21.12.2023

Nowy Napis Co Tydzień #234 / Wzgórze Bzów (fragment powieści)

Niemal równocześnie wrzuciła do metalowego wiadra dwa jabłka: prawie białą papierówkę i szkarłatnopurpurową galę. Chlusnęło i owoce prędko opadły na dno, lecz zaraz, delikatnie wirując, wypłynęły na powierzchnię. Uderzyła w nie dwoma palcami, a jabłka ponownie zanurkowały, po czym odbijając się od dna, wyskoczyły w gorę. Zrobiła to raz jeszcze. I znowu. Owoce niczym piłeczki pingpongowe posłusznie nurkowały, by zaraz potem beztrosko kołysać się na powierzchni. Kiedy tak spokojnie falowały jak małe stateczki, wsunęła do wiadra rękę aż po łokieć i zamieszała. Jabłka wirowały, zderzały się ze sobą, odbijały się od metalowych ścianek, to znów dotykały dziewczęcej skóry. Nagle poruszyła wodą jeszcze mocniej, a wyciągnąwszy rękę z naczynia, prędko wstała. Patrząc na tę owocową karuzelę, zaczęła intonować szeptem coś na kształt zaklęcia albo dziecięcej wyliczanki:

Daję ci ołów i tlen, ołów i tlen. Dwie korony, dwie stolice. Gołębica, szary piach. Daję ci ołów i tlen, ołów i tlen. Zważ na szali kule dwie, która więcej  widzieć chce. Ołów i tlen, ołów i tlen...

Lekko zakręciło jej się w głowie, więc momentalnie położyła się na trawie. Zamknęła oczy. W górze szeleściły liście poniemieckiej gruszy.

Coś mi się tutaj nie zgadza szepnęła. Może pomyliłam kolory? A może wyliczanka jest po prostu głupia? Prędko wstała i pobiegła za stodołę. Nagle przystanęła. Ołów jest ciężki, więc się zgadza... Ale tlen? Co było po słowie tlen?

Dzień dobry, dobry, panienka, zachodź do mnie, zachodź. Już miała zaprzeć bramkę i wyjść na pole, ale zatrzymała ją ciotka Staszka. Rzadko zachodzisz do mnie, panienka, rzadko, a mnie już osiemdziesiąty któryś rok idzie. To już wiek. Mnie kurka gdzieś zaszła, wot, i masz teraz, chodź za nią to tamto stamto, joj, a mnie tak krzyża bolą... Ale to już wiek. Nu, ta czemu nie zachodzisz? Zachodź, zachodź, ja drzwi do domu nie zaparła, zachodź, zachodź tam do kuchni, za porządkiem. Wot, ty już panienka, ho, ho, ho!

Dzień dobry, ja może pomogę z tą kurką? odparła dziewczyna. Albo wydawało jej się, że odparła, bo ciotka Staszka nie dosłyszała jej pierwszego dzień dobry. Było jej gorąco pod sukienką i dobry nie łączył się ze słowem dzień. Daleko kurka poszła?

Kurka? Nu, kurka, kurka... Panienka, a któren to dzisiaj? Przed piętnastym będzie? Bo listonosz ma mnie emerytury przynieść.

Przed piętnastym. Piętnaście stopni” – pomyślała dziewczyna. Ile miała w sobie teraz stopni? Po ilu stopniach będzie musiała się wspiąć, aby dojść tam, gdzie chciała? Weszła do kuchni w starym domu spod numeru 27. Nagle wyobraziła sobie to miejsce w nocy, grające z nocą jak na scenie, jak ze świecą w ręku, kiedy przekradała się po stromych schodach do pokoju na górze na kolejny samotny seans. Tak to ujrzała. Cienie jak drgające pajęcze odnóża wędrujące po splotach makatki, a nad nimi Chrystus w Ogrojcu. Czarno-biały oleodruk. Romantyczny” – pomyślała. Dzisiaj o wszystko wypyta ciotkę Staszkę. Daję ci ołów i tlen, ołów i tlen...

I jak, panienka, podobi ci si czy nie podobi? Ciotka Staszka przyniosła ciemną niczym oleodruk kawę w szklance ciasno oplecionej w metalowym koszyczku.

Tak, podoba, ja...

Panienka, tu taki Pan Jezus wymalowany. Elegancko wymalowany... Ale reszty już nie słyszała. Znów zaczęły przychodzić do niej natrętne myśli. Panie, dlaczego masz woskową twarz? Wygładzone, lejące włosy? Czy uszy masz także z wosku? Jaką mam pewność, że słyszysz moje szeptanie, moje mnie, moje rumors about it? Wyzbyty trosk, Panie Jezu z wosku. Chodzę, pieję, jak ta kurka dotykam łona, hasztag porzucona. Jestem. Sukiennica w sukni, jak zakon bez reguły, koda bez wersu, powalona kłoda, jak si vispacem para bellum przyklejona. Oczy, patrz, oczy masz i woskową twarz, biedny Panie Jezu z wosku, szlachetny portrecie trumienny z Dublanów samborskich, tromp loeil, które podejmuję w trampkach, gdy noc padła na las, a las we mnie stał. Burza przeszła obok jak ozon, jak faza bierna, kiedy zdejmuję koronki niezawisłe jak pancerz chitynowy na żuku, jak, jak, jak... mówi się dżakuzi, nie jakuzi, nie jakuza, japońska mafia, nie mafia, magia, a manna. Anna. Gdybym była Anną Boleyn, ściąłbyś we mnie czy wszedł? Energię swą straciwszy na pancerz. Tancerz. Wołam me hasztagi: hasz, hasz, cip, cip, a Ty jesteś nagi jak korona przy uchu, nóź w brzuchu, Ty, który patrzysz jak nie On, jak ozon, powietrze, bariera świetlna, świetna piosenka na lato, hity na czasie i sukienka w prążki. Wyciszam karawelę, a Ty, Panie, czemu masz woskową twarz? Wyciszam karawelę, naciskam spust.

I tak si jakośżyje, panienka. Mnie już osiemdziesiąty któryś rok idzie... ciągnęła ciotka Staszka. U nas na Wschodzi to wszystko całkim inaczy było... mówiła dalej.

A w dziewczynie grało dziewiętnaście lat. I nagle zobaczyła ten ciotkowy Wschód, na którym nigdy nie była. Szła przez sad. Jabłonie schylały głowy okryte mantylkami kwiatów. O gałęzie uderzały grube trzmiele, obijały swoje brzuchy jak grube śliwki spadające na dach altanki. Szła wolno w białej sukience, biała sukienka szła w niej. Dokąd idziesz, dziewczyno, nie schylając głowy? Usłyszała. To przekwita chleb na polach, brązowieją kłosy i kwitnie soczysta jak czarnoziem facelia, a potem pękają maki: czerwone obleka się w zieleń. Jak jest tam, dokąd idziesz? Mam młodą twarz i stare dłonie z wosku. Usłyszała, ale wokół nikogo nie było. Dokąd idziesz, dziewczyno, nie chyląc głowy, dokąd podążasz? Topią się moje dłonie, a na policzkach kładą się malinowe maski. To krew. Roczna, miesięczna. Jak to jest, gdy robią wycinkę z piersi, a oczy zmieniają w płynne zatoki? Topią dłonie i palą ogniska we włosach. Usłyszała, ale wokół nikogo nie było. Na pyłkach pasły się trzmiele, a w dali ostrzono kosy. Moje rude włosy jak rzemienie u sandałów, jak bijące pokłony kłosy, by nie urazić stopy o kamień. Moja oskalpowana korona głosi chwałę Ukraińskiej Powstańczej Armii. Panie, dlaczego masz woskową twarz? Wygładzone, lejące włosy? Czy uszy masz także z wosku?

Nagle ocknęła się. Była w kuchni, a Chrystus w Ogrojcu za szybą mętnego oleodruku. Ciotka Staszka opowiadała, a może tylko jej się zdawało, że ktoś mówi. Łapała jakieś strzępki słów: szopa, widły, banderowcy. Nie chcę tu być. Powiedziała, ale tylko w myślach, na jawie jedynie rozchyliła usta. Spojrzała w bok. Na wzorzystej firance falowała późna wiosna. Przypomniała sobie wczorajsze przedpołudnie. Uczyła się rozpoznawać grube warkocze pszenicy, dumne, sterczące w gorę kucyki żyta i nostalgiczne, pochylone niczym wierzby płaczące, oplecione włosami rzęs kłosy jęczmienia. Lubiła, gdy w pełnym czerwcowym słońcu wąsiaste jęczmienie malowały gęsią skórkę na jej ramionach. Kładła się na miedzy. Czuła w pokaleczonych kolanach całe wielkie lato. Obserwowała, jak na jęczmiennej tafli wybijają w gorę kłosy zeszłorocznego żyta, po dwa, po trzy, niczym maszty żaglówek. Zdawało się, że i w niej podnoszą głowę pojedyncze pasma, jak rude warkocze porasta pachnący groszek, a z rozchylonego łona wyrastają chabry. Było jej dobrze. W polu pachniało mokrym chlebem i wilgotną od potu dziewczęcą skorą. Kłosy skwierczały na słońcu, a w górze korony lip. Rozgryzała na wpół dojrzałe ziarenka. Jęczmień smakował jak mokra mąka zmieszana z zieloną trawą, rozpuszczał się w niej jak palce w lepkim błocie po gwałtownej burzy. Miał w sobie słodki posmak kukurydzy o głębi zielonego groszku. Jakże podobne są do siebie wszystkie smaki ziemi! A jakże inne! Czy ja również smakuję podobnie? Naraz uczuła w sobie narastające napięcie. Nie namyślając się długo, przebrała palcami fałdy sukienki, po czym wsunęła je pod czarną koronkę. Była tam, gdzie wtedy, gdzie zawsze chciała być. Obserwowała mieniący się słońcem meszek na swoim przedramieniu. Zza fałd zadartej na brzuch sukienki dobiegły do niej ciche mlaśnięcia, jakby łapki małego zwierzątka szybko przebierające po wilgotnej, gliniastej ziemi. Kiedy palce prawej dłoni minęły podbrzusze, znacząc je lepkimi smugami, podniosła rękę na wysokość oczu, zupełnie tak, jakby chciała nią przesłonić to czerwcowe, otwarte niebo. Kiedy tylko zamknęła oczy, w dali rozległ się warkot zmęczonego upałem silnika. Traktor. Błyskawicznie przeturlała się na brzuch, przywarła całym ciałem do ziemi. Traf chciał, że pastwisko za cmentarzem schodziło w tym miejscu lekko w dół, a i ława jęczmienia, choć niewysoka, mogła w zupełności ochronić ją przed ciekawym wzrokiem. A przynajmniej miała taką nadzieję. Leżąc z policzkiem wtulonym w niedawno skoszoną trawę, nie śmiała podnieść głowy, aby sprawdzić, w którą stronę jechał ciągnik. Musiał być jeszcze dość daleko, choć warkot silnika zbliżał się nieubłaganie. Tylko na Księży Las, tylko na Księży Las powtarzała Niech skręci albo niech to wszystko szlag trafi!. Przygryzła wargę. Skrócona trawa bywa twarda, najeżona dziesiątkami potarganych kłosów. Zdawało jej się, że ta zielona córka ziemi z premedytacją nakłuwa jej sukienkę, przyszpila wzorzysty materiał, zszywa go ze skorą. Było jej niewygodnie. Uniosła lekko pośladki i wsunęła pod brzuch prawą dłoń. Pod cienkim materiałem w zagłębieniu sukienki poczuła twarde sploty koronki. Przywarła całym ciałem do tej wsuniętej w zagłębienie dłoni, a potem delikatnie uniosła oplecioną wzorami pupę, by zaraz ponownie zacisnąć pośladki. Pod przyciśniętymi do ziemi palcami poczuła, jak chropawe sploty koronki wyraźnie rozdzielają się na dwa pasma. Uniosła się na kilka centymetrów i znów przytuliła do nastroszonej złamanymi łodygami trawy. Fiksy-faksy na krągłych pośladkach napinały się, to znów rozluźniały. Góra, dół, góra, dół. Daję ci ołów i tlen, ołów i tlen...

O, popatrz si, zachmurzyło si na cały świat. A w telewizorze zapowiadali, że tak noco, noco pomży. Ze snu na jawie wyrwała ją ciotka Staszka. Czekaj no, panienka, ja pierzynę za stodołę wyniosła...

Może ja już pójdę. Tylko bym pomogła z tą pierzyną...

Joj, ta dzie będziesz zachodzić! Ta siedź, my obie nawet kawy nie wypilim.

Joj, zachmurzyło si na cały świat. Ciotka Staszka prędko oddaliła wszelkie pretensje i podparłszy się o lepką ceratę stołu, natychmiast wstała i ruszyła w kierunku drzwi. Kiedy odchodziła, zdawało się, że na plecach ma czerwone pręgi, których nie krył nawet wzorzysty materiał fartucha. Ciotka wyszła, a ona została sama. W kuchni pociemniało. Czarne muchy odbijały się od wysokiego sufitu. Szła burza. Mroczna burza, tak mroczna jak tylko potrafią być mroczne czerwcowe burze. Dziewczyna poczuła w ustach smak solankowej wody. Co ja piłam?” – pomyślała. Ale to tylko dlatego, że za mocno przygryzła wargę i pod język sączyła się krew. Spojrzała na stół. Na kraciastej ceracie leżały powiędłe płatki chabrów. Spomiędzy nich wysrebrzało się cienkie ostrze nożyka do obierania ziemniaków. Jak to jest przecinać sobie skórę? pomyślała. A wbijać komuś do głowy krew? Nóź, kurwa! Wbijać do głowy krew? Zgłupiałaś?” – skarciła się półgłosem. Jeśli szeptem zaczynamy same ze sobą rozmawiać, czy to już samotność? Krew jest jak kurwa, płynie tam, gdzie chce. Skąd brały się te słowa? Przecież na co dzień nie przeklinała. Nigdy sobie niczego nie wbiłam, a mam już dziewiętnaście lat. To już wiek, nie ma co! Ja to bym się wcale nie bała! Nic a nic! Wbiłabym sobie, gdzie trzeba, i po strachu. A potem by mnie tłukli, bili, ale to nieważne, jak tłuką, biją, kiedy już się nie czuje. Bo się nie czuje, prawda? Może tylko trochężal, że jeszcze widać, bo w końcu nie wiadomo, kiedy dusza z ciała uleci, czy od razu czy później. A jeśli ciotka Staszka to konfabulantka? I wszystko zmyśliła? Daję ci ołów i tlen, ołów i tlen. Dwie korony, dwie stolice. Gołębica, szary piach. Daję ci ołów i tlen, ołów i tlen...

Joj, jakie to wielgie, jakie to ci ciężkie! Do kuchni weszła pierzyna, a za nią ciotka Staszka. Ale to już wiek. Mnie osiemdziesiąty któryś rok idzie. Ja już niemłoda, nie.

Mówiłam, że pomogę. Silna, zdrowa jestem dziewczyna. Niech ciotka sama popatrzy, że mnie wcale niczego nie brakuje i z tą kołdrą, to znaczy pierzyną mogłabym raz dwa, i ciotka by nie musiała dźwigać, bo ja sama... Ale nie dokończyła, bo ją samą zdziwił ten nagły potok słów, jakby nie z niej wychodził, a tylko tak sobie jej ustami, bo ktoś przecież musiał coś powiedzieć, a gdy się musi mówić, to nieważne czyje usta, aby tylko wymówieniu stało się zadość.

Wot, panienka, kawę tak noco noco pijesz odparła ciotka Staszka, ale już z pokoju, do którego zaprowadziła ją ta kołdra, pierzyna, co wielga i niemłoda, nie. Kawa dobra, parzona, kupna!

Ja to wszystko wiem, że kupna. Tylko mnie tak jakośżal. I burzy żal, i taki ogólny żal przyszedł, że nie mogłam wcale dopić. Ale ja obiecuję poprawę.

Co mówisz? Głośniej mów, panienka, bo ja już niemłoda i już tak nie słyszę.

A nic... Ja tak sobie tylko... że ładna cerata w kuchni. W taką kratę, bo ja bardzo lubię kratę na stole. I kiedy się ręce krzyżują na piersiach, i dłoń w dłoni. I nawet ten nasz Pan Jezus... Znów zdziwiła się, że tyle słów przyszło do niej naraz, zostawiając ją bez tchu. Ale to ja tak tylko sobie mówię. A w myślach dodała: woskowy Panie Jezu, ześlij burzę, aby już, aby tylko już.

O czym to my mówili, panienka? Ciotka Staszka zamieszała barszcz chlupoczący w garnku, a ona przypomniała sobie ten jabłonkowy, okryty kwieciem sad, w którym nigdy nie była, a potem dojrzałe owoce spadające razem z krwią, jakby obsypane poranną rosą. Tej nocy nie zasnę. Wykradnę klucz i pójdę na gorę do pokoju” – pomyślała. Przez uchylone drzwi przemknął kot, leniwie, bezgłośnie wpuszczając głębokie cienie swoich nagrzanych słońcem łap. Jego szybkie kroki wystukały na gumoleum (mówiło sięgumoleonie) melodię jędrzychowskiego popołudnia, grającego znaczonymi kartami truskawek, iskrzącymi pod zębami ziarenkami poziomek i kompotu rozcieńczanego gazowaną wodą z Kombinatu. Na piecu wielki gar. Tańczą smużki pary. Staruszka nakrywa gar czarnym kożuchem. Potem idzie po gruby koc. Ma zamglone oczy, które patrzą zbyt długo, znacznie dłużej niż potrzeba. Patrzą, choć nie jesteś pewien, czy jeszcze widzą. Jest pusto. Wchodzisz do obcego, gościnnego domu i dostajesz na kilka godzin całe, pachnące jeszcze świeżą farbążycie. A potem wychodzisz i w jednym ze światów umierasz. Może w tym najlepszym. Twoja obecność rozpada się jak krucha, sucha grudka ziemi. Nie pozostaje nic, nawet zapach. Może trochę ciepła pod kołdrą, które zgaśnie niczym opuszczone ognisko. Lepki ceratowy obrus pieszczą językami muchy. Tulą się do brudu. Do kuchni wlewa się popołudniowy blask, choć zaraz przyjdzie burza i zniknie barwa tego jedynego światła, światła o kolorze herbaty z cytryną. A potem zniknie to teraz wraz z tobą. Zaraz zapanuje tu szare światło szarawego dnia. I tak aż po kres nocy. Daję ci ołów i tlen, ołów i tlen...

We wiosce nijak nie mogą si wyznać, skąd ty do nas przyjechała i jaka ty jest podjęła po chwili ciotka Staszka. Miastowe to mówią. A mnie coś si zdaje, że ty nie taka miastowa, nie. Za często coś przyjeżdżasz, żeby ty miastowa była. A nie przykrzy ci si tak samej siedzieć? Ty już panienka. Z chłopcami nie chcesz chodzić? Podobi ci si jaki chłopiec, czy nie podobi? Ja tego nie mówię, chłopiec nie faworek, żeby miał si podobać, ale tak noco noco. Aby tylko nie mruk był. Jak to z tobą jest?

Mnie wasze chłopaczyska nie bardzo podchodzą chciała powiedzieć, jak się z dawna dawności mówiło, ale zamiast tego wesoło odparła coś o najdłuższych wakacjach w życiu, o maturze i o czasie, który ma. A choć chłopiec nie rarytas, nie faworek, to chciałaby sobie któregoś naprawdę podobać. Tak, ale tego już głośno nie dodała, ale tylko dla siebie, aby mieć co potem zapisać w sekretnym zeszycie wierszy oraz innych dziwów. Ułożyła nawet rym: a ja ci otworzę, nie chcesz? to ci sama włożę. Chociaż nie, ten akurat znalazła gdzieś na górze, w starym kajecie z tekturową okładką i zarysem wrocławskiego ratusza. Ciekawa była, która z jędrzychowskich dziewcząt spod numeru 27 wypisywała niegdyś takie smaczki.

A ten wasz Karol, ta czemu won mnie nazywa Ukrainka? wypaliła nagle ciotka Staszka.

Ja pana Karola nie miałam wcale przyjemności... Zarumieniła się niecoś. Nie miałam wcale przyjemności poznać. On pewnie...

A Karol, Karol, won Danczyny syn z Pogorzelisk. Ja słyszała, jak won mnie nazywa Ukrainka. Prawda, my przed wojno mieszkali tam na Wschodzi, ale...

Panu Karolowi pewnie z dawna dawności się już myli. Nie ma co się gniewać! Odłożyła na lepką ceratę szklankę z kawą, o którą zresztą nie prosiła i której wcale nie zamierzała pić. Pomyślała, że wyszło jakoś niezdarnie. To jej z dawna dawności takie nietutejsze, jakby wymuszone. Mocno przygryzła wargę, tak mocno, że zdawało jej się, że za chwilę poczuje smak krwi. Chciała spytać o te Dublany, Oleksięta, Rychcice, czy jak im tam jeszcze było, ale ilekroć miała otworzyć usta, coś ją blokowało, jakby powietrze nabrane do płuc nagle się cofało.

Jak, jak? spytała ciotka Staszka. Tak, panienka, mówisz, że ja wcale si już nie wyznaje. Ja już niemłoda, nie. Mnie już osiemdziesiąty któryś rok idzie i mnie tak coś w głowi szumi, że już tak nie słyszę. Głośniej mów, panienka, bo ja nic si nie mogę wyznać, jakby ty mówiła, jak te uczone w telewizorze, co to mówi, aby mówić, a człek nic si wyznać nie może, co ono tam tak gada i gada.

Mówiłam, że pan Karol na pewno żartuje i nie ma się co martwićodpowiedziała, a może jej się tak tylko zdawało, bo ciotka Staszka ciągle poruszała ustami. Lecz ona oddalała się coraz bardziej. Spojrzała na parapet. Coś tak małego jak nóżki włochatej ćmy walczące z czymś tak wielkim jak śmierć. Grudka życia kuliła się jak śpiący pod pierzyną, brodząc po omacku w świetlistości wielkiego dnia. Przymrużyła oczy. Daję ci ołów i tlen, ołów i tlen. Dwie korony, dwie stolice. Gołębica, szary piach. Daję ci ołów i tlen, ołów i tlen. Zważ na szali kule dwie, która więcej widzieć chce. Ołów i tlen, ołów i tlen...

Ćma szepnęła. Po chwili, upewniwszy się, że ciotka nic nie słyszała, głośno westchnęła. Czy ciotce ktoś się kiedyś oświadczył? Ale tak naprawdę oświadczył, a więc nie został przyjęty? Mnie się ciągle zdaje, że czekam na takie oświadczyny, które mogłabym odrzucić. Albo na Wigilię, kiedy zerwawszy wszystkie sreberka, będę mogła wreszcie rozrzucić po pokoju wszystkie czekoladki, podrzeć kalendarz adwentowy, wybiec do łazienki, stanąć nago przed lustrem, rozpleść te wszystkie warkocze, wstążeczki... Bo ja... ja... miałam zbyt ciasne rękawiczki na pierwszą komunię! Tak, takie białe i takie ciasne... Albo nie! Nie rękawiczki, sukienkę! Albo... Boże! Podniosła do ust obie dłonie. Boże! Co ja właściwie chciałam powiedzieć? Poczuła, że drętwieje jej język. Zacisnęła uda, zupełnie tak, jakby chciała stopić się w jedno z krzesłem, przywrzeć plecami do oparcia i potem już tylko lecieć w dół tam, gdzie nikt nie mógł jej zobaczyć.

Rękawiczki, gdy ciasne, to musowo zdjąć... zaczęła ciotka Staszka. Musowo, panienka, zdjąć, bo gdzież to tak...

Nie! Stop! Przepraszam... Ja...

Kawy nie pijesz? Na, masz tam te kawe, panienka, na. Człek jak wypije, to mu si od razu lepij robi. We wojne to myśmy tyż kawe pili, ale tak noco noco, bo z buraków ona była. Joj, jakie to nieudałe, taka kawa z buraków...

Wstała nagle. Nie ciotka, lecz ona. A może wstały obie. Tak, chciałaby, żeby wstały obie, lecz wstała tylko ona. Nagle zaczęła zwracać uwagę na słowa, na to, jak przechodzą przez jej głowę bezwładnie niczym owce; jak się rymują, choć nie chciałaby, żeby się rymowały, jakie są kalekie i śmieszne. Potrącają się w biegu, depczą sobie po piętach, gubią się w domysłach. Nie wiadomo już zupełnie, gdzie be, a gdzie pe, może to punkt, a może bunkt. Tylko spokojnie pomyślała. Drętwieje mi język, ale to nie powód, to w końcu żaden powód, aby cokolwiek. Co-kolwiek, kolwiek, kol, wiek. Daję ci ołów i tlen, ołów i tlen. Ołów i tlen, ołów i tlen...

Oho, popatrz si, jaki krople wielgie powiedziała ciotka Staszka, podnosząc lekko firankę. Zachmurzyło si na cały świat. Ja to wcale nie wierzę, co wone w telewizorze zapowiadają. Przeniosła wzrok ze świata na nią. Ta nie trza wstawać rzekła z naciskiem, zupełnie tak, jakby mówiła do kurki, która przeskoczywszy płot, nie chciała wrócić z tamte strony. Tak, bo mówiło sięz tamte strony, kiedy coś pognało za stodołę. Nie wstawaj, panienka, ni! Bo ci pomyślo, że u mni źle! A ty jest panienka ho, ho, ho, bo masz książeczkę w pekao! Ta jak to z tobą jest? Kawy nie pijesz, może by co zjadła za ten czas? Ja z młodych buraków nagotowała.

Jeśli ugotowane, to nie takie młode wypaliła jakby do siebie, lecz zaraz głośniej dodała Co mnie tam deszcz! Dziękuję... Ja...

A wot! Ja! Ciotka wstała od stołu i chwyciwszy się pod boki, przetoczyła się na środek izby. A wot! Widziała ty kiedy, panienka, jak ja tańcować umiem! Jak wone na jakie defiladzie! to powiedziawszy okręciła się wokół czubka głowy i klasnęła w dłonie. Głuchy plask rozległ się po ciotczynej kuchni, choć pewnie samej Staszce zadźwięczał on niczym miarowe oklaski.

Na, panienka, na! Ot, jaki to ja spryt mam! A mnie osiemdziesiąty któryś rok idzie, ale spryt mam! zawołała ciotka Staszka. Nu, a wy, panienka cości tańcować nie chcesz? Sprzykrzyło ci si za nim i wcale tańcować nie chcesz!

U mnie tam nikogo wcale, a wcale nie ma, żeby się miało za nim przykrzyć! odparła żywo, czując, że pierwsze odrętwienie minęło. Mnie waszych chłopców nie potrzeba. Mnie teraz wcale chłopca nie potrzeba... Sztuki, nauki, po polach sobie biegam. Samej dobrze! Zaśmiała się, po czym chwyciwszy szklankę z zimną kawą, upiła spory łyk. Wcale a wcale... Chciała coś jeszcze dodać, lecz zamiast tego wstała nagle, krztusząc się przeciągle.

Za raptownie, za raptownie upiła! Ciotka machała rękoma tak, jakby wysypywała drobiny powietrza z niewidzialnego worka. Za raptownie, za raptownie! powtarzała.

Za... raptow... nie... Kasłała dziewczyna. To już wiek! dodała, łapiąc trochę tchu i śmiejąc się w duchu, że to jej teraz idzie na osiemdziesiąty któryś rok.

Wot panna! Wot zuch! Mnie to czasem też tak coś trzymie, a szumi mnie w głowi, joj. Ta, wiek, wiek, dobrze mówisz. Ja za panienki to tak nie odczuwałam. Ta dzie odczuwałam! Aby co noco noco przegryźć i paszła het na pole. Taki byli czasy. A kompotu z papierułek nie chcesz? Ta kompot dobry. A popacz si jaki deszcz! A ja bramke nie zaparła! Joj! I już ciotka Staszka przestępowała próg, aby tylko czem prędzy pognać przez podworze. Dziewczyna byłaby ją pewnie próbowała zatrzymać, bo już grube krople uderzały o poniemieckie kamienie wprasowane w poniemieckie podwórze, lecz nie mogła złapać tchu. Przez uchylone okno wdarł się do kuchni wiatr. Podglądając podwiązki firanek, igrał na lipie w wazonku, wymiatał truchełka zdechłych much na parapecie i czule hasał po kasztanowych lokach. Skrzynkowe okno nagle zadrżało, jakby nie mieszcząc w sobie swych za długich ramion, tłukąc nimi o siebie, wygrażając. Wiatr pchnął firanę, ta wybrzuszając się niczym targana jesiennym deszczem peleryna, zahaczyła o gałązki lipy. Wazonek przewrócił się, gałązki spadły na ceratowy obrus, a woda zalała kakaowe wafelki na porcelanowym półmisku z napisem Glogau. Mokra cerata momentalnie zapachniała lipową herbatą. Przestraszona dziewczyna wstała, lecz chcąc zaradzić jeszcze większemu nieszczęściu, zahaczyła łokciem o szklankę z kawą. Brązowy płyn chlusnął na lipowy bukiet. Woda lała się ciurkiem na gumoleum, firanka łopotała jak sztandar, a zastygła nad stołem maturzystka wygrażała półgłosem ciemnemu niebu. W chwili, kiedy miała skoczyć ku kaflowej kuchni, aby chwycić którąś z przybrudzonych rdząścierek, drzwi się otworzyły. Fuck! Rzuciła krótko, jednak zanim zdążyła dobiec do celu, wpadła wprost w kawową kałużę. Poślizgnęła się i upadła. Nagle przypomniała sobie wizytę u babci. Nie wiedzieć czemu miała ze sobą różowego słonia, którego dostała kiedyś od chłopaka. Pluszowy, miękki.

No pokaż babci! Czemu nie chcesz pokazać?

Słoń to słoń.

Ale pokaż babci, czemu nie chcesz pokazać? Przecież babcia cały dzień siedzi i nie widzi słoni.

Serio? Naprawdę? Nie chcę. Nie mam pięciu lat, żeby chwalić się w domu pluszową zabawką. Idę na górę.

Co to znaczy nie chcę? Babci nie pokażesz?! Taki ładny zwierzak! Jaką on trąbę ma! Widzisz, mamo, jaką trąbę ma. Czemu nie chcesz pokazać? My tu przecież w domu siedzimy i nie widzimy takich zwierzaków. W końcu uległa. Ciotka z babką oglądały różowego słonia z każdej strony. Zdecydowały, że trzeba postawić go na kredensie, aby wszyscy widzieli, żeby się wszyscy napatrzyli. Pomyślała wtedy, że pluszaka już nigdy nie weźmie do ręki. Wszystko było obrzygane tym patrzeniem, macaniem, wszystkie jej spotkania z kimś, kto podarował jej ten prezent. Zabrane, przeinaczone. Chciało jej się wyć, ale tylko wbijała paznokcie w opuszki palców. Patrzyła na dwie stare kobiety, które bawią się różowym słoniem, i bezsilna wściekłość mieszała się w niej z rozbawieniem. Chciało jej się płakać, ale łzy nie napływały do oczu. Nocą wykradła pluszaka z kredensu. Robiło jej się niedobrze, kiedy niosła go do śmietnika na podwórku. Brzydziła się. Czuła na skórze lepkie dotknięcia starczych dłoni. W uszach dźwięczało jej zdanie no pokaż babci. Pokaż, pokaż, pokaż. Miała wrażenie, że stoi przed nimi naga, że patrzy na nią cała rodzina. No pokaż babci. Czuła się obsrana, obrzygana. Śmierdziała gównem, czuła się gównem. Tak było zawsze. Zawsze to: co tam masz? Dyplom? No pokaż ten dyplom, pokaż, pochwal się, no taki dyplom. I wszystko robiło się obsrane. Wciąż miała pięć lat i ktoś ją wypychał na środek pokoju, aby pokazała babci. Była zwierzątkiem, czuła się zwierzątkiem, które z wolna zabija się przymilną miłością. Pokaż, pokaż. Przekazywano ją sobie z rąk do rąk, z rąk do rąk, jak na przyjęciu, kiedy wszyscy w czarnych maskach, kiedy wszyscy w maskach, a ona jedna bez maski, naga, w białej sukience. W białej sukience na ciemnym tle tych ciemnych twarzy, tak aby wszystko było widać. Wszystko, wszędzie, naraz. Czy moglibyście się wszyscy ode mnie?! Raz na zawsze ode mnie od odejść? Wypchać się tymi trocinami, wypchać wasze pluszowe serca, pluszowe arterie i tąpnięcia żył, te załamania nerwowe, sercowe, te wynalazki, te kuchenne schody, stolnice, lepkie palce, lepkie ręce, lepką ceratę, lep na muchy.

Ja chustek nawywieszała, joj, a tu taki wielgi krople zaczęła ciotka Staszka. Joj! Ta czegoż ty tak?!

A mnie nic, ja... odrzekła dziewczyna, zbierając z podłogi swoje kasztanowe loki. Tak, tak pomyślała: wstaję, zbierając z podłogi kasztanowe loki. Wiatr, firanka... Lecz ciotka Staszka nie pozwoliła jej dokończyć.

Na, masz ta szmatę i trzyj, aby ino mokro nie było powiedziała, po czym zabrała się do podnoszenia lipowego bukietu. Joj, ta czemu to tak poleciało! W wazonku było i poleciało, joj!

Nagle dziewczyna ocknęła się. Wiatr pchnął firanę, ta wybrzuszając się niczym targana jesiennym deszczem peleryna, zahaczyła o gałązki lipy. Wazonek się zachwiał, lecz koronkowa firanka nie mogła go przewrócić. Głupio sobie wyobrażasz, głupia, ty głupia” – pomyślała dziewczyna. I znowu wpadła w swoje paranoje, kręcące się w głowie algorytmy albo rytmy, albo coś jeszcze innego, coś tak bardzo potrzebnego, swojego. Mnie, moja, mnie, co widzieć ono we mnie. Chce. Dlaczego to moje chcenie? To staranie nieustanne. Zahaczam się o próg, wiszę kątem ust na słuchawce telefonu, a tam huk i brzęk, co mnie od ciebie, moje mnie oddzielać zawsze chce. I rytmy, rymy, pauzy. Ja tego nie mówię, nie myślę, kiwam się tylko na krześle, zahaczam rękoma o prog. Boże, jak to brzmi nienaturalnie! Kółko w lewo, kółko w prawo, rysuję policzkami okrąg ziemi. Plotę warkoczę trzy po trzy, kosmyk w lewo, kosmyk w prawo. Jeśli Boski Spektator, jeśli, jeśli.

Ja chustek nawywieszała, joj, a tu taki wielgi krople zaczęła ciotka Staszka, przestępując prog. Joj! Ta czegoż ty tak?! Kawy wcale nie pijesz, nu, a na taki deszcz kawa dobra. Wona kupna! Nie z buraków, nie!

Ja... to znaczy... bo wiatr w wazonku lipy... i burza! Dziewczyna uśmiechnęła się. W ciemnym świetle tego wieczoru oczy jej nabrały fioletowej barwy, a może tylko szkliły się bardziej niż zwykle. Czy ciotce też się czasem wydaje, że te kości, które ma, że to wszystko jest puste w środku?

Jak, jak? Jak mówisz, panienka? Ciotka podeszła do niej i lekko się nachyliła.

Wiem, że inaczej niż ciotka odczuwam czas, że godzina jest dla mnie godziną, rok rokiem, że kiedy tylko jest się młodym, czas jawi się w swojej pełni, a z wiekiem go jakby ubywa... Ale ja... ja...

Ta czemuż ty płaczesz? Ty, panienka taki uczony słowa znasz. Ta gada jak to w książce pisze! Ja si wcale wyznać nie mogę. Ale czemuż to płaczesz? Ta gadanie jak mowa i z gadania nie płacz, bo to jakby nie łzy płakać, a słowa. Ciotka Staszka położyła dłoń na ramieniu dziewczyny.

Tak... ja... płaczę słowa... Zaśmiała się, ocierając lewą dłoniąłzy. Nie ma strachu, ja tylko płaczę słowa.

Nocą, kiedy zamknęła oczy, widziała przed sobą buraki i ćmy. Była w białej sukience. Biegła. Szybko. Potykała się, mijała z czasem, a ten płynął smugami dymu, kto wpadł w ten dym ginął, schodził za kurtynę. Ty zakwitniesz różą, ty zakwitniesz różą, a ja kaliną. Miała w głowie jedną melodię. Nagle spostrzegła, że pod brzuchem pojawiła się buraczana plama. Rosła i rosła. Na udach poczuła ciepłe strużki. Po drugiej stronie rzeki jakiś mężczyzna w rozchełstanej białej koszuli przerzucał szuflą buraki, zupełnie tak, jakby z jednego kopca chciał zrobić drugi. Nagle szufla zamieniła się w widły. Krzyknęła. Spojrzała w dół. Z łona, z czerwonej plamy wyrastały jej żelazne kolce. Poczuła ostry ból. Kolce wiły się niczym węże, to znów falowały jak łany zbóż. Tak, powiedziała do siebie, że falowały jak łany zbóż, a raczej język sam jej to powiedział. Kiedy tak język bezgłośnie mówił, na chwilę przestała się bać. Zamknęła oczy, otworzyła niebo. Nad plamą z ultramaryny późnego wieczoru krążyły jerzyki. Wirowały w kole jak stare panny wywijające oberka na weselu albo drobiny kurzu, puszczone w obieg po żniwach plewy pszenicy, rzucone na pastwę niewidzialnych gwiazd z pytaniem, kiedy je zobaczą. Nie wiedziała, skąd biorą się jej te obrazy, te słowa, których nie znała na jawie, lecz było jej dobrze, kiedy patrzyła na drobiny kurzu i jerzyki. Zamknęła oczy. Ileż jest oczu w człowieku! Co widzi w nas wzrok, gdy przechodzi przez amfiladę pokojów naszej duszy? pomyślała. Skąd pochodzicie, dziwne słowa? Wychodzące nagle jak kłaki z jesiennego szalika, kiedy tylko przychodzi wiosna. Skąd pochodzicie?Mówiła w sobie te słowa i było jej dobrze. Bery kosu, bery niż i na Lacha i riż! Usłyszała. Nagle znalazła się przed zakratowanym oknem. Po szybach spływały strużki pary, lecz i tak dojrzała, co było w środku. Na stole zasłanym białym obrusem leżały noże, tasaki i jakieś inne żelaziwa, których nazwy nie mogła spamiętać, choć w głowie cały czas przelewała się fala słow. Przy stole stał ktoś z długą czarną brodą, z tak samo czarnych rękawów na blat kapała jakby rosa, nie rosa. Nagle zrozumiała. Woda, święcona woda! Bery kosu, bery niż i na Lacha i riż! Smert woroham! Slawa Ukrajini! Herojam slawa! Chciała biec. Dokąd idziesz, dziewczynko? Usłyszała. Znalazła się na wąskiej ścieżce. Nad głową białe kwiecie i chyba maj. Nagle poczuła na sobie czyjś wzrok. Odwróciła się. I stłumiła krzyk. Stał przed nią sześcio-, może siedmioletni chłopiec. Cały we krwi, oblepiony białym pierzem. Z ust ściekał mu gęsty, czarny płyn. Patrzył na nią niewidzącymi oczyma. Złapał się prawą dłonią za lewe ramię i mocno szarpnął. Kiedy tylko chłopiec zwolnił uścisk, jego lewe ramię opadło w dół, urwało się jak gałąź. Mamo, czy poduszki mają ramiona? Spytał chłopiec. Mnie tak pod to kołdro gorąco. Ta taki wielgi gorąc, mamo. Czy mogę już wyjść? Zrobiło się ciemno, ale tylko dlatego, że zamknęła oczy. Kiedy je otworzyła, leżała na mokrej trawie. Poranne słońce podnosiło woal mgły. Wokół trzaskało płonące drewno, lecz nigdzie nie mogła dostrzec ognia. Próbowała wstać, ale tylko uniosła lekko głowę. Krzyknęła. Zamiast oplecionych sukienką nóg ujrzała krwawą szmatą. Woni tobi spodobajutsja, ty dowbana suka, ty powija! Usłyszała, podczas gdy w głowie kołatał się jeden wers: Ja dziśżonaty z Laszką, chciałby tę noc jak słowiki przepędzić na miłośnych gruchawkach. Lecz to nie był jej głos. Zamknęła oczy, ale wciąż widziała tylko pomięte, przesiąknięte ciemną krwią szmaty. A na nich czarne mrówki, coraz więcej mrówek. Skrzypienie setek tysięcy odnóży. Mrowienie i nagle syk, jakby ktoś chlusnął wodą na rozgrzaną patelnię. Otworzyła oczy, lecz czuła, że nie są to jej oczy, że ona jest już gdzieś daleko. Patrzyła jednak wyraźnie. Zza wysokich traw wstawały mgły. Na nitkach babiego lata skrzyły się krople rosy. Patrzyła. Patrzyła wyraźnie, lecz były to oczy saren. Tak, to w oczach martwej sarny odbijał sięświat, a ona stała nad nimi nieporuszona. Na poplamionej krwią sierści szkliła się rosa. Obudziła się zlana potem i nie mogła złapać tchu. Nad Jędrzychowem zaczynał sięświt. Po nim przyjdzie niebo w kolorze spłowiałego chabru, który przechodzi w blady od słońca popiel.

***

Drogi Pamiętniku,

dziś znów byłam na zamku sama. Wzgórze Bzów. Kim jest ta, która wtedy patrzy na mnie z lusterka? Kim są jej malachitowe oczy? Gdybym mogła zabrać jej te oczy, co wówczas by pozostało? Na wzgórzu odkryłam, że coraz częściej tęsknię do mojej wewnętrznej atropiny, do nieokreślonej mgiełki powiek, którą rozpuszczają w powietrzu samotne seanse. Głębokie akordy, które dzielę z pęknięciami lustra. Dochodzę w nich tam, gdzie rosną poziomki.

Od kiedy chodzą z Łukaszem szukać martwych saren, jestem coraz częściej sama. Pan Józef pokazuje mi stare fotografie. A ja lubię dużo pytać. Więc dogadujemy się trochę. Ale, Drogi Pamiętniku, niepokoję się też trochę. Miałam o tym nie mówić, lecz... rano znalazłam jego zapiski. Zaciekawił mnie zwłaszcza pewien sen. Dziś, przepisuję dla pamięci, bo ostatnio zastanawiam się, jak długo to wszystko jeszcze potrwa.

To jedyny sposób, aby tu wrócić. Powiedział przeładowując magazynek, po czym wycelował w moją pierś. Pomyślałem od razu: tylko nie w głowę, żeby tylko nie w głowę. I bardziej mechanicznie, niżświadomie, odwróciłem się. Szedłem w stronę wielkiego, pustego okna. Nie miało ani szyb, ani ramy. Sam otwór. To było jeszcze jakimś rozwiązaniem. Lecz nagle poczułem na plecach ranę. I ulgę, jakby mi ktoś rozrywał nabrzmiały surowicą pęcherz. I jeszcze jedną ranę. Widziałem to później z tyłu, zza pleców tej trzeciej osoby. Najpierw strzał. Bezgłośny, ale wstrząsający jakimś wewnętrznym dreszczem, jak zbliżana do powiek pięść, zmuszająca do nagłego zamknięcia oczu. Jak dreszcz po nagłym przebudzeniu ze snu, w którym spada się z dużej wysokości. A potem moje plecy w czarnej marynarce i wybuchające na nich kolejno dwie rany. Zdążyłem jeszcze spojrzeć w bok. To też było jakimś rozwiązaniem. Ludzie skakali w dół, a potem ześlizgiwali się ni to po spadzistym dachu, ni to po nabrzmiałej, brezentowej płachcie. Patrząc na nich, poczułem falę dziwnego ciepła. Ulgi. Bałem się wcześniej, że, gdy tylko tak skoczą, prędko gdzieś w dole roztrzaskają sobie głowę. A tymczasem po krótkim locie było tak lekko. Kobiety w kapeluszach z piórami, w letnich pantofelkach. Mężczyźni w szerokich marynarkach. I dopiero potem spadali. Ale to już nie było ważne.

To jedyny sposób, aby tu wrócić. Pomyślałem. I naraz, chwiejąc się, jakby w oczekiwaniu na trzeci strzał, przypomniałem sobie księżną Daisy. Nie wiem, skąd przybyła aż tutaj. Była w letniej, białej sukience. Miała wyraźnie podkreślone oczy, okolone czernią jak na niemieckich filmach doby ekspresjonizmu. Jechała na rowerze. Nie zwolniła nawet przed krawędzią i nagle spadła w dół. A raczej poleciała, aby zaraz wylądować na dziedzińcu. Walnąć w ziemię. Rozpłaszczyć się jak szmaciana lalka. Wtenczas jeszcze wszyscy wbiegali na najwyższe piętro tego, pozbawionego dachu, pałacu. Krasnoarmjercy byli jeszcze na dole. I coraz wyższe piętra były jakimś rozwiązaniem. Dopiero potem, gdy na schodach rozległ się stukot żołnierskich butów, otwierała się ponownie przed uciekającymi droga w dół. Pierwsza poleciała Daisy. To jedyny sposób, aby tu wrócić. Dziadek wystrzelił po raz trzeci. Zbieraliśmy ze stołu ostatnie cukierki. Ciasta już prawie nie było. Armia stała jeszcze daleko i pałac był bezpieczny, ale wiedzieliśmy, że to nie potrwa długo.

Czuła w sobie kolce, całe zastępy kolców. Chyba połknęłam jeża. Pomyślała. Dobrze, zapraszam, wejdź, kolczasty przyjacielu. Cóż mi takiego przyniesiesz? Jak będzie tam, gdzie mnie przyniesiesz? Przypomniała sobie nagle, że wszyscy wkoło mówili mnie zamiast mi. Przynieś mnie. Jakby nie o rzecz chodziło, lecz o mnie samego. Moje mnie. Chyba połknęłam jeża. Pomyślała. Pachniało pokusą. To jakby pociągnąć za hamulec awaryjny, samemu w pociągu, gdy za oknem widzi się porzucone w sadzie brzoskwiniowym karoserie. Metal samochodu pogrążający się w zieleni jak obrazek przeklejony z Worda na kartkę. Coś tak sztucznego jak marmurowe dekoracje i cyprysy w polu rodzącym zboża albo chryzantemy na grobach obejmowanych ramionami bogini Atropos, która zstąpiwszy z nieba porzuciła swą białą suknię na mchu pierwszego śniegu. Mchu pierwszego śniegu. Pomyślała. Tak, to warto zanotować. Lubiła swoje myśli i lubiła układać z nich swój myślowy notatnik, tylko w głowie, tylko dla niej. Niekiedy gubiła się w numeracji, a myśli wzorem włosów plątały się. Od śniegu nie znikną kolce. Znikną? Nie znikną. Pomyślała. Chyba połknęłam jeża. Ale idź w tym kierunku, mała, oby tylko iść za myślą, a dojdzie się na pewno. Unosił się w niej smak tlenu. Tak. Smak. Czuła to niewyraźnie. Smak tlenu jak po burzy, gdy przeładowana atmosfera gubi się w rozkoszy oddychania pełną, młodszą o kilka lat piersią. Smakuję tlenem. Tej nocy jestem jeszcze czysta. Pomyślała. I odeszła w noc, której wąskie pasma spawał wujek Wiesiek. Łączył ze sobą wielkie rusztowania remontowanego tej wiosny nieboskłonu. Nawet się nie spostrzegła, a już była za stodołą. Na polu będę czystsza, złapię więcej tlenu, podłączona do respiratora nieba, będę potrafiła wystarczać sobie na długo. A kiedy znów upadnę w dół, obejmę się ramionami poduszki powietrznej.

Nie zgubię tlenu. Jednym oddechem wypuszczę kolce, cały ten ciężar strat, ciążący nade mną jak dynamit. Szła i szła, a nerwy odpuszczały, rozpuszczały się w tej poduszce tlenu, którą chłonęła młodą piersią. Ból ustąpił. Uwolnić jeża: siebie i moją mnie. To nie takie trudne, mała, tylko oddychaj głęboko. Tylko, kurwa, oddychaj. Dodała. Ona albo noc.

 

Fragment pochodzi z powieści Wzgórze Bzów (2023), która ukazała się nakładem wydawnictwa Ursines.

 

Publikacja została dofinansowana ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Ireneusz Staroń, Wzgórze Bzów (fragment powieści), „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 234

Przypisy

    Powiązane artykuły

    Loading...