Nowy Napis Co Tydzień #187 / Cenię (z zastrzeżeniami)
Poniżej prezentujemy kolejną odpowiedź na ankietę krytycznoliteracką dotyczącą Kanonu Polskiego – tutaj znajdziesz pytania, na które odpowiada autor.
Wskazywanie przecenianych pisarzy sprzyja formułowaniu radykalnych sądów w rodzaju „szybciej skończył, niż się zaczął”. Uważam jednak, że można mówić nie o radykalnym przecenianiu, a przereklamowaniu, i to nie w ramach życia literackiego, a na rynku książki. To działania promocyjne i towarzyszące im powierzchowne zainteresowanie mediów budują sławę autorów bardzo przeciętnych czy wręcz słabych – ale mam tu na myśli twórczość stricte rozrywkową. Krytyka literacka, rozumiana zarówno jako gałąź literaturoznawstwa, jak i typ publicystyki, rzadko kiedy wynosi pod niebiosa kogoś, kto w dłuższej perspektywie czasowej okazuje się niewiele znaczącą postacią; co najwyżej zbyt często nazywa wybitnym kogoś, kto jest jedynie dobry. Dlatego gdy piszę, że Jakub Żulczyk, Andrzej Stasiuk i Michał Witkowski to moim zdaniem trzej najbardziej przeceniani polscy pisarze po 1945 roku, nie odsądzam ich od czci i wiary; chcę jedynie wskazać, że ich forma jest bardzo nierówna i sugerowanie, że na pewno staną się częścią kanonu polskiej literatury jest przedwczesne. Otrzymane nagrody nie są dowodem na nic – wielu jest laureatów Literackiej Nagrody Nobla, o których mało kto dziś pamięta.
Jakub Żulczyk znakomicie posługuje się konwencjami gatunkowymi, przede wszystkim horrorem – chyba tylko Tomasz Piątek (przede wszystkim w Pałacu Ostrogskich) robi to z równą maestrią – nie będąc jednocześnie pisarzem rozrywkowym, dbającym o pewne pogłębienie swoich utworów, ale pisarzem bezprzymiotnikowym. Bywa też boleśnie trafny w portretach psychologicznych – sam mocno odnajduję się w Ojcu Eli z Instytutu. Jednak określanie go mianem jednego z najważniejszych twórców pokolenia jest moim zdaniem wyraźną przesadą. Podstawowym problemem twórczości Żulczyka jest jednostronnie mroczna wizja rzeczywistości, pełnej wulgarności, przemocy i odrzucającej fizjologii. W takim bagnie grzęźnie fabuła, a przede wszystkim interesująco zarysowani bohaterowie, jak choćby Mikołaj Głowacki ze Wzgórza Psów. Mrok nie pełni tu funkcji transgresyjnej – jest po prostu podstawowym elementem w gruncie rzeczy dość prostej wizji świata: człowiek jest zwierzęciem, któremu się wydaje, że zrobiło karierę. Niczego to nie odkrywa o człowieku, Polsce czy współczesności, niczego nie demaskuje – a na dłuższą metę czyni lekturę męczącą.
Andrzej Stasiuk był w latach 90. objawieniem dzięki Murom Hebronu, Białemu krukowi czy Opowieściom galicyjskim. Koloryt pogranicza, etnicznego czy społecznego, lub swojsko-obcej egzotyki łączył się u niego z fascynującą wizją męskiego bohatera, łączącego prostotę z liryzmem najwyższej próby. Jednak z biegiem czasu pisarstwo Stasiuka coraz bardziej przypomina literaturę podróżniczą, stylizowaną na opowieść mędrca – fascynacja Bałkanami czy Europą Wschodnią staje się powierzchowna, a jeśli się jej w takim wydaniu nie podziela, mało wciągająca. Dobrym przykładem jest Taksim, gdzie fabuła sprawia wrażenie jawnie pretekstowej – tyle że książka niewiele oferuje w zamian. Wciąż zmieniający się kalejdoskop barwnych postaci, wrażeń zmysłowych i alkoholi o trudnych do zapamiętania nazwach wystarczy, aby powstawały teksty, które dobrze się czyta, ale to za mało, aby tworzyć ponadczasową literaturę. Stasiuk sprzed dwudziestu pięciu lat to już klasyka – ale to nie powód, aby doszukiwać się w jego najnowszych utworach geniuszu, którego już tam nie ma.
Najtrudniej jest nazwać przecenianym Michała Witkowskiego – wymaga to bowiem sformułowania bardzo kontrowersyjnej opinii. Już jego debiutanckie Lubiewo pokazywało, że sama perspektywa LGBTQ+ to za mało, aby stworzyć wybitną powieść. Tak jak Żulczyka fascynuje mrok, tak dla Witkowskiego podstawowym środkiem wyrazu jest fizjologia. Jego błąd polega moim zdaniem na przekonaniu, że decorum albo od dawna jest martwe, albo należy je odrzucić jako kolejny element opresji. Tyle że fizjologia w pełni heteronormatywna byłaby równie odrzucająca. U Żulczyka wysokiej klasy pisarstwo trzeba męcząco odgrzebywać spod warstwy gwałtu i prostactwa; u Witkowskiego – spod dziwnie płaskiej, queerowej erotyki (Lubiewo) lub koturnowego, niespójnego melodramatu (Wymazane). Najbliżej wybitności Witkowski znalazł się w Barbarze Radziwiłłównie z Jaworzna-Szczakowej – wizja świata jest tam sugestywna, wielowarstwowa i zaludniona fascynująco ewoluującymi postaciami. Jeśli ktoś szuka metafor polskiej transformacji – oto one, nieoczywiste i inspirujące. Jedna książka to jednak za mało, aby stać się częścią Panteonu.
Najbardziej niedocenionym polskim pisarzem powojennym jest w moich oczach nie prozaik, ale eseista: Mariusz Wilk. W latach 70. i 80. działacz demokratycznej opozycji, po upadku ZSRR porzucił cywilizację i osiedlił się na północy Rosji – najpierw na Wyspach Sołowieckich, a później nad jeziorem Onega. Swoje przeżycia opisał w nieformalnej trylogii: Wilczy notes, Wołoka i Dom nad Oniego. Polskie spojrzenie na Rosję wydaje mi się do tego stopnia nasycone stereotypami i żartami z brodą jak u Dziadka Mroza, że skutecznie wyparły one rzeczywistość. Wilk posunął reportaż wcieleniowy do granic możliwości – zamieszkał w opisywanej kulturze na stałe, niejako stał się Rosjaninem, i to nie moskiewskim intelektualistą. Jego książki, napisane prostym, ale przemyślanym stylem, unikające jak ognia jakiejkolwiek egzotyki, oferują immersyjność dostępną jak dotąd gigantom reportażu – na przykład Swiatłanie Aleksijewicz w Urzeczonych śmiercią. Jeśli literaturę pojmujemy jako sztukę uruchamiającą wyobraźnię i wrażliwość, dotykającą istoty ludzkiego przeżycia, to Wilk umie w pełni wykorzystać jej możliwości. Zimna cerata na kuchennym stole i obezwładniająca monotonia życia niczym powolna śmierć są tu równie ważne i równie mocno zapadają w pamięć.
Mariusz Szczygieł to twórca niedoceniany w inny sposób: jest znany i czytany, ale przez większość chyba nie do końca rozumiany. Jego dojrzała twórczość – Gottland, Zrób sobie raj, Láska nebeská, a po części także Nie ma – postrzegana jest często jako wyraz czechofilii. Tymczasem gdy porówna się je z innymi reportażami z tego obszaru tematycznego (na przykład Mariusza Surosza), zauważyć można, z jaką maestrią Szczygieł porusza najważniejsze tematy – wiarę i niewiarę w Boga oraz poszukiwanie go, radzenie sobie ze świadomością własnej skończoności i lękiem przed śmiercią, bycie razem i osobno, poszukiwanie tożsamości i przekraczanie jej. Czesi są dla niego medium – prawie tacy, jak my, ale na tyle inni, że sposób ujęcia żadnego Wielkiego Tematu nie jest w żadnym momencie oczywisty. Szczygieł przyjmuje perspektywę człowieka w pełni nowoczesnego, ale nie zblazowanego – nie boi się ani pytań granicznych, ani tego, że nie zna na nie odpowiedzi. Błądzący umysł uspokaja się w kontakcie z konkretem, z pojedynczą ludzką historią. Wiele chwalonych i nagradzanych książek przeczytałem – i znam ich treść, tyle. Po lekturze Szczygła inaczej rozmawiam z bliskimi mi ludźmi o religii, patriotyzmie, o roli sztuki, śmierci. Reportaż? Czechofilia? Przede wszystkim tekst, który zostaje i pracuje w odbiorcy.
Ostatni niedoceniany moim zdaniem pisarz padł ofiarą własnej afiliacji gatunkowej. Pisarz SF Janusz A. Zajdel jest zbyt mało ceniony, ale relatywnie – nie uważam go za równie znaczącego co na przykład Stanisława Lema czy Jacka Dukaja. Jednak jego Limes inferior to jedna z najciekawszych niedosłownych przedstawień realnego socjalizmu w polskiej literaturze. Zajdel uchwycił istotę absurdalności późnego PRL w codziennym doświadczeniu milionów Polaków: nawet jeśli komuś nie przeszkadzał brak wolności politycznej, był zmuszony – jak wszyscy – do rywalizacji o pozorne dobra w systemie stanowiącym zamknięty obieg i rządzący się logiką mającą sens tylko w jego obrębie. Limes inferior to znakomity przykład stosowania środków ubogich w sztuce: świat przedstawiony nie jest efektowny i do pewnego stopnia przypomina ten za oknem, ale działa na wyobraźnię w stopniu niedostępnym większości polskich twórców literatury gatunkowej.
Są wreszcie twórcy, którzy do kanonu na pewno wejdą – ale wolałbym, aby nie stało się to poprzez dzieła, które wymienię. Za dzieło przeceniane uważam niezwykle skądinąd sugestywny Lód Jacka Dukaja. Budząca szacunek objętość książki i oryginalny na tle literatury nie tylko polskiej, lecz także powszechnej świat przedstawiony rozbudzają w czytelniku nadzieje na fascynujący rozwój akcji i jej przekraczające wyobraźnię rozwiązanie. Niestety – powieść stopniowo traci impet i rozmywa się w kolejnych, coraz słabiej ze sobą powiązanych perypetiach, a wyczekiwane przez kilkaset stron spotkanie bohatera z ojcem to jedno z moich największych czytelniczych rozczarowań od czasów liceum (a nie jestem już taki młody). Ambitnie zarysowane konteksty historiozoficzne, filozoficzne i naukowe okazują się statyczne i mało inspirujące. Lód jest jak jego uniwersum – stopniowo zamarza i zamiera.
Najbardziej zaś niedoceniona polska powieść powojenna to dla mnie Bohiń Tadeusza Konwickiego. Autor ten zyskał w pełni zasłużoną sławę zarówno jako pisarz, jak i filmowiec, ale jego późna twórczość – po Rzece podziemnej, podziemnych ptakach – pozostała niezrozumiana. W Bohini Konwicki zmierzył się z mitem Kresów i harmonijnego współżycia w wielonarodowej i wieloreligijnej społeczności, ale zrobił to w niedemaskatorskim stylu. Bohaterka bardzo mocno czuje, że mieszka na rubieżach Europy – racjonalizm i cywilizacja są tylko wyspami, stopniowo pochłanianymi przez bujną, prześwietloną letnim słońcem przyrodę. Wokół żyją Litwini, Rusini, Żydzi, ale to nie harmonia, raczej kohabitacja. Symbolizowana przez dworek polskość jest tu statyczna i monadyczna – pielęgnuje głównie samą siebie, odmiennością umie się powierzchownie zainteresować, ale docenić jej tak naprawdę nie potrafi. Książka dziwnie aktualna, a jednocześnie mistrzowsko stylizowana na klasykę polskiej powieści – takich opisów przyrody nie powstydziłaby się żadna z gwiazd szkolnego panteonu.