Nowy Napis Co Tydzień #138 / Wyciągnięte ręce
Moje życie nałożyło się na lata 80. XX wieku, a więc także na życie poetów Nowej Fali. Nałożyło się również na czas stanu wojennego. Nie pamiętam wiele z tamtego czasu, właściwie nic nie pamiętam, więc nie było to życie świadome. Może tak: czas był częściowo wspólny: chronologia, artefakty, później symbole. Ale nie uczestnictwo w zdarzeniach.
Zazębiło się także z życiem ludzi młodszych od poetów Nowej Fali, a ode mnie starszych, którzy z racji wieku nie zadawali się ze mną, ponieważ mieli inne zajęcia. Zapamiętali oni znacznie więcej z tamtego czasu i rozgrywających się w nim zdarzeń, ponieważ w znacznie większym stopniu byli go świadomi. Nie uczestniczyli już w dziecięcych zabawach, ale z powodu wspomnianego wieku, dla mnie wtedy zaawansowanego i poważnego, mogli – wtedy, a zwłaszcza później – wytwarzać pewne artefakty. I wytworzyli. Odbierałem je później.
***
Przemoc, wolność, prawda – sprawy śmiertelnie poważnie. I delikatne. Trudne. Symbolem owych pojęć, według wielu ludzi młodszych od poetów Nowej Fali, a ode mnie starszych, stał się obraz Wojciecha Jaruzelskiego w czarnych okularach, który w niedzielny poranek 13 grudnia 1981 roku pojawił się w telewizorze zamiast Teleranka. Tak mi to przedstawiono i tak się przedstawia do dzisiaj. Było to dla wielu osób ode mnie starszych, a od poetów Nowej Fali młodszych, wydarzenie znaczące. Przynajmniej tak je przedstawiali.
Jak widzę to teraz? Może ów obraz był umyślnie kierowany do mnie, żebym nie szukał w pamięci zbyt daleko i zbyt uporczywie, jako że wprawdzie pamiętam Wojciecha Jaruzelskiego w okularach czarnych oraz zwykłych i pamiętam Teleranek, ale pamiętam tak: w telewizji wtedy zawsze był Jaruzelski, zawsze miał okulary i zawsze był Teleranek. Więc: żebym te fakty ze sobą powiązał. Rodzaj pomocy. Artefakt został wytworzony i stał się symbolem. W sposób prawidłowy. Czyli robi to, co ma robić symbol – symbolizuje. Ale jego twórcy w wieku dwudziestu i trzydziestu lat oglądali Teleranek, więc im nie wierzę. Symbol spełnia swoją funkcję, ale odbiorca symbolu ma defekt: sam się postarzał.
Czasem bywa tak, że nie sposób podjąć wyciągniętej ręki, ponieważ jest to proteza. W życiu ów gest wiele znaczy, w poezji może znaczyć niewiele. Więc może tak: pozwolę sobie sięgnąć do wybranych wierszy twórców Nowej Fali bez pośredników. Bez wyciągniętych rąk. Niekiedy odleglejszych od moich własnych rąk. Bliższych mojej pamięci, ale dalszych umysłowi – temu kiedyś, i temu dziś.
Samo wydarzenie, czyli stan wojenny, znalazłem w wierszach. Oczywiście, że to jego obraz (i nie wyłącznie jego), niemniej – w wierszach, nie w cudzym życiorysie wystawianym na targ i tam podstawianym pod nos. Jako własny. Tyle o wyciągniętych rękach i pośrednikach. Skądinąd: wycią-gnięta ręka czasem bywa gestem proszalnym i wymuszającym.
***
Kilka zatem wierszy, które przytoczę w całości. Adam Zagajewski napisał utwór pod tytułem Klęska:
Naprawdę potrafimy żyć dopiero w klęsce.
Przyjaźnie pogłębiają się,
miłość czujnie podnosi głowę.
Nawet rzeczy stają się czyste.
Jerzyki tańczą w powietrzu
zadomowione w otchłani.
Drżą liście topoli,
tylko wiatr jest nieruchomy.
Ciemne sylwetki wrogów odcinają się
od jasnego tła nadziei. Rośnie
męstwo. Oni, mówimy o nich, my, o sobie,
ty, o mnie. Gorzka herbata smakuje
jak biblijne przepowiednie. Oby
nie zaskoczyło nas zwycięstwo.
Zrazu jakby od niechcenia naszkicowany obrazek, pobieżnie uchwycony kadr zmienia się w przedstawienie kilku postaci, które między sobą wyraźnie się różnią: „Ciemne sylwetki wrogów od ci na ją się / od jasnego tła nadziei”. Kolory intensywne, przeciwstawne: czerń i biel, jak w teatrze cieni. Różnice w języku również zasadnicze, określenia deklaratywne: „my” „oni”, ale już z przesunięciem, choć jeszcze delikatnym, słabo wyczuwalnym: „mówimy ty o mnie”.
Scena ta jest statyczna, a nad nią zawieszona miłość, spersonifikowane uczucie: „podnosi głowę” – to jej jedyny ruch. Niemniej ta scena ożywa, to już niekoniecznie widoczek (choćby osób zebranych na naradzie przy posiłku czy poczęstunku), staje się jakimś rodzajem paradoksalnego przedstawienia, gdzie „Drżą liście topoli”, czyli wprawione w ruch zostało to, co na ogół jest nieruchome, a „tylko wiatr jest nieruchomy”, czyli okiełznane zostało to, co przeważnie podlega poruszeniu. Skądinąd: liście topoli ze względu na ich delikatność wprawia w drżenie nawet najmniejszy powiew, niewpływający – najogólniej – na inne elementy przyrody.
Poruszone liście topoli nie wydają dźwięku, właśnie dlatego „drżą”, a nie szumią czy szeleszczą, co można zaobserwować w lesie. Właśnie tak: zobaczyć, nie posłuchać – oczywiście przy wielkim wietrze liście topoli mogą szumieć, ale przy wielkim wietrze nawet kamień szumi.
Ponadto: kwestia zgromadzenia. Nie ma pewności, czy osoby, o których pisze Zagajewski, zgromadziły się obok siebie czy przeciw sobie. Może one same nie wiedzą. Same różnice okazują się wyraźne na pozór, tu można dostrzec sygnał: głowa przez miłość została podniesiona „czujnie”. I to właśnie wtedy, gdy „przyjaźnie się pogłębiały” – miłość nie jest przyjaźnią, może istnieć pomimo niej. Przyjaźń może istnieć bez miłości, a miłość nie zawsze jest przyjaźnią – to niby oczywiste, na pewno sentencjonalne, ale nie zawsze się o tym wie. Zwłaszcza w emocjach, w chwilach ważnych. Może dlatego nieprzypadkowo ta „gorzka herbata”, z pozoru banalna, przywodząca na myśl wyświechtaną rekwizytornię poetycką, „smakuje / jak biblijne przepowiednie”. Może dlatego jerzyki – drugi po miłości, „podnoszącej czujnie głowę”, element dynamiczny, również wyrażony teatralnie, szablonowo, tak aby było go widać wyraźnie – są „zadomowione w otchłani”. Czyli w tym, co nie zależy od ludzkiego wyboru i wypycha czytającego poza ramy tego choreograficzno-ornitologicznego kontekstu. Uświadamia mu, że zawsze tam był, jest i będzie: pomiędzy wiecznością a chwilą, że wybór – czegokolwiek, że jakikolwiek wybór i jego rezultat – nie od niego zależy. Zagajewski zdaje się ostrzegać, że zwycięstwo, o którym pisze, może wprawdzie wynikać z planu i przygotowań, ale mimo to może okazać się zaskoczeniem. Dla tych, którzy je odniosą, i dla tych, którzy poniosą klęskę. Nie każdy to rozumie.
Taka myśl: a więc zwycięstwa można się obawiać. Ono także może okazać się utratą. Przypomina mi się mitologiczny Filoktet. Przeżył dziesięć lat na wyspie Lemnos, zraniony, z jadem węża w ciele, gdy znalazł go Odyseusz, by odebrać mu łuk Heraklesa. Obawiał się wyzwolenia, obawiał się powrotu pod mury Troi, gdzie musiał wracać, zabić z tego łuku Parysa i zwyciężyć. Nie miał nic oprócz zadanej przez węża rany, więc bał się, że ją także straci. Bał się wyzwolenia. Bał się utraty niewolniczej wolności, w której żył. Jego decyzje miały wagę poślednią: decydowało przeznaczenie, którego nie można się pozbyć ani o nic go prosić.
Taka myśl: jeśli z intelektu powstaje przepowiednia w wierszu, to właśnie tutaj. Jeśli się ta przepowiednia z wiersza może się sprawdzić, to właśnie w życiu.
***
Przepowiednie również funkcjonują w określonym wymiarze. Niekoniecznie uwzględnionym w tym, co jest tak zwaną poezją stanu wojennego, w wydaniu nowofalowym, anonimowym (stan wojenny przełożył się także na całe zatrzęsienie okolicznościowego anonimowego pamfleciarstwa) oraz każdym innym, przynajmniej tak, aby nie stało się lamentem i użalaniem nad sobą. Węgierski pisarz, świadek XX wieku, Sándor Márai, 27 grudnia 1981 roku, a więc dwa tygodnie po ogłoszeniu stanu wojennego, zapisał w swoim Dzienniku:
Amerykanie zagrozili sankcjami gospodarczymi, jeśli Sowieci zduszą polską walkę o wolność. Ale już to znamy. Państwa zachodnie, Niemcy, Francuzi, a także Japończycy odżegnują się od takich sankcji: gonią za swoim za groszem, udzielili polskim komunistom wielomiliardowych kredytów, a teraz obawiają się o kapitał i odsetki, więc niech już raczej tam zostanie ustanowiona komunistyczna dyktatura wojskowa, byle tylko Polacy pracowali i płacili… Boją się o ten wspomniany przez Lenina sznur, który sprzedali komunistom.
***
Sándor Márai od 1952 roku przebywał na emigracji w USA. Tam też Stanisław Barańczak napisał wiersz pod tytułem Nowy Świat:
Jedyny problem – znaleźć miejsce do parkowania, wszystkiego poza tym mogę być mniej więcej pewny, porannej gazety na progu, wysokości federalnego podatku, sprawdzających się prognoz pogody, zapachu mydła wionącego od mijanych kobiet, uśmiechu kasjera w banku, punktualnego nadejścia śmierci, nawet tego, że wracając z pracy znajdę w skrzynce na listy, obok rachunków, prospektów i reklam, pocztówkę z widokiem Nowego Światu i pozdrowieniami od aresztowanego tymczasem przyjaciela.
Cambridge, Mass., 1982–1985
Moje pierwsze skojarzenie: melancholia i sarkazm. Smutny, obezwładniający, wynikający z obcowania ze światem, który wszystko podsuwa człowiekowi do rąk i do ust. Obfitość materialnego dobrobytu. Skądinąd: to wszystko artefakty, tak jak ów Jaruzelski w czarnych okularach. Jakiś natrętny i uciążliwy rodzaj merkantylnego finalizmu. Przedstawiciel finalizmu Jacques-Henri Bernardin de Saint-Pierre wierzył, że Bóg dzielił melony na plastry, aby człowiekowi łatwiej było je spożywać. Stanisław Barańczak w to nie wierzył, ale tego doświadczył. I precyzyjnie to opisał, ten świat, w którym „jedyny problem” to „znaleźć miejsce do parkowania”. „Wszystkiego poza tym mogę być mniej więcej pewny” – zanotował. Gorzkie „mniej więcej” – to „mniej” zaledwie trochę sarkastyczne, a „więcej” w tym geście pochylenia głowy z rezygnacją. I pamięć Stanisława Barańczaka – o tych, którzy zostali w Polsce. Ale też o tym, co ze sobą zabrał. Co człowiek zawsze ze sobą zabiera – sam siebie. Swój bagaż przenośny: smutek i żal. A oprócz niego – nerwowe spoglądanie w tył. W stronę przyjaciół – aresztowanych, więc pozbawionych wolności, choćby i tymczasem. Po drugiej stronie Atlantyku także jej nie zaznają – mówi Barańczak. Prawdę mówi.
Stanisław Barańczak również wysyła pocztówkę ze miejsca swojego pobytu: opisuje sytość materialną, czyli – najkrócej – efekt globalizacji. Ale to nie jest lamentacja, rozpamiętywanie. Stawia słowa z rozwagą i mądrością, ale nie moralizuje. Czego w tym wierszu nie ma? Użalania się nad sobą, histerii.
Tytuł Nowy Świat – ironiczny, sceptyczny, sentymentalny i precyzyjny. Sygnał rozdwojenia: nazwa ziemi obiecanej, Ameryki, i nazwa ulicy w Warszawie – więc „tego” świata. Różnicę widać jedynie w odmianie. To także nawiązanie do tytułu powieści Aldousa Huxleya – najpewniej dlatego, że jego Nowy wspaniały świat to karykaturalne panopticum, przestrzeń idealnego porządku i wszechogarniającej reglamentacji, gdzie to, co miało być niebem na ziemi, stało się piekłem na ziemi.
Świat, gdzie nie ma wolności – ani tu, ani tam, ponieważ wolność nie wymaga mapy. Nie potrzebuje geografii. Może w człowieku także nie ma wolności, zwłaszcza jeśli ją powiązać nie z topografią, nie z przedmiotami i nie z oczekiwaniami, ale z marzeniami. One także mogą się nie spełnić, mogą się rozwiać. Może w przypadku Stanisława Barańczaka właśnie tak się stało. Może się tak stać w przypadku każdego człowieka. Nie każdy to rozumie.
Ta wyliczanka, ta „mniej więcej pewność” – „porannej gazety na progu, wysokości federalnego podatku, / sprawdzających się prognoz pogody, zapachu mydła / wionącego od mijanych kobiet, uśmiechu kasjera w banku, punktualnego nadejścia śmierci” – stała się opresyjna, dotarła tam, gdzie możliwość wyboru zmienia się niewolę, swoboda – w uzależnienie. W przymus. Wspólność, identyczność, stabilność – trzy idee Republiki, tej Huxleyowskiej antyutopii, tworzą świat, który niweczy plany i rozwiewa nadzieje. Ponieważ nie ma na nie miejsca.
Moje drugie skojarzenie: mądrość w utworze Stanisława Barańczaka. Czasem do poezji można nie wnieść ani nic więcej, ani nic innego, czyli najzwyczajniej: nie liczy się ilość ani jakość. Tutaj jest i coś więcej, i jest coś innego. Poezja. Wielkie słowo, pojęcie na krawędzi niewytłumaczalnego, ale może właśnie ono tu pasuje. Choć żeby ten wiersz czytać, zwłaszcza w kontekście stanu wojennego, warto znać biografię autora. Tło ma się zawsze. Ale nie zawsze jest potrzebne.
Josif Brodski mówił:
Sprawa polega na tym, że wprawdzie znajomość biografii poety może być ciekawa sama przez się, zwłaszcza dla wielbicieli, to wiedza ta częstokroć nic nie dodaje do wierszy. A nawet je zaciemnia. Okoliczności, jak więzienie, prześladowania, wygnanie, śmierć bliskich, mogą przytrafić się każdemu innemu, lecz rezultat okaże się, w artystycznym sensie, niepowtarzalny. Niejeden Dante został wygnany z Florencji. I niejeden Owidiusz z Rzymu.
Brodski był również emigrantem. Więc może jednak kategoria niewytłumaczalnego. Niewykluczone. Może pytanie: „Kto wysłał pocztówkę?”, nie potrzebuje odpowiedzi.
***
Oprócz niewytłumaczalnego ważną kategorią w czytaniu liryki stanu wojennego może okazać się również obserwowanie geopolityki, uważne i roztropne, i wyciąganie wniosków z tej obserwacji. Ta swoista przemoc opakowań. Nie wiem, czy poeci Nowej Fali byli tym zainteresowani. Ale niektórzy pisarze zwracali na to uwagę. Dlaczego Rosjanie nie wkroczyli do Polski w 1981 roku to jedna kwestia, poruszana i roztrząsana do dziś, nieodmiennie w kontekście interwencji militarnej. Drugą kwestią, mniej popularną, jest to, dlaczego interwencji militarnej nie podjęły państwa zachodnie. Zapisek z Dziennika Sándora Máraiego z 7 marca 1952 roku:
To nieprawda, że bolszewicy „budują i są silni”. Prawda jest taka, że bolszewicy od czterdziestu lat umacniają się dzięki zepsuciu i żądzy profitu pewnych kół na Zachodzie. Jak Ludendorff w zaplombowanych wagonach wysyłał im Lenina i jego ludzi, tak przez dziesięciolecia Zachód wysyłał bolszewikom fachowców, surowce, maszyny. A teraz się dziwią. Ale bez czynnej pomocy Zachodu ten rozpadający się, bezlitosny, nieludzki ustrój nigdy nie stałby się taką siłą, jaką jest dziś.
Generał Erich Ludendorff trzymał więc „ten wspomniany przez Lenina sznur” z poprzedniego zapisku Máraiego, co tutaj zapisuję, żebym nie zapomniał, jako że dowiedziałem się o tym kilka lat temu, oraz dlatego żeby ci, co ów sznur przeoczyli, nie pokazywali mi wyłącznie Jaruzelskiego w czarnych okularach. A od siebie wspomnę, że Erich Ludendorff rzucił ów sznur w kwietniu 1917 roku, kiedy był najpotężniejszym człowiekiem w zmilitaryzowanym państwie Hohenzollernów. Połączył w ten sposób cesarza Wilhelma II i cara Mikołaja II, którzy już wcześniej mówili do siebie „Nicky” i „Willy”. Pieszczotliwie, jak to kuzyni. A ponieważ ani cesarz Wilhelm II nie znał rosyjskiego, ani car Mikołaj II nie znał niemieckiego, więc zwracali się do siebie po angielsku.
Sándor Márai o tym nie wiedział. Przeczytałem o tym w książce Arkadiusza Stempina Sojusznicy. Warto o tym pamiętać.
Żeby nie ignorować, nie intelektualizować, żeby nie umniejszać: wiersz, który zacytuję, nie dotyczy interwencji militarnej, polityki historycznej, stopni pokrewieństwa między przedstawicielami arystokracji ani genetycznego rozkładu dziedziczenia hemofilii w carskiej rodzinie. Pochodzi z tomu Juliana Kornhausera pod tytułem Inny porządek 1981–1984, wydanego w 1985 roku, i dotyczy stanu wojennego:
***
przy ołtarzu w kościele
stalinowców wiele
(ludowe)Nóż który przykładałeś do gardła
teraz służy do rozcinania papieruDonos jaki złożyłeś na przyjaciela
dawno już obrócił się w popiółŁzy które wylałeś po zgonie Wodza
szmatą wytarte starannieMówisz że był to romantyzm
powiedz jeszcze ile na tym zyskałeśRomantyzm władzy i bezkarności
czas łatwych zwycięstw i natychmiastowej sławyNa klęczkach oparty o krucyfiks
rośniesz ubrany w nową koronęCi co wybaczyli lub zapomnieli
narodowi stawiają pomnik z chałwyPrzez okienko rzucasz im rodzynki
wymachując papierową chorągwiąLudzie się zmieniają
ale ich łokcie i paznokcie?Czasy się zmieniają
ale ludzkie przerażenie?Historia nie znosi próżni i nie kłamie
to my chowamy twarze w ramionachA ci co idą w pochodzie w śmiertelnych koszulach
niosą w sobie tę nieświadomośćWidzą tylko pierwsze szeregi
i swoje niewinne głupie zachwycenie
Moje pierwsze wrażenie po lekturze odnosi się do socjologii i części jej badaczy, którzy mają to do siebie, że piszą o rzeczach, o których wszyscy wiedzą, językiem, którego nikt nie rozumie. Skądinąd nie mam na myśli wyłącznie badaczy nauk społecznych. Z nieznacznym tutaj przesunięciem, a więc: poeta pisze o sprzeciwie, który pamięta niewielu, językiem, który zna wyłącznie on sam i jemu metrykalnie pokrewni. Oraz o konsekwencjach tego sprzeciwu. Niemniej to wrażenie nie wystarcza, zalatuje jakąś zinstytucjonalizowaną, a po wierzchu nawet uświęconą tendencją do domorosłego tworzenia złotych myśli: nieźle brzmi, nawet nośnie, ale niewiele ponadto. Ono jest pierwsze, a więc mogło być pozorne i mogło mnie zmylić. Potraktowanie wiersza w ten sposób byłoby lekceważeniem: i wiersza, i ludzi, a to jest wiersz o ludziach.
Tu jest coś więcej. Coś innego. Na pierwszy rzut oka słabo widocznego, o pośpiesznej dostępności nawet nie ma co mówić. Wszelako kontekst jest ważny: stan wojenny i jego następstwa.
Nie jest to wiersz, który określiłbym jako powszechny: dla każdego. A równocześnie: przynosi przesłanie, która powszechnie się sprawdza lub może się sprawdzać – więc może być dla każdego. Lepiej: dla wielu. Przynajmniej w pewnych warunkach. Nie jest powszechny dlatego, że ze względu na precyzyjny kontekst, tak czasowy, jak sytuacyjny i lokalizacyjny (dokonany wręcz z benedyktyńskim staraniem, czego wyrazem choćby motto: przy ołtarzu w kościele / stalinowców wiele – rodzaj zapisu, nawet na kościelnej kolumnie, rodzaj chwytliwego powiedzonka, co nie znaczy, że pozbawionego trafności), nie każdy może odnaleźć w nim siebie. Ale poezja nie jest dla każdego i nie każdy w niej odnajduje siebie. Może na przykład znaleźć innych ludzi. Jest to wiersz powszechny, jeśli chodzi o uczucia. O zmianę uczuć i postaw. Zmianę kontrolowaną.
Jest to wiersz o władzy. O ludzkiej zmienności i bezwzględności. O koniunkturalizmie. O naiwności oraz oszustwie. O zysku doraźnym („powiedz jeszcze ile na tym zyskałeś”) kosztem idealizmu i żarliwości drugiego człowieka, który idzie wśród innych, jemu podobnych, „w pochodzie w śmiertelnych koszulach” i niesie „w sobie tę nieświadomość”. Z najgłębszym przekonaniem, lecz nieświadomie oddaje to, co ma najcenniejszego – życie (w śmiertelną koszulę odziewano zmarłych oraz skazanych na karę śmierci), żeby inny człowiek (człowiek władzy? tak) mógł jakby od niechcenia zmienić sposób wykorzystywania narzędzi: „Nóż który przykładałeś do gardła / teraz służy do rozcinania papieru”.
Przejmująco i pięknie napisał Julian Kornhauser o wykorzystywaniu drugiego człowieka tak, by ten nie miał wrażenia, że robi coś w cudzym interesie i pod cudzym przymusem. A na to jest jedno słowo: manipulacja.
To wiersz o człowieku, który pragnie władzy, nie władzy tej czy tamtej – nie chodzi o „wymachiwanie papierową chorągwią”, ale o żądzę władzy, a ona nie ma żadnego koloru. Tak jak w wierszu – chorągiew nie ma barwy, żadne symbole na niej nie widnieją, jest „papierowa”. Człowiek, który ją trzyma, hoduje w sobie żądzę władzy w najgorszym gatunku: za wszelką cenę. Nawet za ceną życia. Ale nie swojego – to nie jest heroizm, czyli zdolność do poświęcenia się bez względu na koszty. To machiawelizm. Choć gdyby ów człowiek wyszedł z tego wiersza i gdybym go zobaczył, to widziałbym osobę dość mizerną, obłą, w „czasie łatwych zwycięstw i natychmiastowej sławy” rzucającą „rodzynki przez okienko”. Więc: także wspomniany koniunkturalizm. Naprzeciw niego: zdolność do poświęceń, naprzeciw – ludzie. A ów człowiek zmierza – po ludziach jak po trupach, zresztą to nie ma znaczenia – do swojego celu.
A więc władza: tu w polityce, ale także w pracy, w domu, w relacji z drugim człowiekiem. Ślepa żądza władzy. Wszędzie. Nie pierwsza to choroba, która nie wybiera. To możliwe.
***
Rozmowy Josifa Brodskiego i Solomona Wołkowa trwały wiele lat. Wołkow nagrywał je na magnetofonie, potem je spisał, Brodski zaś opowiadał o rzeczach ważnych: literaturze, filozofii, obyczajach, mówił o poezji i życiu. Kiedyś powiedział:
Życie po prostu jest mniej różnorodne niż sztuka, gdyż materia tej ostatniej jest o wiele bardziej giętka i niewyczerpana. Nic żałośniejszego nad rozpatrywanie twórczości jako konsekwencji życia albo innych okoliczności. Poeta tworzy „za sprawą języka”, a nie za sprawą faktu, że jakaś ona odeszła. Materia, jaką posługuje się poeta, ma swoją własną historię – materia owa, rzec można, to czysta historia. I nader często brak jej wszelkich związków z historią osobistą, ponieważ ją (tę osobistą) wyprzedza. Nawet w pełni świadomie dążący do realizmu autor łapie się co na chwila na tym choćby, że – „stop – już ktoś o tym mówił”. Więc: biografia nic nie wyjaśnia.
Czasem rzeczywiście biografii nie trzeba, żeby wyjaśniać. Poczuć. Ale czasem może okazać się użyteczna. Zacytuję wiersz Ryszarda Krynickiego pod tytułem Z okna:
Żołnierze zabijają
nudę. Buty mają brązowe
a na nieme pytania: Co robiłeś
gdy rozkazano strzelać do bezbronnych
niemą odpowiedź: miałem szczęście
pilnowałem tylko telewizyjnej wieży
Obserwacja zdawkowa, nic ponad wystarczającą wierszowi potrzebę. Wyłącznie buty, brązowe – pomimo różnic w wyglądzie, pomimo różnic w umundurowaniu każdy żołnierz nosi buty tego samego koloru. Zapis dialogu również krótki, w sam raz: pytanie – odpowiedź. Nic więcej. Ta „niema” odpowiedź. Nie potrzeba się domyślać, czy Ryszard Krynicki z żołnierzami rozmawiał, czy ich widział, ani deliberować nad złożonością jego osobistych relacji z przedstawicielami Ludowego Wojska Polskiego. Najpewniej jakieś były, niemniej to nie jest dla mnie w najistotniejsze w przywołanym wierszu.
Perspektywa patrzenia: z pozycji człowieka leżącego lub siedzącego. Pilnowanego. Dlatego człowiek ten widzi wyłącznie obuwie. Widzi zwłaszcza je i stwierdza: ono się niczym od siebie nie różni. Czy widzi swoich strażników? – to pytanie odleglejsze. Niekonieczne (widzi, ale nie patrzy na nich, nie patrzy im w twarze, a oni jemu nie patrzą w twarz – normalne spojrzenie na człowieka to spojrzenie mu twarz – może tak. Jest to więc sytuacja nienormalna, patologiczna). Musi wystarczyć rozmowa z nimi. Stwierdzenie: to nie on pilnuje. Oni, ale nie on. W masie żołnierze z wiersza Ryszarda Krynickiego są bezwolnym elementem siły większej. Większej zbiorowości. Równie dobrze mogliby pilnować rafinerii, składu drewna czy innych materiałów. Nie człowieka. Oni w tłumie nie są ludźmi. Wykonują rozkazy, co wynika z działania organizacji: każda ma swoich funkcjonariuszy: i opresyjne państwo, i komercyjny bank.
Dopiero gdy z tego tłumu został wyciągnięty – przez rozmowę, przez słowo, czyli przez to, bez czego człowiek nie może istnieć – jeden żołnierz, gdy zadano mu najpoważniejsze pytanie, a mianowicie, dlaczego pozbawiał życia („Co robiłeś / gdy rozkazano strzelać do bezbronnych”), wtedy odpowiada: „miałem szczęście / pilnowałem tylko telewizyjnej wieży”.
Właśnie to jest dla mnie najistotniejsze w wierszu Ryszarda Krynickiego. Doszło tu do błyskawicznego przełożenia, ledwie uchwytnego – życia na poezję. Niewielu poetów tak potrafi. Wielki tu mój szacunek dla Ryszarda Krynickiego. Tym właśnie jest literatura piękna, bez tego przełożenia słowo sprawdza się w instrukcjach obsługi użytkowania produktów albo w nauczaniu elementarza, nie w sztuce.
Jeszcze jedna rzecz, równie istotna: niekierowalność własnym losem. Własnym przypadkiem. Kapitulacja wobec losu. Wymuszona lub dobrowolna: militaryści zaciągają się do armii, ponieważ wcześniej lubili zbierać noże i proporczyki, a w wojsku tego rodzaju artefaktów mogą uzyskać znacznie więcej, mordercy – ponieważ lubią zabijać. Ale – tu właśnie warto uwzględnić biografię, ściślej: miejsce i czas – istniał jeszcze jeden powód do posługiwania się bronią, noszenia munduru i mieszkania w koszarach. I nie były to mordercze skłonności ani słabość do kolekcjonowania pamiątek wojskowych wynikająca z nadmiaru wolnego czasu.
A mianowicie – pobór przymusowy. Żołnierz, który ogranicza wolność (pilnuje) i pozbawia życia (zabija), nie robi tego z własnej woli. Może być wykonawcą wyroków losu, realizatorem przeznaczenia określonego człowieka w określonej chwili. Rzadko tak bywa. Zresztą to nie mitologia. Tu z wiersza (i z tłumu) wychodzi jeden żołnierz, jeden z wielu: to realizator działania władz, siły większej. Ale nie siły wyższej, warto dodać. To pozbawiony woli funkcjonariusz władzy, która była pryncypialna w odniesieniu do celu i zasady: tak wycinała kwadraty, że miały pasować wszędzie. Władza zawsze jest surowa. Wcześniej (albo później: przymusowa służba wojskowa trwała dwa lata) równie dobrze mógłby siedzieć w miejscu człowieka, którego pilnuje. Patrzeć na jego buty i szukać jego twarzy, zapewne ludzkiej. Wyczekiwać jego słowa. A ów człowiek mógłby znaleźć się w jego miejscu, patrzeć na niego z góry. Choć obaj by nie chcieli.
Mogło tak być? Tak, mogło.
***
Sándor Márai nigdy nie wrócił na Węgry. Zapytawszy zaprzyjaźnionego lekarza o poradę, jak najskuteczniej bohater jego książki mógłby odebrać sobie życie strzałem z pistoletu, schorowany i wiekowy 22 lutego 1989 roku popełnił samobójstwo, strzelając do siebie z tej broni w zasugerowany przez lekarza sposób.
27 grudnia 1981 roku, a więc dwa tygodnie po ogłoszeniu stanu wojennego, dokończył w swoim Dzienniku myśl, którą przedtem pozostawiłem tu niedokończoną:
Boją się o ten wspomniany przez Lenina sznur, który sprzedali komunistom. Tragedia jest monotonna.
Czas teraźniejszy nie zawsze zasługuje na pomniki, można go wspomnieć po chwili, ale w żadnej chwili nie sposób nasycić się nim wystarczająco. Zasługuje na wiersze, na uwagę. Przedstawiłem je tak, jak widzę je teraz, w czasie teraźniejszym: bez wyciągniętych rąk i czarnych okularów, które mają to do siebie, że odbija się w nich także ten, kto jest przez nie oglądany.