26.10.2023

Nowy Napis Co Tydzień #226 / Żebym nie zapomniał. O „Kresach Literackich”

Zapisuję od razu, żebym nie zapomniał, żebym przed sobą zobaczył wyszarpane z pamięci słowo: kwartalnik „Kresy Literackie” wydawano zaledwie przez sześć lat, więc dziś, po dwudziestu ośmiu latach od ukazania się ostatniego numeru, można nazwać go efemerydą. Niemniej imponujący okazał się zasięg tej „efemerydy”: pismo było dostępne w księgarniach, a także kioskach RUCH-u na terenie całej Polski. Przez cały czas istnienia pozostało wierne swoim wydawniczym założeniom, publikując teksty związane z szeroko rozumianym pograniczem kulturowym, co w pierwszym numerze (1/1990) tak zapowiadał redaktor naczelny Henryk Radej:

kiedy po latach milczenia i udawanego zapomnienia wraca do nas spuścizna kulturowa Kresów, nam – mieszkającym na rubieżach obecnej Rzeczypospolitej, jest do niej szczególnie blisko. Pośród nas żyją jeszcze ludzie, którzy tam świadczyli o polskiej kulturze. „Kresy Literackie” pamiętać będą o nich, jak też o tych, którzy dawno odeszli z tego świata, a może i z ludzkiej pamięci?

Tak więc „Kresy Literackie” – teraz niech obok słowa zjawią się potrzebne cyfry – ukazywały się w latach 1990 –1995. Kwartalnik wydawano w Chełmie, a jego redaktorem naczelnym – od początku do końca – był wspomniany Henryk Radej. Ukazanie się periodyku zostało poprzedzone publikacją jednodniówki pod identycznym tytułem, rozdystrybuowanej w niemal tysiącu egzemplarzy, co świadczyło o wielkim zapotrzebowaniu na tego rodzaju pismo w Chełmie, mieście o rozległych i głębokich tradycjach literackich.

***

Zapisuję od razu, żebym nie zapomniał: był wrzesień, może październik dawno minionego 1993 roku, gdy na zatłoczonej ulicy w miasteczku zatrzymałem się przed kioskiem RUCH-u. Było upalnie i lekki zapach potu przechodzących ludzi i ten jesienny upał stały się jedną cuchnącą substancją, oblepiała mnie, ale tak jakoś przyjemnie, krotochwilnie. Zapytałem ekspedientkę o pisma kulturalne, wyłożyła na ladę kilka zeszytów w jaskrawych okładkach, zauważyłem tytuły, pamiętam je do dziś: „Body Building” i „Muscle & Fitness”. Przez wspólny śmiech wyjaśniliśmy sobie tę urokliwą pomyłkę, schowała więc z powrotem pisma w synergicznie ponakładanych na siebie papuzich kolorach i położyła przede mną surowo wyglądający, czarno-biały zeszyt z napisem „Kresy Literackie” (format zeszytu: A4, liczba połączonych dwiema zszywkami stron: od pięćdziesięciu do sześćdziesięciu). Dla mnie to wyglądało i brzmiało nieporównywalnie lepiej, kupiłem więc jeden egzemplarz, a później wracałem po kolejne i na bieżąco czytałem je aż do jesieni 1995 roku, kiedy ukazał się ostatni numer kwartalnika. Do dzisiaj czasem je czytam, czasem wracam, może tak działa sentyment do pierwszego numeru pisma literackiego, jakie w życiu kupiłem i przeczytałem, może to przemoc minionego, nie wiem.

***

Pora na wyliczankowanie. Zawartość „Kresów Literackich”, tej nie zapomnę, egzemplarze pisma stoją obok na regale, więc przepisuję, by wyliczance formalnej stało się zadość, ale także dlatego, aby na swoje wspomnienia nałożyć jakąś trwalszą strukturę, sporządzić na własne memuaria jakiś gorset trwalszego użytku.

Więc – po pierwsze – poezja. Wiele miejsca redakcja przeznaczała na publikację wierszy współczesnych (oczywiście współczesnych wtedy, czyli więcej niż ćwierć wieku temu) autorów z całej Polski, ze szczególnym uwzględnieniem twórców pochodzących z Kresów albo w jakimś stopniu powiązanych z ziemią wileńską, lwowską, chełmską czy lubelską. Dotyczyło to także klasyków literatury polskiej: w piśmie wielokrotnie pojawiały się nazwiska Adama Mickiewicza, Juliusza Słowackiego, Bolesława Leśmiana, Józefa Czechowicza, Czesława Miłosza, Brunona Schulza, Henryka Sienkiewicza, a więc autorów wywodzących się z Kresów. Drukowano szkice o miejscach, z którymi byli związani, dla wyraźniejszej ilustracji przepisuję kilka tytułów: Śladami Słowackiego w Krzemieńcu Andrzeja Kempfi, Szlak mickiewiczowski Borysa Klejna lub Tam, gdzie urodził się Czesław Miłosz Mieczysława Jackiewicza albo Nowe spory o Sienkiewicza Adama Wiercińskiego. Dodam może, że wiele miejsca poświęcono również kresowym miejscowościom, miastom i wsiom, niegdysiejszym i obecnym. Najczęściej były to miasta-symbole, jak Wilno i Lwów albo Lublin i Chełm, lecz drukowano także reportaże i szkice o inklinacjach historycznych dotyczące Tylży, Drohobycza, Mińska, Beresteczka i Kamieńca Podolskiego.

Oprócz dość znacznej liczby liryków polskich twórców w „Kresach Literackich” prezentowano także – to po drugie: kolejny element struktury, kolejny szew w pamięciowym gorsecie – przekłady poezji. Były to tłumaczenia z języka ukraińskiego (Lina Kostenko, Mykoła Riabczuk), rosyjskiego (Aleksander Puszkin, Bułat Okudżawa) i białoruskiego (Maksym Bogdanowicz, Natalia Arsienniewa).

Po trzecie: w „Kresach Literackich” drukowano opowiadania i fragmenty powieści. W mniejszym lub większym stopniu przeważnie opowiadały o perypetiach mieszkańców pogranicza, czasem bywały nakreślone z precyzyjnym, kronikarskim zacięciem, a czasem z nostalgiczno-oniryczną słabością do sentymentalizmu. Tutaj warto przywołać prozę Tadeusza Chróścielewskiego (Z Krakowa na Sybir), Mariana Listowskiego (Chełmianka), Marii Jentys (To tylko ptak), Zofii Orłowskiej (Modlitwa lisicy) albo Lucjana Zuzi (Powrót do gniazda). Warto także dodać, że fragmenty prozy publikowane na łamach chełmskiego pisma później trafiały do wydań książkowych – tak było w przypadku wspomnianych Chróścielewskiego (wydana w 1994 roku powieść Sybiraczka) czy Zofii Orłowskiej (opublikowany w 1991 roku zbiór wspomnień Tajgo, pamiętna tajgo…).

Ponieważ życie Kresów nie składa się wyłącznie z opowieści o miastach, z zapisków o szerzej lub mniej znanych poetach i pisarzach, ale również z historii zwyczajnych ludzi, więc na kartach periodyku pojawiały się szkice o Stanisławie Nilskim-Łapińskim, zapomnianym dowódcy obrony Lwowa w 1918 roku, Bronisławie Piłsudskim, zesłanym na Sachalin etnografie, badaczu języka i kultury żyjących tam Gilaków i Ajnów, czy Kazimierzu Andrzeju Jaworskim, poecie, tłumaczu, wydawcy i redaktorze. Dość użyteczna byłaby tu wzmianka, że Jaworski założył i wydawał (1933–1939) w Chełmie (tak!) prestiżowy miesięcznik literacki „Kamena”, w którym wiersze publikowali między innymi Julian Tuwim, Władysław Broniewski, Czesław Miłosz, Julian Przyboś, Józef Czechowicz i Józef Łobodowski, a prozę Bruno Schulz, Stanisław Piętak i Tadeusz Bocheński.

Pogranicze to także obszar współistnienia rozmaitych wyznań i religii, w „Kresach Literackich” znalazło się więc miejsce na cykl Tadeusza Kukiza Kresowe Madonny, a także na artykuły Mariana Kaweckiego o prawosławiu i Sztukę sakralną ziemi chełmskiej Krystyny Mart.

To po czwarte: kolejny element struktury i równocześnie kolejna nić do mojego pamięciowego gorsetu.

Jak zdarza się to w większości czasopism literackich, także w „Kresach Literackich” można było znaleźć stałe rubryki. Była to Nasza Galeria, gdzie prezentowano – przeważnie na rozkładówce – reprodukcje obrazów i linorytów artystów związanych z Chełmem, a także zdjęcia z wystaw i widowisk teatralnych. Reprodukcje te były czarno-białe, a metoda druku offsetowego sprawiła, że dopiero dziś z jakąś większą wyrazistością i przejęciem doceniam starania redakcji o świadkowanie temu, co działo się tu i teraz, a właściwie – tam i wtedy. Z kolei w rubryce Po Lekturze publikowane były recenzje książek, przede wszystkim o tematyce kresowej, choć nie wyłącznie: omawiano także twórczość Gustawa Herlinga-Grudzińskiego, Wisławy Szymborskiej, Henryka Berezy czy Artura Hutnikiewicza. W BezKresach umieszczano wiersze debiutujących poetów, a zapiski dotyczące wydarzeń kulturalnych z przygranicznych województw były drukowane w rubryce Varia.

A więc – to po piąte, następny szew-supełek na wspomnieniowym gorsecie.

***

Każdy numer „Kresów Literackich” otwierała i zamykała rubryka Mój Kwartał – liryczne zapiski Henryka Radeja. Tu chciałbym się zatrzymać na dłużej, choć na chwilę, ponieważ właśnie dla tej rubryki, zamieszczanej na drugiej i trzeciej stronie okładki, kupowałem chełmski kwartalnik. Wzgórza nad moim miasteczkiem, polne drogi, którymi nigdy nie chodziłem, a kiedy na nie wkroczyłem, powoli, z każdym krokiem ostrożniejszym od poprzedniego, jakby moje kroki się zużywały, jakby mnie wysadzono na nieznanym lądzie, prowadziły mnie do słów Henryka Radeja. Dziś, jak widzę to teraz, nadal poruszających, choć być może zbyt afektowanych, ale wtedy, gdybym nie bał się śmieszności, zapisałbym – szarpały trzewia. Tak było wtedy, gdy w sierpniu 1995 roku zapisywał:

Każdy mój sen pełen deszczu, wody, topniejących śniegów, lodu. Pogańskie senniki upatrują w deszczu znak łaski z niebios. Ale nie tłumaczą już innych stanów skupienia aury. Jednej nocy wybieram na drodze z miękkiego lodu złote łańcuszki, medaliki; wybieram te bardziej żółte, szlachetne, gorsze zostawiam w przezroczystych taflach. Później pobliski kościół nasiąka, przecieka od tych roztopów. Miotam się w nim […].

Zapisuję od razu, żebym nie zapomniał: blisko miałem – i nadal mam – do zapisków Henryka Radeja, po trosze schulzowskich, a po trosze stachurowskich, jakby podtrzymujących mit outsidera w dżinsowej koszuli. Może dlatego, że dla mnie podróż to także przemierzanie odległości, tyle że w czasie, nie w przestrzeni, ale aby tak było – czas musi być przeszły. Muszę z oddalenia widzieć, gdzie byłem, zamiast patrzeć z zajmowanego miejsca, chwytając moment samego widzenia. Może dlatego nadal nie wyjechałem z miasteczka, dlatego wciąż nie opuściłem tego miejsca, gdzie każdej zimy ubłocone badyle kołyszą moich zmarłych do snu w mokrej ziemi. Zresztą Radej w swoich zapiskach wspominał o Edwardzie Stachurze. Notatka z lipca 1993 roku:

Na granicy polsko-litewskiej – noc. Po obu stronach mrok człowieka. Tego nie będzie w reportażu. Środkiem przetargowym stały się papierosy, a my – niewinna kontrabanda. Logika wskazuje na co innego – z Chełma bliżej na Ukrainę. Cały dzień siąpi deszcz, ani się wychylić. My jak te knoty w kiepskich papierosach czekamy na odpowiednie potraktowanie. Żal, że Stachura nie dożył takich tematów. Miałby książkę po jednej takiej nocy, o tych zapachach, o tych smakach dworcowych barów pełnych zachodniej tandety. Męczyłby się nad jakąś butelką… wody mineralnej „Aretuza” i pisałby, pisał… o tych pociągach pełnych tobołów, a potem dopiero ludzi.

Pisał o swoim bezgranicznym zachwycie (czerwiec 1993: „Teraz słońce, słońce najważniejsze i radość. Tyle radości za wszystkie miesiące”; „A mnie Opatrzność głos odbiera na progu lata. Mój szept nie wychodzi poza ściany domu. Głuchy telefon i lato drwią ze mnie”) i o przeszywającej nostalgii (marzec 1994: „Odwiedzamy groby, miejsca grobowe, ślady umierające”), o Wilnie i Francji, jakby pragnął nałożyć na siebie „ten rozbiegany świat”. A może go wchłonąć. Na mnie nałożył, ponieważ pisał tak, jak gdyby mówił, wiodły mnie jego słowa, powtarzałem je (lipiec 1995):

Lato na Roztoczu. Mam słowa w zapasie, ale tu nie pasują. Jednak zbyt ubogi język. Należałoby raczej nakręcić film, wynaleźć utrwalacz zapachów. Albo przeczekać kolejnych dwanaście miesięcy, kiedy baśń się powtórzy.

Czasem jeszcze powtarzam, a „Kresy Literackie” – wszystkie numery (wcześniejsze, te z lat 1990–1992, dokupiłem później) stoją na moim regale, przy fotelu, obok nóg. Moja pamiątka z podróży w czasie. Żebym nie zapomniał.

 

Szkic został opublikowany w 17 numerze kwartalnika „Nowy Napis”. Kwartalnik dostępny do kupienia na stronie sklepu Instytutu Literatury.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Roman Honet, Żebym nie zapomniał. O „Kresach Literackich”, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 226

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...