17.01.2022

Komunia 1984

Ksiądz Zakrzewski wysyłał mnie po ekstramocne
(„tylko pamiętaj, bez filtra”)
dzięki czemu mogłem na chwilę urwać się z religii.
Po drodze był głaz – wielki przycisk do papieru i dwa miecze
odlane na pamiątkę 1410 roku. Wokół starego dębu miejscowa
starszyzna w bezruchu obserwowała obcych.
Ekstramocne trzeba było mieć nerwy, żeby
to wytrzymać.

 

Ksiądz miał swoje sposoby: wystarczyło że zamiast banalnego
„bardzo dobry” wpisał „wzorowy! z wyróżnieniem!”
do zeszytu, w którym kwiatkami zaznaczało się obecność
na nabożeństwach majowych – i czułeś się prawie jak w niebie.

 

To on nauczył nas pieśni, które śpiewaliśmy
w dniu Pierwszej Komunii.
Przyjmowaliśmy Ją na wyschnięte języki, długo
nie chciała się rozpuścić, uwierała w ustach, choć niby
byliśmy przygotowani.

 

Potem pieśni wyciekły z głów
jak z dziurawego mieszka,
usta nauczyły się przyjmować
błoto.

 

Urwałem się z religii,
spadam.

Wiersz z tomu „Pseudo” (2007)

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Jarosław Jakubowski, Komunia 1984, Czytelnia, nowynapis.eu, 2022

Powiązane artykuły

07.09.2021

Z prośbą

                       Pamięci ks. Jerzego Popiełuszki

 

Księże Jerzy – mój bracie

uklęknijmy razem

z naszymi matkami

ty – tam przed Panem

ja – przed obrazem

Jasnogórskiej Pani

Uklęknij kapłanie

bo nieomodlone

klęski przodków naszych

i zapomniane

pierwsze polskie zdanie

Pomódl się ze mną

gdy ziemię wzruszają

skomputeryzowane pługi

a satelity

obmierzają nieuprawiane

dla korzyści pola

Pomódl się ze mną

o śmierć najcichszą

w czas owocobrania

o ojczystość

jak chleb dla wszystkich

– i żeby w supersamie

zapachniał mi jeszcze

koper prawdziwy

i majeranek

I by w każdym mieście

wyższa od banków

była wieża z krzyżem

– zaś w moim wierszu

gdzie szara naoczność

takie światło uwagi

co pozwala rosnąć

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Kazimierz Nowosielski, Z prośbą, Czytelnia, nowynapis.eu, 2021

Powiązane artykuły

18.03.2021

Ki diabeł

 Cud? W naszej wsi?  Przestałem jeść, skierowawszy na matkę zaciekawione spojrzenie.

 Pamiętasz tę wierzbę, co rośnie na podwórku przed domem Ubeka?  Matka postawiła na stole talerz z rosołem i siadła.  Ubek obciął parę gałęzi zasłaniających mu okno na podwórko. Na konarze, który się odsłonił, zauważył dziwną narośl, wypisz wymaluj twarz Matki Boskiej Częstochowskiej  zaczęła jeść rosół.  Nawet te dwa ślady po mieczu szwedzkiego żołdaka wyraźnie widać. Ten konar Ubek też chciał odciąć, ale całe szczęście, że po ścięte gałęzie pojawiła się Jankowska i mu zabroniła. A potem… Wiesz, jaka ona jest: całej wsi o cudzie rozpowiedziała. I od tamtego dnia co wieczór ludzie pod wierzbą się zbierają, żeby się pomodlić. No bo i jak się tutaj nie modlić  skoro już sama Matka Boska przychodzi, to zapowiedź, że źle będzie się działo. Może nawet koniec świata nadejdzie…

 A co na to proboszcz?  Rozważając słowa matki, obserwowałem przez okno dwa gołębie, które usiadły na dachu stodoły. Gdy żył ojciec, nieraz mi się wydawało, że te dwa jarzębate ptaki są dla niego ważniejsze niż ja i matka. Pomyślałem, że powinienem im sypnąć zboża.

 Był pod wierzbą, obejrzał narośl.  Matka mówiła, nie przestając jeść.  Myślałam, że się z objawienia ucieszy, a on nie. Dziś na mszy powiedział, że oddawanie czci drzewu to pogaństwo. I zabronił się modlić pod wierzbą. Bo jeśli nie, to z Warszawy komisję sprowadzi, no, żeby to zbadać.  Sięgnęła po herbatę. Z przejęcia nie zauważyła, że bierze moją szklankę.  A niech sobie choćby i papieża sprowadzi, może przyjedzie, chociaż dopiero co był w kraju. Ludzie i tak będą pod wierzbę przychodzić, najwięksi zatwardzialcy…

 Ubek też?  spytałem z niechęcią.

 Gdzie tam!  syknęła.  On ma diabła w sobie! Ani razu nie przyszedł, żeby chociaż jedną zdrowaśkę za swoje grzechy zmówić… Za brata księdza proboszcza, świeć Panie nad jego duszą, należałoby się… A on nic, tylko ciągle się upija. Że też Bóg wyciąga rękę do takich grzeszników! Jedz rosół  zmieniła temat  bo ci wystygnie.

Była już szarówka, gdy wyszedłem z domu i ruszyłem kamienistą drogą przez wieś. Wznosiła się ku ciemniejącemu na widnokręgu łańcuchowi Gór Świętokrzyskich. Kiedy mijałem ogrodzone płotami gospodarskie obejścia, poszczekiwały na mnie wioskowe kundle. Stałem się dla nich obcy, od kiedy wyjechałem na studia. Ich ujadanie przypomniało mi o moim psie.

Droga skręciła w lewo i w zasięgu mojego wzroku znalazł się stary, parterowy dom Ubeka. Wszedłem na nieogrodzone podwórko. W domu, przed którym rosła wierzba, nie paliło się światło, co mogło znaczyć, że Ubek albo jeszcze nie wrócił spod sklepu, albo zdążył się już upić i śpi. Nie ożenił się, mimo że się podobał kobietom. Może to i dobrze: jak większość mężczyzn we wsi tylko w piciu i biciu był dobry. Nawet na donosicielstwie nie potrafił się wzbogacić  wciąż mieszkał w odziedziczonej po rodzicach drewnianej chałupie. Nie wybaczono mu we wsi, że w czasie stanu wojennego współpracował ze Służbą Bezpieczeństwa. Zasłynął denuncjacją brata księdza proboszcza naszej parafii  działacza Solidarności. Milicja urządziła mu takie przesłuchanie, że w tydzień po wyjściu z aresztu zmarł.

Wydarzenie to znałem jedynie z opowieści. Powód, by nienawidzić Ubeka, miałem inny. Niedawno zabił mojego psa, gdy matka poszczuła nim jego krowę, która weszła na naszą łąkę. Z siekierą do niego doskoczył, łeb mu odrąbał  gdy matka mi o tym opowiedziała, w oczach miałem łzy. To mi się zdarzyło pierwszy raz od śmierci mego ojca.

Wierzba wyglądała jak bożonarodzeniowa choinka: cała obwieszona różnokolorowymi wstążeczkami i odpustowymi obrazkami z wizerunkiem Matki Boskiej. Szukałem wzrokiem narośli, o której mówiła mi matka. Na jednym z konarów dostrzegłem jakieś zgrubienie. Wdrapałem się na wierzbę, bo zrobiło się zbyt ciemno, żeby mu się przyjrzeć z ziemi. Narośli dotknąłem ostrożnie: nie byłem jednak pewien, czy to cud, czy wierzba ma raka. Postanowiłem odpowiedzi poszukać przy świetle dziennym i zeskoczyłem z drzewa.

Wracając do domu, więcej myślałem o moim zabitym przez Ubeka Diable niż o cudownym wizerunku. Ubek zemścił się w ten sposób za coś, co wydarzyło się kilka miesięcy wcześniej. Próbował po pijanemu włożyć mojemu psu rękę do mordy. Nie był jednak świętym Franciszkiem: pies rzucił się na niego i szpetnie rozerwał mu policzek.

Matka czekała w progu. W smudze światła, która padała na nią z przedsionka, sama wyglądała jak Matka Boska oprawiona w futrynę drzwi.

 Prawda, że to cud?  Jej wzrok był rozpromieniony: pragnęła, żebym w objawienie się Bożej Rodzicielki w naszej wsi wierzył równie mocno jak ona.

 Muszę to jeszcze raz obejrzeć  minąłem ją w drzwiach  jak będzie widno.

 Ale pójdziesz ze mną teraz  w jej głosie pobrzmiewało rozczarowanie  pomodlić się pod wierzbę?

 

Wiosna była wczesna  zdejmując swój podniszczony płaszcz, pomyślałem, że o tej porze jest chłodnawo. Gdyby się okazało, że narośl na wierzbie to tylko rak, wymarzłbym, bez zasługi w niebie.

Poszliśmy, choć wahałem się, czy nie zawrócić, aż do chwili, gdy w oddali ujrzałem kilkadziesiąt migających ogników. Zaczynałem już sądzić, że widzę robaczki świętojańskie.

 Palą świece  powiedziała matka i kazała mi sprawdzić, czy nie zapomniałem gromniczek.

Zbliżyliśmy się na tyle, że mogłem rozróżnić słowa modlących się pod wierzbą. Odmawiano Litanię loretańską: znałem ją na pamięć, bo kiedy regularnie chodziłem się spowiadać, właśnie tę modlitwę ksiądz najczęściej zadawał mi za pokutę. Ludzie stali zwróceni twarzami do wierzby. Płomienie świec trzymanych w rękach pełgały i dymiły. Stojąca najbliżej drzewa kobieta w jaskrawej chustce na głowie intonowała:

 Królowo Wszystkich Świętych…

 … módl się za nami  wtórowano.

 Królowo bez zmazy pierworodnej poczęta…  Po głosie rozpoznałem naszą sąsiadkę  Jankowską. Była przewodniczącą modliszek, jak w myślach nazywałem członkinie parafialnego kółka różańcowego.

 … módl się za nami.

Matka przesunęła się ku wierzbie, a ja zająłem miejsce w ostatnim szeregu. Od sąsiada, a był nim Suchy, odpaliłem gromniczkę. Słysząc, z jakim przekonaniem syn sołtysa śpiewa: „Z Synem swoim nas pojednaj, Synowi swojemu nas polecaj…”, pomyślałem zazdrośnie, że przynajmniej on nie ma wątpliwości, dlaczego znajduje się pod wierzbą. Bo ja nie tylko nie śpiewam  to mogę usprawiedliwić nie najlepszym głosem  ale zupełnie nie potrafię się skupić na adoracji. Nie mogę się pozbyć myśli, że zasłyszane w dzieciństwie od matki historie biblijne to coś w rodzaju legend o Górach Świętokrzyskich, opowiadanych mi przez ojca. Może moja ucieczka z tej wsi jest nie tylko ucieczką od tych ludzi, ale też od ich wiary? Żeby odegnać niewesołe myśli, zająłem się wspomnieniami moich szkolnych czasów. Uśmiechnąłem się, przypomniawszy sobie lekcję chemii w ósmej klasie, na której ośmieszył się syn sołtysa. Nauczyciel próbował go odpytać z alkoholi. Szybko się przekonał, że jego wiedza na ten temat może być co najwyżej praktyczna. Zaczął go pytać od podstaw. Syn sołtysa, spytany o symbol tlenu, milczał uparcie, oczekując od klasy podpowiedzi. Zgiąłem kciuk i palec wskazujący w taki sposób, że utworzyły kółko i pokazałem mu pod ławką. Jego twarz się rozpromieniła i odpowiedział dumnie: „Zero”.

Po litanii Jankowska zaintonowała: „Idźmy, tulmy się jak dziatki…”, ja tymczasem rozmyślałem o tym, że górę Święty Krzyż nazywano dawniej Łysą Górą. Kiedyś na jej szczycie znajdował się ośrodek pogańskiego kultu. Najprężniej działał za panowania plemienia Wiślan na tym terenie, z którego to okresu pochodził usypany dokoła wierzchołka kamienny wał. Wtedy prawdopodobnie zbudowano również świątynię  w jej miejscu odkopano w siedemnastym wieku posąg „osypanego węglem”, jak podaje klasztorny zapisek, bożyszcza. Zastanawiało mnie, ile pogaństwa tkwi w zamieszkujących pod Świętym Krzyżem chrześcijanach. Oderwawszy wzrok od świecy, spojrzałem w okno Ubekowej chałupy. Właśnie zapaliło się w nim światło. Po chwili drzwi się otworzyły i stanął w nich gospodarz domu. Miał na sobie koszulę w kratę i kalesony. Zataczał się, był pijany. W spojrzeniach ludzi pojawiła się niechęć, ale nie przerywali śpiewu.

 Idźta do domu, ludzie!  Ubek próbował przekrzyczeć śpiewających.  Śpiwota i śpiwota! Dejta mi się wyspać! Śpiew nieco przycichł. Wśród tłumu rozeszły się pomruki niezadowolenia.

 Bo jak nie  Ubek chwiejnie sięgnął po siekierę, która tkwiła w pniaku przed domem  to zetnę wirzbe! Ślady kłów mojego psa dodawały jego przystojnej niegdyś twarzy wyrazu tępej zawziętości. Śpiew zupełnie umilkł.

 A idźze, ty bezboźniku! Kumunisto! Śpiclu! Diobła mos w sobie!  ludzie się rozwrzeszczeli.  Som się nie modlis, to i drugim nie dos?

Co zapalczywsi mężczyźni wygrażali Ubekowi pięściami. Co swarliwsze kobiety, zwłaszcza modliszki, w znaku zwycięstwa rozcapierzały palce.

Ani chybi, jeśli Ubek ściąłby wierzbę, to zostałby zatłuczony jak pies. Jak pies. Widocznie Ubek pomyślał tak samo, bo z rezygnacją wbił siekierę w pniak i odszedł, a właściwie umknął do domu. Światło w oknie zgasło i ludzie zaczęli przyklękiwać, powtarzając:

 Jak było na początku, teraz, zawsze i na wieki wieków, amen.

 „Maryjo, Królowo Polski…”  rozchodzili się.

Kiedy podeszła do mnie matka, powiedziałem, żeby poszła sama.

 Jeszcze zostanę, żeby się pomodlić…  ukląkłem.

Dostrzegłszy radość w jej oczach, spuściłem wzrok. Odeszła. Gdy pod wierzbą nie było już nikogo, wstałem z klęczek i, oświetlając sobie drogę gromniczką, ruszyłem po siekierę. Wróciwszy pod drzewo, ustawiłem świecę w taki sposób, żeby jej płomień oświetlał pień tuż przy ziemi. Splunąłem w dłonie, jak mnie nauczył ojciec. Wziąłem zamach, żeby z całej siły uderzyć. O tak, będzie miał Ubek za swoje. Nic nie usłyszy, jest pijany jak bela. Wtem zauważyłem na drodze światło latarki. Skręciło na podwórko Ubeka. Zgasiłem gromniczkę, żeby zanurkować w otchłań ciemności. Po drodze odrzuciłem siekierę w stronę pniaka.

Światło latarki omiotło wierzbę i przybysz ruszył ku domowi Ubeka. Pomyślałem, że to jakiś jego spóźniony kompan do kieliszka, ale cień nie wszedł do środka. Zaczął się kręcić, jakby czegoś szukał. W końcu się schylił, coś podniósł i wrócił pod wierzbę. Oświetlił latarką pień tuż przy ziemi. Obserwując jego powolne ruchy, domyśliłem się ze zdziwieniem, kim jest. Na pień wierzby spadło pierwsze uderzenie siekiery. Gdy nastąpiło kolejne, mogłem iść do domu, wiedząc, że rankiem matka obudzi mnie z krzykiem:

 Ubek ściął wierzbę!

Rano ubrałem się i pobiegłem na miejsce modłów. Już z daleka dostrzegłem kłębiący się tłum. Mężczyźni wskazywali ze złością to na ściętą wierzbę, to na chałupę Ubeka. Kobiety czyniły podobnie, tyle że lamentując. Wyłamano drzwi i wyciągnięto na wpół ubranego, zaspanego gospodarza. Mężczyźni okładali go pięściami, a potem z pazurami do ataku na twarz Ubeka przystąpiły modliszki.

 Puśta mnie, ludzie  szarpał się.  Ło co się wom rozchodzi?

 Ty dioble!  Zawodzenie kobiet przeszło w histeryczny charkot.  Ni ma dlo ciebie zodnych świentości! I na ksiendzowego brataś doniós, i na Matke Boskom nie bołeś się reki podniś!  Ubek oprzytomniał: zatrzymał wzrok na ściętej wierzbie.

 To nie jo!  krzyknął.  Nie jo! Nie jo! Przysiengom na wszyskie świen…

Nikt mu nie uwierzył  jeszcze więcej zaciśniętych pięści, rozcapierzonych rąk dosięgło jego twarzy.

 Zabić tego diabła!  rozkazałem donośnie, jak na Księcia przystało.

Chciałem tylko jeszcze bardziej nastraszyć Ubeka i nie sądziłem, że syn sołtysa spełni mój rozkaz tak ochoczo. Z domu Ubeka przyniósł postronek i, zawiązawszy pętlę, założył Ubekowi na szyję, mimo że ten zaczął się miotać jak opętany.

 To nie jo! Nie jo! Nie jo!  z jego ust sączyła się piana.

 Diaboł z niego wyłazi.  Jankowska przeżegnała się i wyjęła modlitewnik z torebki.  „A gdy ujrzał Jezusa, z krzykiem padł przed Nim…”  zaczęła recytować urywki z Ewangelii świętego Łukasza o uzdrowieniu opętanego.

 Prose wos, nie dręcta mie…  jęczał Ubek.

 Proszę cię, nie dręcz mnie…  przedrzeźniała go przewodnicząca kółka różańcowego.  „Nakazywał duchowi nieczystemu, by wyszedł z tego człowieka…”.

Opadłszy z sił, Ubek pozwolił się poprowadzić do sadu. Gdy tłum zatrzymał się przy jabłoni o rozłożystych konarach, próbowałem odwołać wykonanie wyroku, a kiedy słowa nie poskutkowały, uciekłem się do siły. Odepchnięto mnie. Przyglądałem się bezradnie, jak syn sołtysa ze sprawnością kata przerzuca koniec postronka przez konar jabłoni. Ubek utkwił we mnie przerażony wzrok. Domagał się cofnięcia wyroku? Myślał, że mogę go ułaskawić? A może to mnie obwiniał o ścięcie wierzby?

 Puśćcie go!  donośny głos księdza rozległ się tuż za moimi plecami. Tłum się rozszeptał.

 Ksiądz proboszcz…

 Ale, księże proboszczu…  wskazywano z rozżaleniem w stronę niewidocznej z tego miejsca wierzby.  To diaboł… – Skarceni przez księdza spojrzeniem, umilkli. 

 Puśćcie go  powtórzył, wycierając z potu skronie okolone siwizną.  To ja mu kazałem ściąć wierzbę. Nie wolno czcić drzew…

Skłamał, więc pomyślałem, że pewnie gdy ścinał wierzbę, czynił to w innym celu niż zapobieżenie pogańskiemu obrzędowi… A powód miał  śmierć brata. Ludzie nie odważyli się podnieść ręki na duchownego. A jeśliby wiedzieli, że wierzbę ściął własnoręcznie? W końcu zaczęli się rozchodzić. Ruszyłem z tłumem. Obejrzałem się. Pod jabłonią pozostali tylko ksiądz proboszcz i niedoszły wisielec. Stanąłem w taki sposób, żeby być dla nich niewidoczny. Ubek się trząsł z zimna, a może wciąż ze strachu.

 Dobrześ zrobił, synu  ksiądz pomógł mu zdjąć pętlę z szyi  żeś ściął wierzbę. Będziesz miał opał na następną zimę zdobył się na żart, odchodząc.

 To nie jo  upierał się Ubek, krzycząc za duchownym.  Nie jo! Nie jo! Przysiengom na wszystkie świen…  znów nie dokończył. Rozcierając czerwieniejącą dokoła szyi pręgę, ruszył w stronę wierzby. Stanąwszy nad ściętym drzewem, zaczął powtarzać, nic nie rozumiejąc:  Ki diaboł?

 

Opowiadanie zostało opublikowane dzięki programowi Tarcza dla literatów.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Zbigniew Masternak, Ki diabeł, Czytelnia, nowynapis.eu, 2021

Powiązane artykuły

05.11.2020

Nowy Napis Co Tydzień #074 / VI. Ku białoruskiej Wileńszczyźnie

Poprzednie części cyklu można zobaczyć tutaj.

VI. Ku białoruskiej Wileńszczyźnie

Puszczę Nalibocką porzucić jest mi trudno. To odrębny mikroświat, w którym można byłoby z malejącą już biologiczną energią, ale może jeszcze komuś czy czemuś przydatnie, przejść własną ostatnią życiową prostą… Chyba nie to będzie mi dane. Trochę żal…

Jadę dalej, myśląc już trochę o tym, co ma być tematem mego referatu za kilka dni w Mińsku. Organizowana przez Instytut Historii Białoruskiej Akademii Nauk konferencja ma być poświęcona Życiu religijnemu w Wielkim Księstwie Litewskim i Królestwie Polskim w XVI–XVIII stuleciu. Jako temat dla siebie zaproponowałem działalność oświatową instytucji religijnych różnych wyznań w Wielkim Księstwie Litewskim w XVIII wieku i jej kres pod późniejszą władzą imperium rosyjskiego. Teraz – jeżdżąc niby bez celu po Białorusi – zerkam tu i ówdzie, identyfikując miejsca, w których, jak mówią informacje historyczne, funkcjonowały te rozmaite placówki szkolne. Byłem już tym razem po drodze w Pińsku, Żyrowicach, Słonimie i Nowogródku, teraz – po wyjeździe z Puszczy Nalibockiej – kolej na Wołożyn.

Dziwne miejsce. Niewielkie, dziś dziesięciotysięczne miasto, położone o 65 kilometrów na północ od Mińska, przy drodze do Wilna. W popularnych opisach polskiej historii kresowej wspominane jest rzadko, częściej mowa o nim w publikacjach historycznych Żydów amerykańskich. Okazuje się bowiem, że tu, do Wołożyna, przypływali przez ocean ich przodkowie, by w tutejszej jesziwie studiować wiedzę talmudyczną i poznawać starą kulturę żydowską. Niby w Polsce wiemy o tym, że we wschodniej części Rzeczypospolitej Obojga Narodów żyło w osiemnastym wieku blisko 70% światowej populacji żydowskiej, ale ciągle nie dociera do nas fakt ogromnego znaczenia tych terytoriów dla przetrwania dawnej teologii talmudycznej i całej kultury judaistycznej. To tutaj, na Ukrainie narodził się i rozwinął chasydyzm, a w Wielkim Księstwie Litewskim pod wodzą słynnego Gaona Wileńskiego kwitł najbujniejszy na świecie tradycyjny, uczony i niechętny ludowym chasydom, talmudyzm. O Żydach z dzisiejszej Białorusi czytający książki Polak wie coś od Orzeszkowej, ale jej piękny skądinąd obraz Meira Ezofowicza nie skłania do przypuszczeń, że ten zamknięty przed chrześcijanami krąg był zjawiskiem nie tylko lokalnym, ale miał wpływ na formowanie się świadomości i kultury żydowskiej na bardzo szerokim świecie. 

Ośrodków naprawdę znaczących było tu kilka. Wołożyn jako jeden z nich zaistniał późno, jesziwa powstała dopiero w 1804 roku, ale wkrótce zasłynęła dzięki swym wybitnym rabinom-naukowcom z Chaimem Wołożyńskim na czele. Okres jej świetności i rozgłosu trwał do pierwszej wojny światowej, a funkcjonowała do 1939 roku. Dwuletnia władza sowiecka spowodowała jej zamknięcie, a kolejne trzy lata okupacji niemieckiej przyniosły ostateczną tragedię tutejszym Żydom. Znikła nie tylko uczelnia, ale i cała społeczność religijna i narodowa. Idąc przez Wołożyn, widzę pięknie odnowiony w ostatnich latach stary gmach jesziwy. Ale jest to już dziś tylko pomnik czasów minionych.

Wołożyn to jeszcze Mińszczyzna, ale jadąc dalej drugorzędną szosą na północny zachód, po kilkunastu kilometrach wjeżdżam już na białoruską Wileńszczyznę. Takiej oficjalnej nazwy oczywiście nie ma, ale tak mógłby się ten region nazywać. Do Litwy należy bowiem na pewno mniej niż połowa terytorium, któremu przypisywało się tradycyjnie imię Wileńszczyzny. Reszta rozpościera się właśnie na północno-zachodniej Białorusi – i nie jest to tylko kwestia nazewnictwa. Ta część Białorusi przez kilkaset lat wyraźnie ciążyła ku Wilnu, które z kolei etnicznie i kulturowo było miastem równocześnie polskim, białoruskim, litewskim i żydowskim. Kraj był tu co najmniej od szesnastego wieku silnie spolonizowany i w zdecydowanej większości katolicki, ale języki funkcjonowały cztery, a wiar religijnych było jeszcze więcej. Rodziny najczęściej były mieszane, więc kultura okazywała się u wszystkich trochę podobna, a większa niż w innych regionach kraju gęstość zaludnienia mnożyła relacje międzyludzkie i aktywizowała świadomość polityczną. Wydarzeń o znaczeniu ponadlokalnym i zanotowanych przez historyków było tu sporo.

Z Holszan, Borun i Krewa zwracam się w mej wędrówce znów na wschód, nad małe miasteczko położone nad jeziorem Świr, ziemie białoruskiej Wileńszczyzny…

Na trasie mam między innymi Holszany i Krewo. Dziś to formalnie tylko wsie, a praktycznie maleńkie miasteczka, ale kiedyś było inaczej. Holszany sięgają rodowodem 1280 roku, a więc czasów w tym krańcu świata pogańskich. Sto dwadzieścia lat później rodziła się tu księżniczka Zofia Holszańska, czwarta i ostatnia żona Władysława Jagiełły i matka jego synów. Z czasem Holszany przechodzą w ręce Sapiehów, którzy budują tu na początku XVII wieku zamek, a także kościół świętego Jana Chrzciciela i fundują klasztor franciszkanów. Holszany mają być ważne, bogate i piękne. Historia chce jednak inaczej – zamek niszczą już Szwedzi podczas „potopu”, a resztki rozbierają kolejni coraz ubożsi właściciele, klasztor likwiduje władza carska w 1832 roku, kościół dotrwał do 1945 roku, kiedy zamknęli go bolszewicy. Po 1990 roku zaczęła się odbudowa kolejnych zabytków i przywracanie ich do normalnego życia. Gdy byłem tu dwadzieścia lat temu, kościół – wprawdzie ogołocony z wielu dzieł sztuki wywiezionych do muzeów – już funkcjonował, a w odbudowanym fragmencie klasztoru uwijało się kilku przybyłych z Polski franciszkanów. Kilka lat temu rozpoczęła się odbudowa zamku. To jednak wielka i niesamowicie kosztowna inwestycja. Niemniej dziś Holszany przyciągają już wielu turystów krajowych i zagranicznych, na dużym parkingu przy pięknie odrestaurowanych dziewiętnastowiecznych kamieniczkach widać sznur aut i autobusów, a w hotelu miejsc wolnych nie ma. Pytam o kwatery prywatne, ale kiedy na pytanie o cenę otrzymuję odpowiedź „dziesięć dolarów za łóżko”, rezygnuję z noclegu w Holszanach. Nie chodzi o niewielki przecie koszt, ale o tę walutę, której propozycja pokazuje mi, że z tradycyjnej białoruskiej Wileńszczyzny nagle i niespodziewanie trafiłem na międzynarodowy rynek turystycznych atrakcji. Czuję się czemuś zawiedziony i zarazem śmieszny – jak Don Kichot na targu.

Krewo jest od Holszan jeszcze mniejsze. To już zupełna wioska, tyle, że zapomniawszy jej nazwy można chyba dostać pałę z historii nawet we współczesnej, mało wymagającej szkole polskiej. To tu przecie zawarta została pierwsza, ta Jagiełłowa, unia polsko-litewska. Unia krewska, rok 1413 – tak się to wszystko zaczęło – na Litwie, Rusi, w Polsce, a w jakiejś mierze i w losach Europy. Krewo politycznie wykorzystywało, ale i utrwalało Grunwald. A nieświadomie kreśliło przyszłe wschodnie granice nowożytnej Europie, kontynentowi kultur narodowych i powszechnych dążeń do narodowych państw.

Turystyczny rynek międzynarodowy do Krewa dziś jeszcze chyba nie dotarł. Pozostałości tutejszego zamku, zbudowanego niegdyś u bagnistego zejścia się dwóch niewielkich strumieni, to po prostu spory plac zarośnięty trawą i otoczony resztkami średniowiecznych murów. Informacji niewiele. W ciągu godziny jestem jedynym zwiedzającym, dopiero gdy odchodzę, pojawia się autokar z młodzieżą szkolną.

Holszany i Krewo kierują uwagę ku bardzo dawnej, średniowiecznej historii Wielkiego Księstwa Litewskiego. Między nimi znajduje się jeszcze jeden punkt, ważny dla całej mojej podróży przez Białoruś. To wieś Boruny. Kazała mi tu przyjechać Żona. Przejeżdżając przez Boruny, razem, przed dwudziestu laty, podwieźliśmy grzecznościowo parę kilometrów nieznaną starszą kobietę. Zaprosiła nas do domu na herbatę. Mieszkała samotnie w sporej, ale bardzo ubogiej chacie, mówiła coś o siostrze w Polsce i o drugiej, mieszkającej w niedalekiej Oszmianie. Wydało się nam jednak, że pani wiedzie się nie najlepiej, i powróciwszy do Polski pomyśleliśmy, że może warto by jej pomóc. Wtedy dopiero dotarło do nas jednak, że nie znamy jej imienia, nazwiska ani adresu, a nawet i nazwy przysiółka pod Borunami, gdzie stał jej dom. Kolejna jazda na Białoruś nie wchodziła wtedy w rachubę. Nie widząc wyjścia z tej sytuacji, daliśmy sprawie spokój. Czasami przypominaliśmy sobie o tym, pomstując na własną głupotę. Toteż teraz po latach, planując wyjazd w te strony, wiedzieliśmy, że do Borun pojechać trzeba. A skoro Żona została w domu, rzecz spadła na mnie. Okazało się to niełatwe, bo droga, przy której stał wspomniany dom, została w międzyczasie poprowadzona nieco inaczej i trafić do tego miejsca było trudno. Zacząłem więc pytać w okolicy i za trzecim razem złapałem konkretny ślad.

Rzeczywiście była tu taka staruszka – Helena. Zmarła w 2002 roku, do śmierci opiekowała się nią nasza gmina, pod koniec co drugi dzień nosiliśmy jej obiady, robiliśmy zakupy, biedy nie miała i ciężko nie chorowała. Siostra z Polski czasem coś przysyłała. Zmarła spokojnie, ze starości, bo już był czas, rocznik miała 1919… Leży tu na cmentarzu, chce pan, to zaprowadzę…

Chciałem, podjechaliśmy. Na grobie rosły kwiatki.

Boruny to dla mnie jednak nie tylko migawkowe wspomnienie o spotkanej przed laty staruszce, ale też ważne hasło w historii oświaty na ziemiach dawnego Wielkiego Księstwa oraz powrót do dotkniętych już w Żyrowiczach dziejów białoruskiego greko-katolicyzmu. Pierwsza cerkiew unicka w Borunach zbudowana została w latach 1692–1694, a w połowie XVIII wieku w budowie był już duży i piękny barokowy kościół oraz klasztor bazyliański. Samo Wielkie Księstwo już politycznie nie istniało, gdy w 1803 roku dzielni ojcowie bazylianie zakładali w Borunach swoją szkołę, której wyjątkowy poziom zaczął wkrótce przyciągać również młodzież obrządku łacińskiego. Ze znanych polonistom postaci uczyli się tu między innymi Antoni Odyniec, a także Ignacy i Leopold Chodźkowie. Szkoła była bastionem zachowania polskiej tożsamości kulturowej – i jako taka funkcjonowała aż do 1839 roku, czyli do końca oficjalnego działania zakonu bazylianów i całego Kościoła greko-katolickiego w państwie carów. Po tej dacie boruński kościół i cały poklasztorny kompleks gmachów przekazane zostały Cerkwi prawosławnej, ale próba zaszczepienia tu tego wyznania nie dała rezultatu – ludność okazała się wyłącznie katolicka i prawosławne nabożeństwa świeciły pustkami. Pod koniec XIX wieku świątynia została po prostu zamknięta. Odżyła dopiero po pierwszej wojnie światowej – jako kościół katolicki obrządku łacińskiego i od tego czasu funkcjonowała bez przerwy nawet za czasów stalinowskich. Dziś działa, a jako cenny zabytek historyczny i miejsce znane zagranicznym turystom pozostaje pod opieką władz państwowych. O tym jednak, czy tutejsze duszpasterstwo ogranicza się tylko do skali miejscowej parafii, czy – jak przed dwustu laty – sięga dalej i pełni role bogatsze, informacji zdobyć nie umiałem. 

Z Holszan, Borun i Krewa zwracam się w mej wędrówce znów na wschód, za kolejny punkt obserwacyjny, wybierając położone nad pięknym jeziorem małe miasteczko Świr. To w dalszym ciągu ziemie białoruskiej Wileńszczyzny, tyle że przesunięte o kilkadziesiąt kilometrów na wschód. Na pierwszy rzut oka Świr robi wrażenie wyjątkowo długiej ulicówki, rozciągniętej wzdłuż jeziornego brzegu. Tu znajdują się wszystkie ważne punkty miasteczka, a mieszkalne domy jednorodzinne prezentują się ładnie i solidnie. Z uwagi na swe położenie Świr przyciąga latem jakąś liczbę turystów, pojawiają się młodzieżowe obozy wędrowne i stacjonarne, a to oczywiście podnosi status tego centrum. Hotel, w którym spędzam pierwszą noc, jest świetnie urządzony, ale nie należy do tanich. Kiedy rano wychodzę za opłotki, różnica cywilizacyjna i ekonomiczna uderza w oczy: stare chałupy, sporo opuszczonych ruder, drogi nieutwardzone oraz pełne wielkich kałuż. Przypadkowy kontrast lokalnej zabudowy czy znamienny ślad rozbicia miejscowej ludności na tych, którzy umieli wyzyskać szansę wejścia na rynek usług turystycznych i tych pozostałych, żyjących na poziomie posowieckiego ubóstwa? Kogo o to zapytać?

Bardzo aktywny duszpastersko proboszcz katolickiej parafii, obejmującej tu aż 80% całej populacji miasteczka, ksiądz Bogumił Modrzejewski – człowiek o wyraźnym zacięciu społecznym, postrzega miejscową społeczność jako życiowo aktywną i raczej zintegrowaną wewnętrznie całość. Przyjechał tu do pracy z Polski blisko dwadzieścia lat temu, niemal natychmiast po święceniach. Z wdzięcznością za sugestię podjęcia takiego wyboru i z uznaniem dla dokonań swego poprzednika w Świrze, opowiada o pracującym tu wtedy i wprowadzającym go w tutejsze stosunki księdzu Wojciechu Lemańskim. Odbudowę tutejszej parafii i całej pracy duszpasterskiej po dziesięcioleciach sowieckich prześladowań wiary, a także remont przywróconej do kultu starej i pięknej świątyni, przypisuje właśnie jemu. Jakaż szkoda, mówi, że nie pozostał tu…

Robota pali się księdzu Bogumiłowi w rękach. Ale nie jest sam. W świrskiej parafii jeszcze w sowieckich czasach przyczaiły się siostry niepokalanki bezhabitowe, umacniając wtedy ukrywane życie religijne tutejszych katolików. Potem okazały się główną siłą organizującą jawną pracę parafialną. Dziś w Świrze kilkuosobowy ich zespół zajmuje się katechizacją dzieci i młodzieży, a także pełni najróżniejsze rodzaje służby duszpasterskiej i społeczno-charytatywnej dla miejscowej ludności. Nie dały mi pozostać na drugą noc w kosztownym hotelu – zostałem zaproszony na nocleg do ich domu. Stoi – rzecz charakterystyczna – w tej uboższej części miasteczka… Jakież to dobre i optymistyczne! A przy tym – jak zanurzone w naszej historii – bezhabitowe zgromadzenie sióstr niepokalanek, to przecie pomysł i ukryte przed władzą carską dzieło błogosławionego o. Honorata Koźmińskiego, powstałe w Zakroczymiu w 1891 roku, a dziś działające na kilku kontynentach…

Następnego ranka duże przedsięwzięcie: grupa dzieci „pierwszokomunijnych” w tygodniu po tym ich święcie jedzie do odległego o niespełna sto kilometrów Budsławia. Tamtejsze sanktuarium maryjne, to od ponad czterystu lat najważniejsze miejsce pielgrzymkowe katolików na ziemiach białoruskich, nazywane oczywiście „białoruską Częstochową”. Z dziećmi jedzie zamówionym autobusem kilka sióstr i odbywający w Świrze praktykę duszpasterską przed święceniami kapłańskimi młody diakon, zapalony i do niedawna aktywny zawodniczo sportowiec olbrzymiego wzrostu. Oczywiście nie przegapię takiej okazji, jadę też, tyle że własnym autem. Po drodze dalej gadamy z proboszczem. Opowiadając o realiach swej pracy, stale powtarza, że duszpasterstwo w parafii białoruskiej nie odbiega daleko od warunków polskich, ludzie są podobni w swej kulturze i typie religijności, mają analogiczne potrzeby a także oczekiwania, podobnie reagują na słyszane w kościele treści oraz wezwania. Misyjnej egzotyki w swojej pracy ksiądz Bogumił wydaje się nie zauważać. Ale wyjeżdżać z Białorusi i wracać do Polski zdecydowanie nie chce – tu czuje się potrzebny znacznie bardziej. Zupełnie mu się nie dziwię.

 

Ciąg dalszy w następnym numerze tygodnika „Nowy Napis Co Tydzień”.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Bohdan Cywiński, VI. Ku białoruskiej Wileńszczyźnie, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2020, nr 74

Powiązane artykuły

10.09.2020

Nowy Napis Co Tydzień #066 / Szukając drogi w labiryncie życia

Czeski duchowny ks. Tomáš Halík jest dobrze znany polskiemu czytelnikowi. Liczne artykuły oraz kilkanaście tytułów książek zdołały przyzwyczaić i zjednać sobie szerokie grono czytelników. Jest to grono, któremu Halík stawia wysokie wymagania. Filozofia, psychologia, socjologia, zaangażowanie w dialog międzyreligijny, żywe doświadczenie duszpasterskie. Jakby mało tego było, autor jest otwarty na świat współczesny, niemal głodny świata, dlatego nie szczędzi czytelnikowi zanurzenia w świat polityki, mediów, literatury. Jego styl ma w sobie coś z gawędy przy kuflu piwa. Na początku jest obopólne zrozumienie, ciekawe zagajenie tematu, na który skwapliwie przystajemy, próba nawiązania dyskusji i… już zasłuchani stawiamy następną kolejkę. Wychodzimy z czytelniczego baru z płonącymi oczyma, spóźnieni na kolejne spotkania, przeżywając w sobie wnioski z rozmowy. Każdy, kto wytrwale czyta Halíka zauważa narastającą tendencję w ostatnich książkach: coraz więcej Mistrza Eckharta, coraz mniej Fryderyka Nietzschego. Czeski duchowny, który zachwycał – choćby i piszącego te słowa – swoistymi rekolekcjami z Nietzschem, które prowadził na kartach swoich publikacji, teraz coraz bardziej zmierza w stronę wskazaną przez mistyków „nocy ciemnej”. Dlaczego tak się stało, przedstawia w swojej najnowszej książce Od „podziemnego Kościoła” do labiryntu wolności.

Noc pyta o Ogień

Jak ten czas leci! Czytając od lat Tomáša Halíka, nawykłem do tego, że zawsze był on obecny na horyzoncie wydarzeń. Zresztą sam przyzwyczaił do tego czytelników, pisząc od jakiegoś czasu jedną książkę rocznie. Trzymam teraz w ręku jego autobiografię i zdaję sobie sprawę, że czeski duchowny ma już 72 lata. Dużo, ale młodości ducha niejeden mógłby mu zazdrościć. Zapewne do serca wziął sobie zasadę, którą wspomniał w książce: do pięćdziesiątki trzymaj się starszych nauczycieli, od pięćdziesiątki trzymaj się młodzieży. Autobiografia to jednak kapryśny gatunek literacki. Czytelnik szuka sensacji, a jeśli autor jest duchownym, to niecierpliwie czeka na „te momenty”. W dodatku, jeśli ksiądz porywa się na literacką opowieść o swoim życiu, to zawsze będzie zestawiany z Wyznaniami św. Augustyna. W obydwu przypadkach odpowiedzi są proste i (niektórych) rozczarowujące. „Ani razu nie złamałem celibatu”, deklaruje Tomáš Halík, zaś autobiografia to jego najsłabsza książka. Każdy, kto będzie szukał pogłębienia myśli zawartych w poprzednich publikacjach czeskiego księdza musi obejść się smakiem. Raczej otrzymujemy opowieść o tym, co wydarzyło się w życiu Halíka, dlaczego zajął się tym, a nie innym tematem, niż ich dalsze i twórcze wyjaśnienia. Wobec słusznego wieku i godnej pozazdroszczenia kondycji fizycznej i umysłowej, autor ma aż nadto materiału literackiego do przedstawienia czytelnikowi. I właśnie być może ów nadmiar powoduje, że książka zdaje się mówić o wszystkim i o niczym. Żeby to dobrze zrozumieć, należy mocno wczytać się w świat emocji, które kryją się za tym wyznaniem:

Dopiero po czterdziestce rozpoczął się dla mnie całkowicie nowy rozdział życia: mogłem publicznie działać w Kościele i w świecie akademickim i uczestniczyć w tworzeniu szeregu inicjatyw i instytucji życia kościelnego, akademickiego i politycznego. […] Po niemal dwudziestoletnim okresie, kiedy nie mogłem podróżować nigdzie poza paroma krajami bloku komunistycznego, w ciągu następnych dwudziestu lat odwiedziłem wszystkie kontynenty, łącznie z Antarktydą. Po tym, jak na dwadzieścia lat zostałem wykluczony ze świata akademickiego, miałem sposobność wykładać na uniwersytetach pięciu kontynentów, nie wyłączając najsławniejszego z nich – Oksfordu.

Z tej radości życia, które miało być ukryte z własnego wyboru i ograniczone z nadania narzuconej władzy, bierze się styl tej książki. W największym uproszczeniu: Od „podziemnego Kościoła” do labiryntu wolności aż nadto przypomina celebrycką autobiografię, która stara się zapisać, gdzie bohater był, kogo poznał i z kim ma wykopany wojenny topór. Tomáš Halík jest świadkiem epoki zimnowojennego świata, świadkiem Kościoła trzech zupełnie przełomowych pontyfikatów, co sprawia, że być może powinna powstać znacznie większa publikacja. Albo też redaktor nad nią czuwający powinien wraz z autorem dokonać selekcji materiału. Jest za bogato w sferze „gdzie byłem i z kim”, co kładzie się nieco cieniem na duchową zawartość książki. Rozumiem też autora, że cieszy się życiem, które miało wyglądać zupełnie inaczej, a po czterdziestce wręcz eksplodowało nadmiarem możliwości. No właśnie, zatrzymajmy się przez chwilę przy życiu, które miał wieść w szarej rzeczywistości jednej z sowieckich republik. O samym sobie Halík pisze zaskakująco niewiele: jedynak, niechętnie bawiący się z innymi dziećmi, całe życie otoczony dorosłymi. Jako dziecko zafascynował się Janem Husem i przez długie lata chciał być rycerzem albo… niedźwiedziem polarnym. Nawrócenie przychodzi stopniowo, i choć Halík opisuje swoje doświadczenie religijne, to trzeba przyznać, że unika ekshibicjonizmu. Zamiast tego przedstawia czytelnikowi piękny opis splotu dwóch rzeczywistości:

Wiosna 1968 roku była wiosną mego życia, wiosną mojej wiary, nową wiosną Kościoła po Soborze Watykańskim II, gdy wszystko wokół nas i w nas przesycone było zapachem nadziei na polityczne odprężenie i swobodniejsze życie. Nasza młodość chyba odpowiednio nas przygotowała do bardziej intensywnego współbrzmienia z duchem czasu, który szumiał i perlił się jak młode wino z posmakiem wszystkich kuszących radykalizmów i naiwności po okresie dorastania.

Równie intrygująco brzmi opis nocy, w której dokonał samospalenia Jan Palach. Tomáš Halík był niezwykle poruszony samobójstwem studenta, którego zapewne mijał na korytarzu uczelni, lecz nigdy osobiście nie poznał. Teraz niósł jego maskę pośmiertną, którą umieścił w miejscu, gdzie wcześniej na terenie uniwersytetu stało popiersie Lenina. Jest mroźna, styczniowa noc, gdy prowadził ze sobą dialog:

Myślałem o liście, który Palach pozostawił. Pisał w nim, że należy do grupy studentów, którzy zdecydowali się na taki sam czyn, że losowali – i on wyciągnął karteczkę z napisem „Pochodnia numer jeden”. Powiedziałem sobie tej nocy, że teraz wszyscy poprzez czyn Jana jesteśmy postawieni w sytuacji „Pochodni numer dwa”. Pytałem się, co ja mogę ofiarować, jak ja mogę odpowiedzieć na ten jego czyn, który mnie dotknął do szpiku kości. […] Chociaż nie złożyłem żadnego dosłownego przyrzeczenia dotyczącego kapłaństwa, to jeśli miałby wskazać pierwszy i decydujący krok na drodze, która zwróciła moje życie w kierunku kapłaństwa, byłaby to właśnie tamta „palachowska noc”. Pociągał mnie motyw ofiary, wymóg ascezy, wysoki cel, na który trzeba się bez zastrzeżeń nastawić, przekraczając i pomijając wszystko, co rozprasza i wstrzymuje.

„Palachowska noc” dopytuje nokturnem o zupełnie inną noc. Tę, która wydarzyła się dwudziestego trzeciego listopada 1654 roku. Intensywność jej doświadczenia została skrzętnie zanotowana: od godziny 22:30 do około wpół do pierwszej w nocy. Słowa jej towarzyszące są zagadkowe, jakby nie były w stanie sięgnąć swego opisu. Na kartce nakreślono: „Ogień. Bóg Abrahama, Bóg Izaaka, Bóg Jakuba, a nie filozofów i uczonych”. To oczywiście „noc Pascala”. Jestem przekonany, że Halík używając sformułowania „palachowska noc” odsyła czytelnika do nokturnu francuskiego myśliciela. Jednocześnie jest to „noc Halíka”: gdy wreszcie zapadnie wewnętrzna zgoda na przyjęcie sakramentu kapłaństwa, będzie to kapłaństwo w ukryciu. O tym, że został potajemnie wyświęcony wiedziało dosłownie kilka osób. Jak wielka była to konspiracja niech świadczy fakt, że nie powiedział o tym matce, z którą mieszkał aż do jej śmierci. Dochowanie tajemnicy nie było tu romantycznym pomysłem, ale brutalną rzeczywistością. Kościół w Czechach został potraktowany przez władze komunistyczne znacznie surowiej niż w Polsce. Długoletnie więzienia, jak również dziwne „samobójstwa” za sam fakt bycia kapłanem były na porządku dziennym. Te pierwsze lata tajnego kapłaństwa mają w opisie Halíka urok pierwszej miłości. Mszę sprawuje w niewielkich pomieszczeniach – pokoik, poddasze – zawsze samotnie, zawsze przy stole. Gdy nadejdą czasy wolności religijnej, rozpoczną się opisane z ciepłym poczuciem autoironii problemy jawnego kapłaństwa: nauka sprawowania liturgii przy ołtarzu, poruszanie się w ornacie. Zresztą z ubiorem Halík będzie miał same problemy. Pierwsza zakupiona koszula z koloratką jest oczywiście za mała, w sutannie nie potrafi chodzić. Jego broda niezbyt pasuje do ówczesnego wizerunku księdza. Ten „świecki” wygląd księdza pozostanie jego znakiem rozpoznawczym do dzisiaj.

Tezeusz w labiryncie

Autobiografia Tomáša Halíka nie jest pierwszą książką, która nosi w tytule słowo „labirynt”. Wcześniej była jeszcze publikacja zatytułowana Co nie jest chwiejne, jest nietrwałe. Labiryntem świata z wiarą i wątpliwościami. Wątek znajdowania drogi będzie przewijał się nieustannie przez życie Halíka. Już jako ksiądz będzie on raz za razem pytał siebie o własne miejsce. Może jezuici, może Opus Dei? Pozostanie do końca tam, gdzie rozpoczął – w zgiełku świata, jako jeden z pozoru tylko „anonimowych chrześcijan”. Warto czytać Od „podziemnego Kościoła”… nie tylko jako duchową drogę, ale pewne drogowskazy, jakich udziela człowiek mający doświadczenie wiary prześladowanej oraz wiary rzuconej w sytuację religii supermarketu, gdzie istnieje wielość „towaru” i możliwość ich „mieszania” ze sobą. Tomáš Halík uważa, że inspiracje płynące z czasów prześladowań są zapomniane przez współczesny Kościół, a jest to doświadczenie zupełnie unikalne. Drogowskazy, jakie stawia nie wszystkim muszą się podobać, ale warto się nad nimi przez moment zatrzymać. Przede wszystkim Halík uważa, że kwestia celibatu zostanie w niedalekiej przyszłości poważnie przeformułowana.

Dziś jestem przekonany – pisze – że zbliża się czas, gdy łacińskie odgałęzienie Kościoła katolickiego powróci do praktyki pierwszego tysiąclecia, dotąd zachowanej przez katolicki Kościół obrządku wschodniego, że oprócz księży żyjących w celibacie będzie wyświęcać na księży również żonatych mężczyzn.

Innym z kolei problemem jest „rwąca się sieć parafii” i pytanie o styl duszpasterstwa. Czy chwytać jak najwięcej w swoje sieci, czyli uprawiać duszpasterstwo masowe i nastawione na ilość, czy skupiać się na tym, co zatrzymuje się w sieci, czyli kierować duszpasterstwo nastawione na jakość? Czeski duchowny jest przekonany, że należy koncentrować się na jakości, iść bardziej w głąb niż wszerz, inwestować w mozolną pracę, która kiedyś się opłaci. Inną wskazówkę przytacza za osobami benedyktyna Anselma Grüna i jezuity Enomiya-Lassalle’a. Pierwszy skierował go ku pismom ojców pustyni oraz psychologii głębi, drugi nauczył go medytacji w duchu zen. Te doświadczenia będzie Tomáš Halík kierował później do swych czytelników, zachęcając do badania własnego wnętrza oraz przedłużonej modlitwy osobistej. Czeski ksiądz będzie także podtrzymywał swoją fascynację „świeckimi księżmi”, którzy pracują, wykonując świeckie zawody i nie afiszują się działalnością duszpasterską. Raczej swoim życiem dają świadectwo wiary wśród niewierzących. Ciekawe, że to doświadczenie opisywane często pod hasłem „księży-robotników” wydaje się współczesnemu Kościołowi nieatrakcyjne.

W stronę milczenia

Tomáš Halík z pewnością połączył w sobie wiele elementów, które nie zawsze zjednywały mu sympatię. Wielka erudycja idąca w parze z medytacją, ciekawość świata wraz z jego bolączkami i trwanie przy nauce Kościoła, wielogodzinne siedzenie w konfesjonale i pomoc psychologiczna wraz z pasją polityka (Havel chciał, żeby został po nim prezydentem). Nic dziwnego, że wzbudza kontrowersje. Spora część autobiografii poświęcona jest invidia clericalis (zazdrości duchownych). Zapytany o relacje z przełożonymi Halík wspomni, że są jak kawa. Gorące, gorzkie i intensywne. To trochę śmiech przez łzy, ale także wyjaśnienie, skąd coraz więcej Eckharta, a coraz mniej Nietzschego. A ponieważ zdradzać wszystkiego nie mam zamiaru, wydaje mi się, że ten „milczący” fragment paradoksalnie mówi wszystko:

Teolog, religioznawca, kaznodzieja musi mówić o Bogu. Tym ważniejsze jest, żeby umiał o Bogu także milczeć, aby umiał milczeć przed Bogiem i z Bogiem, by umiał milczeć w Bogu, słuchać Bożego milczenia. Jeśli my, którzy „profesjonalnie” mówimy o Bogu, nie mamy być bezwstydnymi bluźniercami, musimy także kultywować milczące komunikowanie się z tą niewysłowioną tajemnicą, komunikowanie, które zwie się życiem duchowym. Nasze słowa muszą wychodzić z milczenia i wpływać do niego.

Autobiografia Tomáša Halíka jest jedną z jego najsłabszych książek. Nie ma się też co temu dziwić, bowiem trudno jest pisać nieustannie książki na tak wysokim poziomie, do którego przez wiele lat przyzwyczaił swoich czytelników. Kilka lat temu, gdy czytałem po raz pierwszy Co nie jest chwiejne, jest nietrwałe. Labiryntem świata z wiarą i wątpliwościami byłem przekonany, że gdyby św. Augustyn chciał napisać współczesną wersję Wyznań, napisałby właśnie taką książkę. Kolejna publikacja czeskiego duchownego – Cierpliwość wobec Boga – otrzymała Nagrodę Templetona. To właśnie z niej pochodzi to genialne zdanie, że różnicą między wiarą a niewiarą jest cierpliwość wobec Boga. Do wymienionych książek wracam co jakiś czas; rezonują we mnie. Nie sądzę, aby Od „podziemnego Kościoła” do labiryntu wolności dołączyła do ich grona. A może przeczytałem ją nazbyt niecierpliwie i po jakimś czasie wyrażę mea culpa?

Tomáš Halík, Od „podziemnego Kościoła” do labiryntu wolności. Autobiografia, przeł. Jerzy Illg, Znak, Kraków 2020.

Okładka książki

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Marcin Cielecki, Szukając drogi w labiryncie życia, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2020, nr 66

Powiązane artykuły

Loading...