna chyba, tak dogłębna, w najnowszej polskiej poezji odpowiedź na Jorge Luisa Borgesa czy Milorada Pavicia. Apokryfiarz, wzięty felietonista, filozof braku i esteta nadmiaru. Sprawdźcie jego Bajki czy Złote myśli samobójcze – książkę, która miała być zbiorem wierszy, a okazała się zbiorem esejów nadających sprawom ostatecznym ironiczno-makabryczny wymiar, przekraczający Miłoszowskie przemijanie czy Herbertowski smak. I jeszcze te litanie powtórzeń, mantry, nowe modlitwy do nowych bogów, którzy nie mogą istnieć, bo przecież otacza nas odwieczna pustka, w której śmiech to tylko nieskończony zbiór ech. I jeszcze wychodzenie za potrzebą (niech żyje Kasandra!).
Niezmiennie brakuje mi Zbigniewa Bieńkowskiego, który zmarł w 1994 roku. Odszedł, zanim w Polsce narodził się pookrągłostołowy nagrodyzm, więc młodzież literacka nie otrzymała go w jakichkolwiek strawnych dawkach, poza skostniałymi polonistykami. Opublikował raptem kilka książek poetyckich, jak totalnych, jak rozbuchanych, jak cudownie niekomunikatywnych. Często rozmawiam na ten temat z Andrzejem Strąkiem: Bieńkowski działa na nasze aury, układy nerwowe, źródła emocji i afektów; jakby jego wiersz szukał sedna w jakiejś niedefiniowalnej i nieokiełznanej pierwotnej sferze człowieka, omijając intelektualne poznanie. Mamy do czynienia z doskonałym znawcą poezji nie tylko polskiej, ale i francuskiej Awangardy, której był przecież naocznym świadkiem, w pewnym sensie wchodząc z nią w związek partnerski.
Zasługuje na renesans zainteresowania niczym inna – bliska Czesławowi Miłoszowi – poetka Anna Świrszczyńska; obecnie znowu czytana, nie tylko jako matka chrzestna Marcina Świetlickiego oraz poetek i poetów, dla których najistotniejsze jest, mniej lub bardziej deklaratywne, zaangażowanie polityczne w wierszu-manifeście, wierszu-agitce, wierszu-interwencji.
Korzystając z faktu, że mam głos, chcę zaapelować o reedycję całego Bieńkowskiego, którą podobno jedno z wydawnictw ma w planach.
2. Potem krócej o przecenianych
Bardzo długo nie rozumiałem fenomenu Adama Ważyka. Wydawał mi się zbyt topornie zaangażowany rewolucyjnie, zbyt mało „literacki”, by stawiać go w pierwszym szeregu. Po ponownym oswojeniu nowofalowego Jarosława Markiewicza, okrzepnięciu młodoliterackich dykcji opartych na zaangażowaniu Konrada Góry i Szczepana Kopyta oraz z uwzględnieniem – przetwarzanej w ramach rezonowania sosnowszczyzny (jakże przecież tematyzowaniu zaangażowania odległej) – formy i idiomu Tomasza Pułki jest mi jakby łatwiej. Łatwiej, ale w takich sytuacjach ciągle zadaję sobie pytanie: gdzie jest granica mówienia wprost? Ile można w ten sposób powiedzieć, żeby był do tego potrzebny wiersz, a nie notatka z protestu tudzież opis zbrodni dokonywanej na człowieku, faunie czy florze. Ile dosłownego mięsa powinien odrzucić wiersz, by pozostał wiarygodnie wegański? Czy Ważyk aby zbytnio nie wierzył w moc komunikatu? Abstrahuję od dehumanizacji komunizmu, choć ideologicznie jak zwykle mam problem: jeśli równo i każdemu według potrzeb, jak zdefiniować sprawiedliwą subiektywność w ocenie pomijanych oraz nadreprezentowanych pisarek i pisarzy?
Inny problem miewam z kanonizowaniem Jarosława Iwaszkiewicza jako poety. Czy naprawdę nie wystarczy polskiej literaturze jako prozaik, źródło scenariuszy do coraz większej liczby filmów? W poezji to koturnowy, patetyczny, zimny (w klasistowski sposób) urzędnik państwowy. Przerysowany w nadmiarze, nie tylko epitetów. Starzeje się szybciej niż najnowsze wiersze Jacka Dehnela. Nie chciałbym być laską Jarosława Iwaszkiewicza.
Na koniec nie kto inny, jak wszechobecny i wszystkożerny w mediach społecznościowych Jacek Podsiadło. Tylko dlaczego miałbym się wyżywać na dziaderskich, patriarchalno-przemocowych wierszach, inkrustowanych nierzadko podejrzanej proweniencji neologizmami i metaforami dopełniaczowymi od „pustyni miłości” po „grizzliego samotności” (gdy legendarny JacPo pastwi się nad zwierzętami)? Zastanawiam się od lat, co może być kultowego w tych autobiograficznych tyradach na temat szwendania się po polach i lasach, tych obleśnych umizgiwaniach do niepełnoletnich „ty” lirycznych. Jestem brutalny, ale te biwakowo-turystyczne wiersze-piosenki starzeją się chyba w najnowszej polskiej poezji najszybciej, nie tylko w kontekście kultury punktu przegięcia g. Co z tego, że autor prawdopodobnie dysponuje naprawdę wirtuozerską techniką i posiada wszystkie słowniki świata, kiedy z premedytacją nie pozwala poprawiać błędów, a na krytykę grafomańskich fragmentów reaguje megalomańską agresją? Co z tego, gdy jego „ja” liryczne siedzi na polu usłanym narcyzami i nie chce się cofnąć nawet na milimetr, chociaż w przesadzie stanowienia własnej słuszności już dawno przekroczyło groteskę egocentryzmu? Czy naprawdę tak można, z pełną powagą, nie podając (prawie) nikomu ręki, bo (prawie) każdy zdążył się czymś narazić?
3. Wreszcie najkrócej o konkretnych dziełach
Mógłbym się skupić na wyżej wymienionych, ale to byłoby zbyt łatwe. Co nie znaczy, że poniżsi twórcy to dla mnie autorzy wyłącznie jednego zbioru wierszy.
Do trzech najbardziej niedocenianych książek poetyckich po 1945 roku zaliczyłbym:
– Hiperrealizm świętokrzyski Krzysztofa Jaworskiego – to powinna być lektura szkolna! Wszystkie toposy, tematy ponadczasowe i zastępcze oraz nawiązania do innych najważniejszych lektur w jednym.
– Sprzedawców kieszonkowych usterek Joanny Wajs – wizjonerska książka sprzed ery nagród, jedyna w dorobku autorki-tłumaczki.
– Czuły nóż Genowefy Jakubowskiej-Fijałkowskiej – w tym tomie wyklarowała się niepowtarzalna i bezkompromisowa ostrość wierszy poetki, doceniona później, przy jednym z kolejnych zbiorów (finał Nagrody Nike).
Wśród trzech najbardziej przecenionych widzę:
– Pana Cogito Zbigniewa Herberta – w skrócie: ile można, kiedy już wszystko zostało przerobione, przefiltrowane, a nawet przenicowane?
– Tryptyk rzymski Jana Pawła II – sam Karol Wojtyła wypowiadał się sceptycznie na temat swojej twórczości literackiej, a był dla siebie nad wyraz łagodny.
– Wszystko jest poezja Edwarda Stachury – albowiem nie wszystko jest poezją, a tytułowa deklaracja poety aktywizuje twórczo kolejne pokolenia grafomanów.
Dziękuję za uwagę.