Nowy Napis Co Tydzień #111 / „…jakby coś się stało jakby wszystko…”. O „Świętych wiosnach” Krzysztofa Koehlera
Paulina Subocz-Białek: A może zacząć lekturę Świętych wiosen jak oglądanie fotografii? Zresztą sam poeta pisze w końcowej partii jednego z utworów, ukrywając się za podmiotem: „Na amiszów patrzę” (Piosenka na trzech strunach, s. 11)
[…]
Na amiszów patrzę
raczej
[…]
A dopiero potem: „jak na fotografię / z dawnych lat”. Jest więc jakieś wahanie w tej lirycznej ontologii poznania. Zresztą w innym wierszu czytamy:
Bedzie? Czasy
Ontologie
Teraz jeszcze jestem
Pompuj serce
Kłania się wam
Znikający człowiek
(Pętla, s. 57)
Na pewno prócz wahania jest tutaj wyraźny rytm. Rytm pytania. Ale jest to pytanie wypełnione wagą naddanej już nadrzędnej, moralnej odpowiedzi. Bo nowe wiersze są też i wołaniem, choć dość swoistym, bo jakby samozaprzeczającym:
[…]
Nam
potrzebne jest ich życie My to wszystko kiedyś
naprawimy lecz nie dzisiaj jeszcze Dzisiaj jeszcze
jest inaczej
Na amiszów patrzę
raczej
jak na fotografię
z dawnych lat
(Piosenka na trzech strunach, s. 11)
A owo w wierszu cytowane „inaczej” łączy się ze wspomnianym „raczej”. Nieprzypadkowe zapewne foniczne połączenie podkreśla nade wszystko wygłos znaków zapytania dotyczących relatywizmu, który tak nęci współczesny świat:
Czy da się zakłamać
świat? Przesłonić?
Zamknąć i uszy i oczy?
Dekoracją się owinąć
jak pledem
Udawać że piekło
jest niebem
(Piosenka na trzech strunach, s. 11)
Ireneusz Staroń: Składnia pytania, brzmieniowe – by tak to ująć – przyspieszenia oraz na powrót retardacje oddają z pewnością naturę rozedrganego świata; świata metafizycznej bitwy, której front przebiega także w samym wersie, w napięciu pomiędzy wersyfikacją a składnią. Widziałbym zresztą nowy tomik jako kontynuację nie tylko pewnych linii brzmieniowych – bo jak zwykle u Koehlera trudno o poetykę liczby pojedynczej – lecz również wyobrażeniowych. Na zasadzie niemal licencji o mocy autocytatu czytać można przecież obecną tutaj technikę filmową, ściślej zaś technikę cięć i montaży obrazu, która daje efekt szczególny zwłaszcza w partiach, gdzie soczewka „kamery” przechodzi pomiędzy planami maksymalnie oddalonymi. Za grą wyobraźni w Koehlerowej technice stoi zawsze architektonika instrumentacji opartej na schodkowych asonansach. A już spójnik „i” w pozycji wygłosowej wersu to wątek powracający u autora Nieudanej pielgrzymki stale. Nie przypadkiem w wierszu prawie tytułowym dzieje się tak wiele:
Najpierw świerk potem modrzew
Nie wiem czemu dzisiaj? Pierwszy zmierzch
po potopie? Potem młode sosny
przychodziły do mnie jakby święto
wiosny miało zacząć się dzisiaj i
widziałem planetę jakby z dali
z brzegu stojąc na końcu szlaku
I już nie było drogi dalszej
[…]
(Święto wiosny, s. 35, podkreślenia: P.S.-B., I.S.)
Zresztą owo zderzanie perspektyw, technika kontrapunktu, jest grą par excellence muzyczną. Stąd pewnie i odwołanie do Święta wiosny Igora Strawińskiego. Gdyby jednak pominąć ten fakt, i tak warto dodać, że u Koehlera wiersz zaczyna się od brzmienia. To myślenie bardzo Leśmianowskie. Owo brzmienie jest oczywiście różnobarwne…
P.S-B.: Jest tu raczej taka konstrukcja podmiotu, który po prostu rezonuje głosami. Czyni to przez dość szczególny wewnętrzny imperatyw. Jest tak, jakby koniecznością było ciągłe, a więc w pewnym stopniu nieustanne – przez co nieco transowe – przekazywanie. Choć w nowych wierszach wiele jest intymnych konfesji, nie ustępują one mnogości ogółu, zbiorowego doświadczania rzeczywistości. Ta polifonia odpowiada decorum swoistej Koehlerowskiej śpiewności. Wystarczy zaledwie kilka przykładów, aby tego dowieść:
Zasiadają rozmawiają za chwilę się
wyrwą z miasta Nim wyjadą
jeszcze w ziemi pochowani
[…]
za wysoko nie dociera do nich oko Miasto
dyszy nędzę dudni metrem okutani
w kurtki płaszcze czy narzuty usadzeni
koło siebie […]
(Piosenka na trzech strunach, s. 9)
Jakby już odlecieli wszyscy co odlecieć mieli
Szumią ruchome schody po których nie wchodzi
już nikt ani nie schodzi Nikt nie wyłania się też
jak spod ziemi żadna ludzka głowa Trzeszczy mechanizm i
trzaska skrzynkami z napojami ekspedientka w barze
bo może wreszcie przejść na drugą stronę Bo
[…]
(Have a save journey home she said, s. 15)
Dziwna i piękna to jednak polifonia. Bo polifonia miejsc i rzeczy, które zdaje się mówią zamiast. A Koehlerowy podmiot wierszy jest flanerem i jednocześnie towarzyszem, współuczestnikiem tak wielu zdarzeń:
Patrzyłem na nich w sali takim wzrokiem jak
się spodziewa patrzyć żołnierz kiedy nad
okopem w środku zamętu i wojennej wrzawy
dostrzeże kogoś z tamtej strony kto doń celuje
Nim tamten spust naciśnie wie że zginie i
wieczna pustka go nie minie
(***I gdzie się to wszystko w świecie, s. 19)
Katastroficzne są też liryki ze Świętych wiosen, lecz jest to katastrofizm podszyty oczywiście Przeznaczeniem. Ulokowanym – by tak rzec – w dłoniach zagłady spełnienia. Znakiem tego jest roślina – rącznik pospolity, którego kształt liści przywołuje skojarzenie z dłońmi (nieprzypadkowa jest też rodzajowa nazwa) – czyli wieńczący ostatni wers jednego liryku „krzew rycynusowy”. Krzew ten ma bardzo interesujące konotacje biblijne. Nazywano go bowiem „palmą Chrystusową”, po pierwsze dlatego, że jego liście symbolizowały uzdrawiające dłonie Chrystusa, a po drugie, że z owego krzewu pozyskiwano tak później spopularyzowany olej rycynowy o właściwościach leczniczych właśnie. Stąd wzięła się dawna nazwa dla tego oleju – Oleum Palmae Christi (Olej Dłoni Chrystusowej). Co więcej, roślina ta w Starym Testamencie odegrała ważną rolę – prymarnie powstała, by chronić Jonasza przed pustynnymi promieniami słonecznymi, następnie zaś została nadpsuta (w rezultacie czego uschła i przestała spełniać swoje ochronne funkcje) przez posłanego przez Boga robaczka, o którym mowa w Koehlerowym wierszu: „Lecz przecież to tylko takie gadanie Zawracanie głowy już / robak jest posłany pod krzew rycynusowy” (Rap the rock craddle song, s. 28). Jeśli tak, proroczy podmiot wiersza krakowskiego poety ukazuje przede wszystkim wizję tego, co nastąpi, gdy rycynowa roślina uschnie – a więc symboliczny bunt Jonasza i wejście w konflikt z prawdziwym miłosierdziem. A zatem wybór? Zresztą podmiot-prorok nie jest jeden, bo:
[…]
Chowamy się w cieniu
Znikamy w zagłębieniu Potem ruszamy
znów do portu choć nie ma nas wywieźć kto stąd i
pewnie tak zostanie Rozpoczynamy zatem układanie
[…]
Bo w jaffie jesteśmy już
jakby po biegu Tu widzę jak się w słowach twoich
czai wielka potrzeba by mi wyjaśnić że to nie
nieba ścigały cię po portach ziemi Morzach
przeznaczenia
[…]
(Rap the rock…, s. 28)
A więc jesteśmy w symbolicznym porcie, z którego wypłynął prorok Jonasz, udając się do miasta Tarszisz. U Koehlera owa „jaffa” nie jest jedna, jest za to tak, jakby emblemat eskapizmu był zwielokrotniony, zuniwersalizowany, można by powiedzieć, że jeśli w pewnym sensie jesteśmy Jonaszami, to „jaff” jest wiele. Jednakże w wierszu jest to miejsce „Na samym końcu drogi, gdy dalej już się nie da”, a cała reszta to „gadanie Zawracanie głowy”.
I.S.: „już / robak jest posłany pod krzew rycynusowy”. Ta wspomniana biblijna fraza, przefiltrowana została jeszcze przez wieki staropolskie, zwłaszcza zaś przez barokową zgoła vanitas. Ale uważny czytelnik, czytelnik podążający już od dawna Koehlerowym śladem dostrzeże tu coś jeszcze, a mianowicie zgoła śmiercionośny (sic!), a tak charakterystyczny dla tej dykcji żart (znów staropolska! i jej odblask romantyczny chociażby w Fantazym Słowackiego). Żart na granicy kryptocytatu, bo czyż owym robakiem nie jest po trosze ów szalony dla świata podmiot-poeta? Czyż to nie on wciela się w tego posłanego przez Boga burzyciela spokoju Jonasza? Tego, który niszcząc (także zgrabną frazę toku zdaniowego), stwarza, pobudza, wydaje na próbę ognia – by posłużyć się określeniem, które począwszy od tomu Trzecia część (2003) staje się autopoetyckim słowem-kluczem. Nie przypadkiem też chyba jakiegoś odległego krewnego tego robaka spotyka Koehler na sarmackich moczarach, ściślej zaś w Gombrowiczowskim Trans-Atlantyku (bardzo przecież w formie staropolskim):
Pojawia się, wyławia go wzrokiem narrator zawsze w momentach szczególnego napięcia; w momentach dla decyzji ważnych. Staje się dlań ów Robaczek jakimś punktem odniesienia właśnie, ostatecznym kontekstem, wychyleniem się poza sytuację, poza wszelkie uwikłanie. Co on znaczy? […] mieszka on otóż na moczarach, jest moim ziemskim sąsiadem. Jest zanurzony, ukołysany istnieniem, jest „wkołysany w otwarte”. Heidegger? Tutaj? I Heidegger, i Robaczek, i Rzeczpospolita…
K. Koehler, Lampeczka oświeceniowa a „Trans-Atlantyk” [w:] tegoż, Palus sarmatica, Warszawa 2016, s. 179. [2]
Przypominają się stare ryciny, karnawałowe pląsania ludzi różnych stanów… A i sam Heidegger powraca w tomie Święte wiosny, bo jako motto do jednego z utworów widnieje sentencja: „Miejscem zamieszkiwania człowieka jest przestrzeń otwarta na boskość” (s. 24).
P.S-B.: Tak, ale…! Czemu to służy? A mówiąc jeszcze bardziej wprost – jaką pełni funkcję w samym tekście (w konsekwencji czego wpływa też oczywiście na zewnętrzny wygłos utworu)? Bo o tym, że to pląsanie jest jedynie żartem, „zabawką” – nie ma mowy. Swoją drogą humor to byłby najczarniejszy: „Wrzeszcząc Skacząc Przeklinając / na swój pogrom zapraszają” (***Bezwzględnie szybko Nagle w pośpiechu, s. 48). Żart odgrywa wraz z resztą zauważonych tu przez nas elementów niezmiernie ważną rolę, albowiem jest on radykalną – a ileż przez to uspójniającą! – przeciwwagą dla tematu, którego dotyczy. Ale to nie wszystko, bowiem w myśl jakiejś swoistej harmonii tych synkopowych fraz, żart liryczny z parenezy – sam w sobie jest doskonałą parenezą.
I.S.: Stąd konteksty współczesne – a przecież dla zawsze palimpsestowej wyobraźni Koehlera to nieodzowne – nakładają się tutaj na przywołaną już tradycję biblijną. Razem zaś tworzą nową-nie-nową jakość. Albo inaczej – to, co stare i znane, choć często wyrażone aluzyjnie – powraca we frazowaniu zgoła awangardowym, niejako „podbitym” raperskim rytmem, brzmieniową synkopą, architektoniką opartą na sieciowym układzie asonansów. Ale żeby nie poprzestać na skrótowym wyliczeniu – jesteśmy wszakże w zaraniu działania posłanego ku nam robaka – zwróćmy się ku przykładom. Obrazy bowiem – często wręcz alegoryczne – podążają tutaj za rytmem frazy, ale niejako zawsze są już o krok za późno. Język uprzedza nas ciągle w domysłach, podsuwa wciąż właściwe dla siebie kombinacje linii melodycznej. Wszystko, aby wyrazić ruch, wzięte z księdza Baki przekonanie, że ZARAZ BĘDZIE KONIEC, bo tutaj każda chwila istnienia odczuwana w dwójnasób jest również naznaczona katastrofizmem. Bo i świat swą feerią zmian w Świętych wiosnach niekiedy oszałamia, zaś mówiący zapisuje te poruszenia w formie przygody poetyckiej, radosnego podążania za frazą, która winna po barokowemu wciąż zaskakiwać, dążyć do konkretu, opisywać rzeczywistość, bo i ta nie jest jednowymiarowa. Przeciwnie – trwa wciąż w symfonii wielogłosu. I co nie mniej istotne – a w nowszych tomach Koehlera wręcz programowe – owa wciąż testowana fraza winna cieszyć, zaskakiwać czymś, co sam poeta nazywał za raperami mianem flow
P.S-B.: Właśnie tło warto byłoby wymienić tu jako kluczowe narzędzie. Paradoksalnie to właśnie w tle, w półcieniach rozgrywa się najwięcej. Nie wiem, czy zupełnie zgodziłabym się z tym, że na planie pierwszym jest przygoda i zabawa. Jeśli tak, to jako ariergarda czegoś więcej – wzrostu. Także, a może nade wszystko – duchowego. A fakt, że „robak został posłany” współtworzy w tekście arcyciekawy i udatny konstrukt przestrzeni bezczasu. Albo jeszcze lepiej – pozaczasu:
Patrzyłem na nich w sali takim wzrokiem jak
się spodziewa patrzyć żołnierz kiedy nad
okopem w środku zamętu i wojennej wrzawy
dostrzeże kogoś z tamtej strony kto doń celuje
Nim tamten spust naciśnie wie że zginie i
wieczna pustka go nie minie
(***I gdzie się to wszystko w świecie, s. 19)
Jest to więc patrzenie jakby wieczne, in articulo mortis, zawsze przedśmiertne, ostateczne, a przez to tak intensywne. Nadwrażliwiec ów wie, że czasu być może wiele nie zostało, niewiele w perspektywie jego własnego życia, ale przecież w kontekście długiego trwania – jakże dużo. Ale nawet nie to. Bezczas to bowiem nieustanne wychylenie w stronę drugiej przestrzeni, dążenie do przeniknięcia sfery materialnej, a zatem dążenie ku sferze nad-. Ku biografii metafizycznej – słowem – nad-biografii:
Jak ocalony z katastrofy albo duch już jakiś staram
się zyskać jakoś jej uwagę nawet coś zamówić
bliżej podejść lecz zamiast tego wstaję
i
ruszam w swoją drogę
(Have a save journey home she said, s. 16)
Stąd i ten wiersz – mający zresztą nie przypadkiem motto z Highlands Boba Dylana – zaczyna się dwuwersem: „Na absolutnie już pustym lotnisku / W lipsku i w marcu na początku drogi” (tamże, s. 15, podkreślenia: P.S.-B., I.S.). Językowy żart odwołuje się przecież do perspektywy teraz i zawsze. Ale też owo puste lotnisko – nie-miejsce z narracji współczesnych nomadów – ma siłę wielkiej metafory. Ziemia Nod, Urlo, Waste Land… Tutaj też zyskuje miano obrazu wewnętrznej ziemi jałowej – pustyni, na którą musi udać się dusza, jeśli zechce dotrzeć do wewnętrznego człowieka. Z tym bezpośrednio wiąże się „wiosenność” obrazu, zmienność świata przedstawionego, bo to rzeczywistość drogi, podróży, zmagań:
On tam za chwilę Tam wejdzie on za chwilę
Wzbije się w chmurne niebo W górę wzleci lecz
jeszcze teraz idzie dosyć szybko Widzi go
kamera Dostrzega go ślepiec a ten kto wie
mógłby coś zaradzić Zatrzymać Może
chce?
[…]
(On tam za chwilę wejdzie…, s. 20)
I.S.: Jeszcze inny klucz do wyobraźni najnowszego tomu kryje się w powracającym słowie „przedwieczerz” („To przedwieczerz już się / zmierzcha”, Uzasadnienia Róża przy studni, s. 54):
Następują wypadki! Nieodwołalne zmierza
szykiem stalowych kolumn a wiatr biczuje
liście Wypycha firany Wysusza z ziemi wilgoć i
wprost bez zwłoki Bez cienia wahania
wkracza lato – jak rewolwerowiec
do salonu Kula zabłąkana w ciało –
A ledwie przekwitłe kasztanowcem zastępuje
słodki zapach lip Lepkie ich rozleniwienie
przeciąga się w noc I bierze nas w posiadanie
Jak zdobywcy obce ziemie obce ludy –
Jesteśmy pobijani przez żar i erę
(***Bezwzględnie szybko Nagle jak w pośpiechu, s. 47)
Klucz wegetatywny, telluryczny nie jest oczywiście w Koehlerowym dążeniu czymś nowym. Pamiętajmy jednak, że autor Partyzanta prawdy to poeta najpełniej liminalny i właśnie stany przejściowe najbardziej go interesują: „Nieprawie wieczne Jest późne popołudnie / Chyba lipiec Mam kilkanaście lat // Dla mnie dopiero zaczyna się świat” (Podkłady, s. 52). Ciągłe przechodzenie, pory roku w swych stadiach mieszanych, krajobraz smagany metafizyczną, oczyszczającą, biblijną wichurą. I podobnie jak Leśmian jest w tym Koehler niezwykle konsekwentny, stając się niczym autor Dziejby leśnej poetą „wcieleń, niedowcieleń i odcieleśnień”
Bo jak tatarski podjazd sunie zastęp ciemnych
Chmur i zstąpi chłód Zlecą słupki
termometrów Szybko się aura tego roku
zmienia Wyszliśmy z domu latem wrócimy
jesienią
(Nazajutrz, s. 34)
Słyszałem pąki malin kwiaty wiciokrzewu
jakbym miał już nie wrócić z ginącego brzegu
W czerwieni światła co mi kłuło oczy
(Święto wiosny, s. 35)
Z doświadczenia granicy bierze się więc też to nad-odczuwanie, bo nawet „pąki malin” najpierw tu słychać, a dopiero potem widać. Zupełnie tak, jakby fibry wszystkich zmysłów dostrajały się do rytmu nieobjętej ziemi, gdyż „Zlecą / słupki termometrów”. Nadchodzą jesienie, a zaraz wiosny. Ale też Święte wiosny jako wielka metafora mają wyraźną proweniencję ewangelijną, łączą się z powracającym w tomie określeniem „boży / boski posiew”. Symbolika wiosenna jest w tym sensie jasna – rodzi się Nowy Człowiek (Homo Novus) – Człowiek w Chrystusie
Jak noworodek leżący na boku
Dziecię w matki łonie śmierdzący
ów bezdomny bez jednego buta
leży na przystanku
Opuchnięta stopa
Białe pełne ciało
[…]
Skąd on się tu ostał?
Wytchnienie na ławce
Ucieczka z sodomy
W cieple W schowku
z powrotem Jakby
wstecz spozierał ku
czasom i miejscom
innym Każdy ma takie
miejsce gdzie
kryje się uskok
tektoniczny czasów
[…]
Bo każdy z nas jest
posiew boski
(***Jak noworodek leżący na boku, s. 24–26)
Stąd i „wiosny”, ale też stąd, że owo ogarniające uniwersalne, to, co każdy w nas sobie nosi oddaje już pewną dynamikę drogi do – tak to trzeba nazwać wprost – zbawienia; drogę moralną wzlotów i upadków. A w nich sekunduje nam jakby przyroda, jakby dla nas stworzona, abyśmy pamiętali, wiedzieli, mogli rzec: popatrz – to zgniło, upadło, ale potem przyszedł śnieg i mróz, a po nich znów wiosna – odrodzenie; ja też mogę być jeszcze taką wiosną.
P.S-B.: Aby tak się stało, konieczny jest czas duchowej zimy, by tak rzec, czyli „przedwieczerz”. Czas próby, być może nawet bolesnej, jakieś swoiste wydanie na nieuniknione, na przeznaczone: „Pospiesznie zbiera zatem chmury w słup / obłoku Dymu Zgiełku Zawodzenia” (On tam za chwilę wejdzie…, s 21). To przywołuje oczywiście znamienny obraz Ogrójcowy. Zresztą zapewne samo słowo „przedwieczerz” konotuje w pewnym stopniu to, co zdarza się właśnie później.
I.S.: I jeszcze wiosna. Wiosną łatwo o dumę z osiągnięć tej niepohamowanej wegetacji, tego duchowego wzrostu. Często już bohaterowie przekonani są o tym, że zawrócili ze złej drogi, że już będzie niosło ich nowe, czyste, bezgrzeszne, że już posiedli dar łaski na zawsze, a przecież to nie oni są jego dysponentami. Znów więc przychodzi metafizyczna jesień. A potem znów, bo często – jak w drugim tomie autora – czeka nas Nieudana pielgrzymka. Nieudana w wymiarze horyzontalnym, ale już w tym wyższym trud porażki ma sens.
P.S-B.: Poezja Koehlera jest w ogóle poezją drogi w rozumieniu najpełniej orfickim. Wygłosowy wiersz tomu – nawiązujący do libretta opery Claudia Monteverdiego Orfeusz – nosi wszakże tytuł Dove te n’vai mia vita? (L’Orfeo, Acto quarto). A w nim wśród innych i taki obraz:
Jesień Mgły
Kolory Liście –
Gdybyś mi mogła jakoś
dać szansę że przyjdziesz
ale mi chowasz się Giniesz
Dokąd idziesz?
Gdzie chcesz odejść?
[…]Przecież przez westchnienia
Przez łzy Poruszenia
serca Jak błyskawica
co na powrót ziemię
z niebem skleja
wciąż tu jest i
się nie zmienia
nigdy choć ciebie
już nie ma a wciąż chce
bym słowa
odmieniał Szukał ich
znaczenia i wiernie
szedł za nimi po nią
Bo jest do znalezienia
lecz ginie jak dym –
Rozmawiam z wiatrem
Mówię do fal
Sam
(s. 59–60)
Dove te n’vai mia vita? – skąd odszedłeś z mojego życia? Dokąd ta droga? Czy raczej: do czego prowadzi? Albo – o czym jest ta wędrówka? Wędrowanie? Wołanie? I wreszcie czemuż coś nakazuje bohaterowi, by wciąż „wiernie / szedł za nimi po nią”? Chciałoby się – i chyba by należało – odpowiedzieć jak autor innego wiersza o Orfeuszowej wyprawie – Czesław Miłosz. Zapytany w wywiadzie o to, czemu w finale wiersza, właściwie tragicznym, gdy Orfeusz po prostu zasypia z policzkiem przy ziemi, można przeczytać: „Ale pachniały zioła, trwał nisko brzęk pszczół”, Miłosz odpowiada: „Nie wiem”
I.S.: Bez niej i do poetów będzie skierowana fraza:
A miłosz się
rozsiadał w wynajętym świecie jak wakacyjny
właściciel kabrioletu Podróżny w hotelu
Dwudniowy król życia (Wszystko to czeka na Ciebie…, s. 13–14).
Może dopiero głęboko ufając, można zaryzykować sprawę poezji? Bo ona finalnie w końcowym wierszu odchodzi. Uparty prorok zostaje sam. Tylko on i fale. Choć mamy dziwne wrażenie, że nad tym bezmiarem wód unosi się Duch, stąd może i ta końcowa gra edytorskim światłem. Fale… Wrażenie nieustannego ruchu, oprócz dynamiki frazowania wzmacnia jeszcze stosowanie zmiennych perspektyw. Obserwator to zresztą główna rola już nie poszczególnych, wierszowych podmiotów, lecz tego nadrzędnego „gospodarza poematu”, który pełniąc misję upartego proroka – otrzymał jakiś szczególny dar wglądu w sfery niedostępne zwykłym śmiertelnikom. To wreszcie ten, który nie tylko uważnie bada swych bohaterów, ale i podejmuje hermeneutykę wizji, snu, złudzenia. Po mickiewiczowsku dosięga, doświadcza, widzi, bo w istocie już od pierwszych wierszy sprzed trzech dekad to właśnie autor Dziadów pozostaje dla Koehlera najważniejszym literackim rozmówcą. I znów wiersz Święto wiosny, gdzie oko nadzmysłowe prowadzi bohatera do czasów Noego, choć owe czasy – tu przecież ostateczne – istnieją dla autora zawsze, gdyż zawsze toczy się ta ostateczna walka ze złem:
Najpierw świerk potem modrzew
Nie wiem czemu dzisiaj? Pierwszy zmierzch
po potopie? Potem młode sosny
przychodziły do mnie jakby święto
wiosny miało zacząć się dzisiaj i
widziałem planetę jakby z dali
z brzegu stojąc na końcu szlaku
I już nie było drogi dalszej
jakby coś się stało jakby wszystko
co było za mną wysoko wzrastało
górą w której cieniu
leżała cała reszta
(Święto wiosny, s. 35)
P.S-B.: W cieniu – dla doświetlenia drogi – opisałabym jeszcze innego literackiego patrona, tym razem z nieodległej współczesności, a który wydaje mi się – jakby jeszcze mocniej niż w poprzednich książkach poetyckich autora Obcego ciała – mówi wspólnie z frazami Koehlerowymi. Z cieniami swojej Drogi właśnie. Mowa o dystopijnym Cormacu McCarthym. W Świętych wiosnach, jak chyba nigdzie indziej, pobrzmiewają słowa: „Przywołaj rytuały. Gdy nie zostało już nic innego, upleć ceremoniał z pustki i tchnij w niego życie”
K. Koehler, Święte wiosny, PIW, Warszawa 2021.