26.10.2023

Nowy Napis Co Tydzień #226 / Misia

No ja nie wiem, krzyczał na mię ten człowiek, ten z magazynu. Krzyczał strasznie, bardzo niemiły był, ba-ardzo. Znowu niemiły człowiek na magazynie, ja tak nie lubię. I poszedłem do Janka, coby mię pocieszył, Janek młody jest, bardzo dobry chłopak, ba-ardzo. Tylko już poszedł sobie, Janek. Bez Janka jest okropnie na magazynie i ponuro.

Tak ciemno było, jak ja wychodziłem do domu, teraz to już jest ciemno prawie cały dzień. Zmęczony taki byłem i zły przez tego z magazynu, okrutny człowiek. Bardzo na mię nakrzyczał i niemiłe to było naprawdę. Nie lubię, jak zimno jest i już zęby mię bolały. Bo wiedziałem, że jak wyjdę, to w zimnie będę musiał do domu iść. A jeszcze ten człowiek.

Chciałem już tylko wyprowadzić Misię na spacer i spać. Misia to dla mię wszystko. Misia wdzięczna jest, Misia taka kochana jest. Bardzo taka urocza jest, ba-ardzo. Dużo bardziej ją lubię niż ludzi.

I jeszcze przed wejściem do mieszkania kolejny człowiek mię zdenerwował, ta taka młoda mroczna, co muzykę zawsze głośno puszcza. Powiedziałem dzień dobry, a ona nic. A tak naprawdę to powinienem jej kazać muzykę ciszej puszczać, a tego nie zrobiłem. Chciałem miły być, a ona i tak takie o. No ja nie wiem.

***

Jak wychodziłem do pracy następnego dnia to ten mój współlokator, że się wyprowadza. A to skomplikowane jest. Mamy wspólną umowę jak kumple. Bo właściciel powiedział, że jak podpiszemy wspólnie na całe mieszkanie, to taniej. A to i tak żadna umowa, taki świstek, że w każdej chwili można nas wyrzucić. I on, że przeprasza, ale musi. Pracę w Niemczech dostał. Już nie chce w Polsce. Rząd zamknął mu kiedyś firmę i on już nie chce. No więc chyba całą umowę musimy zerwać i nie wiedziałem, czy właściciel dla mię znajdzie jakiego współlokatora nowego, czy każe mi się wynieść.

W pracy byłem normalnie i pracowałem. Jestem sprawiedliwy człowiek i pracuję jak trzeba. A tutaj podchodzi do mię szef zmiany, że musimy porozmawiać. Bo znowu problemy są, jak przychodzą ci zewnętrzni z dostawą na magazyn. Ze mną są. Więc ja mu, że to niemili ludzie są, a on, że to jest praca i chodzi o zrobienie dobrze inwentaryzacji, nie o bycie miłym. I przeklął. A ja nie lubię, jak ktoś przeklina. Boję się wtedy.

I ja go przeprosiłem, a on, że nie chodzi o przepraszanie, że same problemy ze mną są i ma dość płacenia mi w gotówce. A jak się zatrudniłem, to poprosiłem, żeby w gotówce, bo komornik znał moje konto w banku i musiałem zamknąć je.

Komornik mi zabierał pieniądze, bo tatko miał dług. Za duży kredyt wziął i spłacić nie mógł, i odsetki miał, i jeszcze jakiś fajny bank chciał pomóc i drugi kredyt mu dał, mimo że miał ten pierwszy, ale to też odsetki bardzo długo. I tatko miał to spłacić, ale jakaś firma oszczędnościowa go okradła. No i zmarł mój tatko, bardzo chory był, ba-ardzo. A jeszcze młody był.

No i Misię przygarnąłem, jeszcze taką małą, bo tak samotnie mi bez tatka było. A teraz Misia wszystkim była, co miałem. Bo w pracy kolegów nie mam, nie wiem czemu. Są jak ta moja sąsiadka, ta młoda, jakbym nie istniał. A ja dalej pracowałem, bo trzeba pracować, żeby żyć. No i się stresowałem jeszcze tym szefem zmiany i cały czas się stresowałem, nawet rano jak wychodziłem do pracy.

***

Właściciel dzwoni, że mogę zostać miesiąc, jak zapłacę 3/4 całego czynszu. Czyli za mój pokój i pół drugiego. No a ja nie miałem tyle pieniędzy, bo ja mało zarabiam. Od lat tyle samo. No i on, że muszę się wynieść. Chciałem coś wymyślić, może opłacić to jednak jakoś, ale no jak. Misię musiałem do weterynarza zabrać i całkowicie pieniędzy już nie miałem, ale nie było wyboru, Misia jest dla mnie wszystkim. Słodka taka jest i przywraca mi nadzieję, że jest co dobrego na tym świecie. A ludzie mi ją odbierają.

Sąsiada, co też wychodzi codziennie z psiakiem swoim, zapytałem, czy by mi 50 złotych nie pożyczył. Powiedziałem od razu, że na jedzenie. I że ciężko, bo potrzebuję w ogóle 600 dodatkowo, jeśli chcę zostać kolejny miesiąc w tym mieszkaniu. Pan sąsiad miły bardzo, ba-ardzo. O numer mieszkania tylko zapytał i mi te 50 dał. A tak to chwilówkę mi polecił, to te 600 bym dostał, a coś potem mogę znaleźć dorywczo na spłatę. To ja mu, że chwilówki nie mogę chyba, bo konta w banku nie mam. A on, że może to sprawdzić, że jak zadzwonię jutro i się przypomnę, to sprawdzi. Tylko mam telefon na kartę i nie doładowałem, bo nie miałem jak, więc poprosiłem, żeby sam do mię zadzwonił. A on, że żaden problem. Dobry człowiek, naprawdę.

Coraz zimniej się robiło, gdzie ja teraz miałbym szukać mieszkania. Błoto wszędzie i wieje, i zęby bolą. Nie lubię, jak tak zimno jest, a musiałem jeszcze kupić Misi wdzianko, żeby nie marzła. Cztery lata nosiła poprzednie, ale teraz to już takie stare było po tych czterech latach, że marzła na pewno, wychodzić nie chciała, szkoda mi jej było.

Tego współlokatora chciałem zapytać, czy byśmy się nie dogadali z tymi pieniędzmi jakoś, skoro tak mię załatwił. Ale nie. Rzeczy spakował, wyjechał. Do pracy wyszedłem zmęczony taki, apetytu nie miałem, tam to nikt by mi nie pożyczył pieniędzy, tacy to oni są. Nawet nie pytałem.

A właściciel w ogóle słyszeć o tym nie chciał, nic go nie obchodziło, że drożyzna jest i że musiałem kupić Misi wdzianko. Nie jego problem. Mógłbym zostać tylko, gdybym zapłacił 3/4 czynszu.

***

Mam dwie opcje. Ten fajny sąsiad zadzwonił dzień później, że mogę pożyczkę w gotówce prywatnie wziąć z ogłoszenia, ale to gangsterzy mogą być. Ale z gangsterami to bym nie chciał mieć do czynienia. Druga opcja, że mogę założyć konto w banku i wziąć pieniądze dla właściciela, zanim komornik się dowie. Że nawet z telefonu mogę, ale ja mam za stary ten telefon, to może pójdę do banku, byle z tymi gangsterami nie musieć nic.

To chyba lepsze. Z gangsterami na pewno nie. Jak chodziłem do technikum, tatko oglądał filmy o gangsterach. Zawsze któryś gangster bardzo głośno krzyczał, ba-ardzo. Mój tatko śmiał się często, jak to widział, ale ja się bałem, bo potem kogoś bili, jak bili to się bałem.

Nie wiedziałem, gdzie tu jest bank. Szedłem po ciemku i niedobre to było, tak po ciemku to wciąż nie widziałem banku. No i nie wiedziałem, który jest dobry. Zapytałem młodego człowieka wychodzącego z baru, czy mi doradzi, ale spojrzał na mnie i bez słowa się odwrócił, nie wiem dlaczego. I jeszcze włożył do uszu słuchawki, które wyglądały jak ogromne kleszcze. Tak bardzo rozmawiać ze mną nie chciał. To dalej szedłem. Śmieci rozrzucone na drodze były, całe pokryte czymś lepkim i jakaś fabryka z cegły stała niedaleko, czarny dym jej z kominów leciał. To nie wyglądało, jakby tu zaraz miał być bank. Jak szedłem jeszcze dalej, przez tory, to bardzo śliskie były, ale przeszedłem tamtędy i znalazłem. Szczęście miałem tego dnia, że był tam jakiś.

W banku powiedzieli, że nie mogą założyć mi konta, bo mam popękany dowód osobisty. Popękał, bo kuleję, i jak ciasno było, jak jechałem na magazyn i wysiadałem, przewróciłem się i upadłem. Na pupę upadłem. Nic się mię nie stało, ale dowód miałem w kieszeni i popękał. Taśmą go skleiłem.

To z banku do domu chciałem wrócić, bo długo ba-ardzo szedłem, nie chciałem biletu kupować, bo i tak te 50 od sąsiada prawie się skończyło. Zmarzłem strasznie i pomyślałem, że jakieś cieplejsze ubranie powinienem kupić, bo już takie zdarte mam, ale to kosztuje, a teraz nie mam pieniędzy.

Późno już było, wyprowadziłem Misię i śpiący ba-ardzo byłem. Mogłem coś zjeść albo już spać i zjeść rano. Może spałbym lepiej, jakbym zjadł wtedy, ale za to tak miałem więcej jedzenia na rano. Takie miałem dwie opcje.

***

Najgorzej, że nie wiedziałem, dokąd mógłbym pójść. Z sąsiadem przez telefon rozmawiałem, że nie chcieli mi założyć konta w banku, więc chyba będę musiał się wynieść. Chyba że mi pracę dodatkową znajdzie, ale to przecież zajmuje czas. Bo gdzie tu pracę. Dni mijają, a właściciel krzyczy. Gdyby nie Misia, to dawno bym się załamał chyba. Ona, gdyby mogła, to wszystko by dla mnie zrobiła, naprawdę.

Przyjechałem do magazynu, ciemno jakoś było i pomyślałem, że gdyby było jaśniej, to nie czułbym tak bardzo, że mi tak zimno. Ale trudno. Tylko zrobiłem kilka kroków i usłyszałem, że trzech ludzi zwolniono. Jeden chłopak ze zmiany powiedział, że w takim razie będzie więcej pieniędzy dla nas. Ja go zapytałem ile, a on rozejrzał się po pozostałych i że muszę iść do szefa zmiany i zapytać, bo skąd on ma wiedzieć.

Bardzo spocone ręce miałem i trudno mi się pracowało, ba-ardzo. Ale pod koniec dnia zobaczyłem szefa zmiany, jak wchodził do swojej komórki. Wszedłem za nim, bo już późno się robiło, a on, żebym nie zawracał mu głowy, chyba że to ważne. To ja do niego, że ważne. To znaczy, chciałem zapytać, czy skoro tych trzech chłopaków zwolnili, to będzie więcej pieniędzy dla nas, bo ja to potrzebuję na mieszkanie, a mało dostaję. On wstał z krzesła, oparł się o biurko i do mnie, że chyba żartuję. I dalej, że tamtych wylali, bo tną koszta, a koszta tną, bo brakuje pieniędzy. Więc już na pewno do mnie żadne pieniądze nie trafią, a jeśli dalej będę zadawał głupie pytania, on coraz głośniej, to że będę kolejny do odstrzału. I coś, że czeka na automatyzację, to już nie będzie się musiał z nami użerać, coś o dronach transportowych i smart magazynach, które będą jakiś interfejs miały i święty spokój. I znowu przeklął. A ja nie lubię, jak ktoś przeklina. Boję się wtedy.

No więc z pracy nie mogłem dostać więcej pieniędzy. No i co tu dalej zrobić. Jeszcze gdybym wiedział, że gdzieś jest wolne mieszkanie, to co innego, ale najgorzej, że nie wiedziałem, dokąd mógłbym pójść.

***

Bałem się. O Misię się bałem najbardziej, bo mię to jeszcze aż tak nie zabolałoby, jakbym musiał nie jeść, ale Misię na pewno. Jest delikatna i kochająca, i bardzo lubi jeść. A moje jedzenie nie ma znaczenia. Muszę zjeść tyle, żeby mieć siłę na pracę i to wszystko.

Na magazynie jeden mój kolega bardzo kaszlał. Powiedział, że to jakaś choroba, ale nie może teraz wziąć wolnego, bo za mało ludzi jest do pracy. A potem przyszedł szef zmiany i co on tak kaszle. To on, że go chrypie w gardle, bo ma aninę. To szef zmiany, jak to usłyszał, okropnie przeklął. Nie chcę cytować, bo to nieładnie, ale tak naprzekliknał, że nie wiem, jak to opisać. I groził mu. Taki okropny był szef zmiany.

To ja uznałem, że nie mogę pracować z tym kolegą, jak on tak zaraża. Ale on, że zostało jedno zamówienie z już zapowiedzianych i że idziemy, bo klient się zdenerwuje. Nie chciałem znowu zdenerwowanego człowieka, żeby krzyczał. Bo miałem być kolejny do odstrzału. Czyli jeśli ktoś coś źle zrobi, to nie zwolnią go, ale jak ja zrobię, to zwolnią mię. I dopiero potem kogoś innego, jak zrobi źle. To musiałem uważać.

Poszedłem z nim i we dwóch nosiliśmy z jednej długiej ciężarówki kartony. Takie lekkie były, ale chodzenia dużo i duszno było w środku i się zgrzałem. Do tego ten kolega wziął mój skaner i myślał, że to swój wziął, to jeszcze musiałem iść za nim, żeby go odzyskać. A on mię zignorował, jak mu to powiedziałem i musiałem potem szukać jego skanera, że niby to mój. Bo on oddał mój, jak do domu szedł.

Późno do domu wróciłem, a jeszcze chciałem podpytać tego pana z piętra niżej, czy wie, skąd mogę dostać pożyczkę prywatnie. I przy okazji pożyczyć jeszcze 20 złotych. Ale zadzwonić nie mogłem, bo nie miałem za co telefonu doładować. To poszedłem prosto pod jego drzwi i dzwoniłem dzwonkiem, i znowu. Chyba słyszałem, jak rozmawiał z kimś. I muzykę, ale nie tak głośno, jak u tej mrocznej, co mieszka obok mię. I w końcu drzwi się otwarły i on, jak może mi pomóc. Bardzo głośno i wyraźnie. To ja do niego, czy wie, gdzie dostanę pożyczkę prywatnie. I czy ma póki co jeszcze 20 złotych pożyczyć. To poszedł, a potem te 20 złotych mi dał i że sprawdzi w internecie, czy są gdzieś jakieś bezpieczne pożyczki.

To bardzo dobry człowiek, ba-ardzo, ale nie wiedziałem, czy coś wymyśli. I bałem się.

***

Jak jechałem do pracy, to było mi zimno, a na twarzy miałem mokro, jakbym się pocił. Zobaczyłem na balkonie czyimś żółty taki plakat z napisem „wynajmę”. I pomyślałem, że podejdę i zadzwonię, bo gdzie miałem mieszkania szukać. To wpuściła mnie taka wysoka kobieta, wyższa z pół metra ode mnie i czy byłbym w stanie terminowo płacić, co miesiąc. To ja, że tak, mam pracę. A ona, czy kaucję mogę wpłacić. To ja, że wolałbym bez kaucji, bo chwilowo nie mam pieniędzy. Ale że może dopłacę potem. I ona, że zależy, jak to by miało wyglądać. To ja, jaka stawka. A ona podała tę stawkę, no i to było dużo. Prawie tyle, jak teraz miałem zapłacić właścicielce, czyli za mój pokój i pół drugiego, to tutaj co miesiąc za sam pokój. No to podziękowałem jej.

I do pracy biegłem na autobus potem, bo nie chciałem się spóźnić, a już bardzo spóźniony byłem, ba-ardzo. Jak przyjechałem to szef zmiany do mnie, że ja chyba żartuję, a ja wcale z niczego nie żartowałem, tylko mieszkanie musiałem sprawdzić, ale on tego nie rozumiał. Jako szef zmiany jest pewnie bardzo bogaty i ma dużo mieszkań. Ale kazał mi iść i pracować i już potem siedział w swojej komórce.

Tego dnia, jak szedłem z Misią na spacer, a bardzo chciałem iść z nią już na spacer, tak dużo myślałem o przeprowadzce, że prawie zgubiłem Misię. Odpiąłem jej smycz na chwilę, coby pohasała z innymi pieskami i szedłem wzdłuż skweru, ona hasała na środku i jak potem szedłem z drugiej strony, to jej nie było. To podszedłem do jednej pani, która takiego dużego puchatego białego pieska ma, czy widziała Misię, a ona, że ciemno jest i żebym sam opiekował się moim psem. To ja cały zgrzany się zrobiłem i krzyczę na głos, jak mogę, krzyczę do Misi, a ona nie przybiega, tylko ktoś na trzecim piętrze otwarł okno i krzyczał, bo bardzo mu się nie podobało, że ja krzyczę, ba-ardzo. Nie wiedziałem, czy ten ktoś nie zejdzie i mnie nie pobije.

I biegłem potem wzdłuż skweru, aż tam, gdzie robią się z niego takie patyki wystające z jeziora i błota i znowu biegłem, a Misia była na placu zabaw. Chwyciłem ją i do niej, że ma mi nigdy więcej tak nie robić, bo wiem, że jest dobra i nie chciała źle, ale nie może tak robić.

Jak następnego dnia wstałem, to dalej zgrzany byłem, jakbym wciąż biegł i tak mi zimno było strasznie, i na twarzy miałem mokro, jakbym dalej był spocony taki.

***

Coraz mniej czasu było. Żeby obejrzeć następne mieszkanie, musiałem jechać pod miasto pociągiem szybkiej kolei, a on spóźniony był. Była sobota po południu, a już ciemno było. I peron cały w błocie.

Pojechałem i właścicielka, że ma już dwóch zainteresowanych. Bo mało mieszkań jest, ja rozumiem. I że mogę ich przebić, jeśli zapłacę na przykład za dwa miesiące z góry. To ja do niej, czy jakoś inaczej mogę wygrać z nimi, a ona, że nie ma innego pomysłu. I coś grzebała w torbie. No to wróciłem do domu. Ostatnie osiem złotych na bilety wydałem i nic.

Potem bardzo kaszlałem, ba-ardzo. Miałem jeszcze kilka torebek herbaty, to zaparzyłem herbatę i piłem ciepłą taką, jak tatko radził kiedyś, na gardło. A i tak wszystko mnie bolało, nie tylko gardło, i chciałem spać.

Najpierw obudziłem się, bo ta mroczna grała muzykę, ryki takie i trzaskanie, jak popsuta pralka jakaś i leżałem taki cały w łóżku i całe mokre było. Potem miałem jakieś sny, ale tak jakby na żywo, chyba do końca to nie były sny. A potem właścicielka mię obudziła, przyszła osobiście i w drzwi waliła, to jej otworzyłem. I ona, żebym spojrzał jej w oczy i czy do jutra zapłacę 3/4 całości za ten miesiąc. A ja jej, że się postaram. Okropnie ciemno było za oknem i całe mieszkanie się pomarańczowe zrobiło, jak zaświeciła światło i że błoto jest na podłodze, może raczyłbym czasem umyć. I tak źle mi było i Misia też się obudziła, bo pewnie czuła, że mi źle było.

A potem ona, że chciałaby jutro komuś pokazać to mieszkanie. I że mam być o 18, żeby nie było, że pod moją nieobecność mi coś dotyka. Takie były jej warunki.

I nic nie mogłem zrobić, a coraz mniej było czasu.

***

No i nic. Kaszlałem i ciężko mi się myślało, i wymyśliłem tylko, że pójdę ostatni raz do tego fajnego sąsiada niżej, czy coś wymyślił z pożyczką jakąś od ręki. I może jego jeszcze poproszę. On wyglądał też jak bardzo poważny człowiek i pewnie też był jakimś szefem zmiany i miał duży majątek.

A jak otworzył drzwi, to spojrzał w bok, chyba czegoś szukał, ale nie. Podobno nie znalazł nigdzie nic takiego. Może hostel jakiś. I że mu przykro, ale nie miał za dużo czasu, bo w jego życiu też nie ma róż. Coś, że nie dostał dywidendy w tym roku, wszystkie pieniądze zamroził niepotrzebnie i że jego syn jest transem, że on sam już ma dość, że wszystko to nie jest nic warte, że ta planeta jest piekłem jakiegoś lepszego świata i on jest tego pewien. A ja chciałem szybko, bo kaszlałem i źle mi było. No i nic.

***

To musiało być dziwne dla Misi, że tak bardzo kaszlałem od rana. Ale wyszedłem o czasie i dojechałem do pracy. Myślałem tylko, żeby ci, co przyjdą, nie chcieli brać tego mieszkania, i normalnie pracowałem, chociaż bardzo chory się czułem. Aż Janek zapytał mnie, czy przypadkiem sam nie mam agniny. To dobry, troskliwy chłopak. To ja mu, że musiałem po mieście jeździć i nie miałem wyboru, i że herbatę piłem na gardło. A on, że jeśli to jest z bakterii, to jak nie doleczę dobrze, to będę miał do końca życia takie bóle w gardle.

Jak z Misią wyszedłem, to czułem, że może to być ostatni spacer tu i szedłem z nią, aż mię brzuch rozbolał. Ale chciałem, żeby Misia się dwa razy wysiusiała przed powrotem. Jakaś nieswoja była i nie chciała długo. Ona czuła.

No więc właścicielka kazała mi zmyć tę podłogę, a jak ci państwo przyszli, młodzi tacy, trochę jak Janek, to dużo pytali, chodzili od pokoju do pokoju. Trochę im się łazienka nie podobała i czy można by przemalować na jaśniej i czy przymocowałaby kibelek, bo trochę chwiejny, na co właścicielka, że spróbuje, ale muszą wziąć od ręki, bo ma więcej chętnych. Na co oni, że dobrze, odpowiada im. Tak. To mają jutro o dziesiątej przyjść, podpisać umowę.

Jak wyszli, to ona mi, że mam zabierać swoje rzeczy w tej chwili. Ale jak to tak, w tej chwili. No bo do północy mam umowę, to ona chce, żeby o północy już nic mojego tu nie było. Że ona jutro o siódmej będzie z mężem i jak coś zastanie w środku, to wyrzuci. To ja do niej, czy wie, gdzie tu jest najbliżej jaki hostel. Ale to nie jej problem. Ona chce ode mnie klucze teraz, moje rzeczy mogę zostawić na schodach pod blokiem i wtedy mogę sobie chodzić i szukać.

Wszystko, co miałem wyniosłem na schody, bardzo lepko było tego dnia, bo jakoś tak padało trochę. I na początek wziąłem w torbę z Carefur sweter, i koszulkę, i majtki, i skarpetki, i szedłem tak przed siebie.

Przewróciłem się na śniegu, bo kuleję i wtedy jeszcze bardziej mię rozbolało gardło. Jakbym się uderzył w gardło, mimo że na nogi upadłem. I wtedy przypomniałem sobie Janka, że jak choroby nie wyleczę, to już nie przejdzie ten ból.

Hostel był na drugim końcu miasta, za 40 złotych za noc. I może być zastaw. Czyli że na przykład telefon można dać, jeśli nie może się dzisiaj zapłacić.

W obie strony trzy razy szedłem, bo musiałem jeszcze zabrać resztę skarpetek, książkę kryminalną, krótkie spodnie jedne, co miałem, no i Misię i rzeczy Misi, czyli miskę, smycz, posłanko. I jak ostatni raz przyszedłem, to właściciel do mnie, że już zaraz koniec meldunków na dziś, bo już 23. I żebym był w miarę cicho, jeśli mogę. A ja wcale nie chciałem być głośno, ja tylko kaszlałem i Misia trochę wyła, bo to wszystko musiało być dla niej dziwne, bardzo.

***

Ja już nic nie rozumiałem z tego. Rozumiałem tylko, że nie mogę za zastawienie telefonu zostać w tym hostelu kolejny dzień, bo to stary telefon jest i niedużo warty. I że jak oddam te 40 złotych za noc, to mogę wziąć go z powrotem. Ale nie miałem teraz tych pieniędzy.

A teraz nie wiedziałem dokąd iść. Dostałem duży worek od właściciela, bo w tę torebkę z Carefur to niedużo się mieściło, nie. A we worek mogłem wszystkie moje rzeczy spakować i iść. Tylko nie wiedziałem gdzie pójść, żeby tak nie wiało. A strasznie wiało i błoto było.

I szedłem niedaleko pracy mojej. I widziałem jej drzwi. I nie wiedziałem, czy mogę tam spać, a musiałem gdzieś spać. I widziałem, że zamknięte były te drzwi, bo to dzień bez pracy. I cały mokry byłem na twarzy, kaszlałem okropnie, a Misia bardzo się bała, ba-ardzo. I tak mnie bolało od tego kaszlenia, że już sam nie wiedziałem, co dalej. Czy zemdleć mogę od takiego bólu, czy co. Nigdy tak mię nie bolało, nigdy.

A nawet herbaty nie miałem gdzie dostać. Bo w mieszkaniu zostawiłem herbatę. A zimno było okropnie nawet tam, gdzie nie wiało i byłem sam na ulicy, wszyscy mieli gdzie mieszkać, nawet taka niemiła mroczna dziewczyna, co tak głośno muzykę puszcza, a ja nie, ja i Misia nie, a taka kochana jest. Niesprawiedliwe to. Nic już nie rozumiałem z tego.

***

Ja nie wiem, nie mogłem już tego wytrzymać. Szumiało mi w uszach, od tego bólu chyba, i słabo widziałem. Przywiązałem smycz Misi do mię, żeby nie uciekła. Położyłem się na przystanku niedaleko magazynu i spać próbowałem, ale ciężko było. Jak się obudziłem, to nie wiedziałem nawet, która godzina. A bardzo przez noc zmarzłem, ba-ardzo.

Misi szkoda było najbardziej. Bo skoro ja marzłem, to ona nawet w nowym wdzianku na pewno też marzła. Wyła bardzo, więc ja do niej, że będzie dobrze, że potem będzie słońce, ale dalej wyła, tylko ciszej.

Przyszedłem do pracy z Misią i workiem, ale chłopaki ze zmiany od razu do mnie, że nie mogę pracować w takim stanie. To ja, że chcę tu zostać i nie pracować, skoro mają coś przeciw. Nie, mam iść, bo nie chcą, żebym ich zarażał. I że szefowi zmiany doniosą. To ja, że nie mam gdzie iść. Tak to przecież bym poszedł. Już zmęczony byłem tą rozmową, bo wszystko mnie tak bolało. Chciałem tylko spać gdzieś, nawet w toalecie. Co im przeszkadza. Ale nie.

Naprawdę naskarżyli szefowi zmiany. A on od razu, że nie uzna mi wpisu za dziś. Że mam się wynosić, dopóki tak kaszlę. Zabrałem Misię i worek i poszedłem, a na zewnątrz dalej było tak ohydnie. Pomyślałem, że usiądę na stacji kolejowej, tej, co ją przejeżdżałem kiedyś, tam w tej wiacie takiej z betonu, to przynajmniej nie będzie tak padać na nas.

Tylko wiało dalej, a jak tak siedziałem, to było tylko gorzej. Bardzo chciałem, żeby przeszło, ba-ardzo. Ale tylko jak zasypiałem na chwilę, to było lepiej. A budziłem się po chwili. I patrzyłem na tych ludzi, co wysiadali co godzinę z tych pociągów. Oni dobrze zaopiekowaliby się Misią.

Strasznie już szumiało mi w tej głowie, na pewno od tego bólu, co był nie do zniesienia, a wiedziałem, że dobrze zaopiekowaliby się Misią, bo wdzięczna jest i kochana, i urocza. I jak przywiązałem Misię do ławki tak, żeby na nią nie padało, to wiedziałem, że ktoś się nią zaopiekuje. Inaczej bym tego nie zrobił, inaczej bym nie skoczył. Skoczyłem tylko dlatego, że ktoś się nią zaopiekuje, a ja już nie mogłem z tym bólem. Chociaż do końca nie wiem, to było okropne, kiedy taki wielki metalowy pociąg rozjechał moje kości – i musiałem wyglądać jak to błoto, które już było na torach – i rozsmarował wszystko, co ze mnie wypadło jak wielki glut, rozciągnięty pewnie jak guma do żucia, a ja pozwoliłem mu na to, nie wiem, chyba, bo nie mogłem już wytrzymać.

Opowiadanie wyróżnione w konkursie Snuj Story 2023.

O autorze:

Krzysztof Kwintkiewicz (ur. 1995) – absolwent polonistyki na Uniwersytecie Warszawskim, autor prozy i poezji, laureat i finalista konkursów poetyckich, w tym m.in. Turnieju Jednego Wiersza im. P. B. Greca (2022), OKP im. Władysława Broniewskiego (2021, 2022), czy OKP im. Dionizego Maliszewskiego (2021). Publikował m.in. w „Epei. Piśmie Literackim”, „Helikopterze”, „Stronie Czynnej”, „Tlenie Literackim”, „Zakładzie”, „Trytytce”, „Szortach”, „Składce”, oraz na blogu Wydawnictwa J. Stale wraca do tych samych kilkudziesięciu powieści i tomików, chociaż ciągle czuje, że nie nadąża z czytaniem nowych rzeczy. Mieszka w Warszawie. 

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Krzysztof Kwintkiewicz, Misia, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 226

Powiązane artykuły

12.10.2023

Nowy Napis Co Tydzień #224 / Ojcze Mój

Zwycięzca głównej nagrody w konkursie Nowy Dokument Tekstowy w kategorii Dramat czyta fragment swojego tekstu.

 Przedstawiamy laureata pierwszego miejsca w konkursie Nowy Dokument Tekstowy w kategorii Dramat – Grzegorza Górnego.

Siłą dramatu Grzegorza Górnego Ojcze Mój jest jego metaforyczność, a przez to otwartość na interpretacje. W warstwie fabularnej mamy do czynienia z opowieścią o synu we wczesnym dzieciństwie porzuconym przez ojca i wychowywanym przez matkę. Sztuka wpisuje się tym samym w dość ostatnio popularny nurt w dramaturgii podejmujący temat diagnozy problemu społecznego, jakim jest kryzys ojcostwa czy męskości w ogóle. Inaczej mówiąc – Górny dotyka problemu nieobecności i złej obecności ojca w życiu dziecka. Robi to jednak w sposób niesztampowy i daleki od doraźnej publicystyki.

– z laudacji Jury konkursu.

Ojcze Mój [fragment]

 

Dramatem istoty ludzkiej jest pustka, którą trzeba wypełnić. Jakże łatwiej byłoby się urodzić już wypełnionym, jak pies, wiedzieć, kiedy gryźć, jak ptak bez wahania ulatywać do ciepłych krajów i niehybnie wracać na czas. Szukam natchnienia, by uwierzyć w kapitalizm, imperalizm, socjalizm, katolicyzm, humanizm, monoteizm, polteizm, wszystko mi jedno. Uwierzyć i pokochać, jak wąż ciepły od słońca kamień. Zapomnieć i już tak trwać. Drąży mnie pustka, która zagłusza samą siebie papką słów, kolażem obrazów, prawdziwych, wmówionych, spędzonych jak wyrodne płody. Cierpię. Wciąż jednak wierzę, ojcze mój, że się nie poddam. Deficyty i hipertrofie. Afonia, apraksja, agnozja, ataksja, afemia. Alzhaimer. Jestem Łukaszkiem z internetu, ale mogę być Czerwonym Smokiem. Tak mi dopomóż.

Grzegorz Górny – filolog angielski, literaturoznawca. Autor monodramu Posągowa, opartego na życiu i twórczości francuskiej rzeźbiarki Camille Claudel. Jego ostatnią adaptację Przyjaciel, którego nie było, wystawiono w siedzibie Narodowej Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia w ramach Międzypokoleniowego Festiwalu Literatury Dziecięcej Ojce i Dziatki. Półfinalista Gdyńskiej Nagrody Dramaturgicznej (2023). 

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Grzegorz Górny, Ojcze Mój, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 224

Powiązane artykuły

12.10.2023

Nowy Napis Co Tydzień #224 / Dług

Przedstawiamy laureata trzeciego miejsca w konkursie prozatorskim Snuj Story 2023 – Marcina Majchrzaka.

Dług Marcina Majchrzaka stawia przed czytelnikiem fundamentalne pytania o sens rzeczywistości. Zwłaszcza tej przyszłej, choć ukazanej w oparciu o dzisiejszy kształt świata, w znacznej mierze zdehumanizowany, oparty na postępującej dominacji opresyjnego systemu informatycznego. Coraz doskonalsze aplikacje monitorujące każdą aktywność organizmu, skrupulatne liczenie śladu węglowego, sztuczna inteligencja zastępująca relacje z żywym człowiekiem, promocja depopulacji jako recepty na ratowanie planety. Dystopia Majchrzaka te elementy mocno wyjaskrawia. Jego futurystycznym inklinacjom towarzyszy precyzja i powaga słów wypowiadanych przez człowieka poszukującego prawdy o sobie samym. To połączenie teraźniejszości i przyszłości okazuje się kunsztowne i sugestywne –refleksja autora nad dzisiejszym człowiekiem, jego aktywnością i wymyśloną przez niego technologią skłania do rozmyślań nad eschatologicznym wymiarem naszej egzystencji i nad wymiarem współczesnej kultury, które jako elementy kondycji dzisiejszego pokolenia mają w tej twórczości niepodważalne znaczenie.

 – z laudacji Jury konkursu.

Dług [fragment]

 

Jak do tego doszło, kto nas tak urządził? Czy to wszystko było globalnym spiskiem elit od samego początku? Bo wiecie, różne rzeczy zwykło się myśleć o nich. Kim oni są? Jak im się to udało? Zawsze istniała wiara to, że istnieją jakieś byty, jacyś ludzie stojący ponad rządami, nawet ponad międzynarodowymi korporacjami. Jacyś ważni oni, którzy zawsze obserwują, którzy – gdy tylko zaczniesz zadawać za dużo pytań – dyskretnie wyszepczą ci do ucha, że „nie powinieneś się tym interesować, kolego”. Musiał być powód, jakikolwiek, bo tego przecież nas zawsze uczono: że świat jest linearny nic nie dzieje się bez przyczyny.

 

Ale nie było żadnych ich, byliśmy tylko my; a zatem tylko my mogliśmy uratować siebie samych i ponieśliśmy porażkę. Rzecz jest jednocześnie skomplikowana i prosta.

 

Nie było i nie ma żadnego spisku innego niż spisek wynikający z entropii. To wszystko zbudowali ludzie tacy jak ty i ja, rozumiesz? Establishment to ludzie tacy sami jak ty i ja. Czasem mieli nieco większe biurka, nieco lepsze komputery, odrobinę mniej gównianą robotę, ale gwarantuję ci, że żaden z nich – żaden z nas – nie przychodził do pracy z myślą o tym, aby spiskować. Przychodziliśmy, bo chcieliśmy mieć co włożyć do gara, chcieliśmy mieć nowy zegarek, kolejny gadżet, lepszy samochód, pierdolony jacht. Wydawało nam się, że system pracuje dla nas, żebyśmy mogli pokazać się w nowym garniturze na modnym przyjęciu, ale prawda była taka, że to my pracowaliśmy dla systemu. Podążaj za pieniędzmi, prosto do nory białego królika, Neo, i dalej, jeszcze dalej, a wtedy…

 

Wtedy trafisz nigdzie indziej, jak przed gigantyczne lustro, które pokaże ci twoją własną twarz. Jakże naiwna jest wiara w architekta krzywdy, wywyższonego ponad wszystkich innych wiedzą i wpływem! Przecież były nas miliardy, miliardy malutkich ludzików stopniowo zaciskających pętle na szyjach pozostałych i na swojej własnej jednocześnie. Lewa ręka naprawdę nigdy nie wiedziała, co czyni prawa.

 

Każdy z nas odpowiadał za jedną z tysięcy małych śrubek, niepozornych elementów. Te elementy wydawały się niegroźne, aż do momentu, w którym całość nie złożyła się samoczynnie w maszynę zagłady. Wszystko było serią błędów funkcjonujących jako iluzja planu doskonałego. Świat spłonął, bo wszyscy w tej samej chwili wyrzucili niedopałek przez okno.

Marcin Majchrzak (1990) – zamieszkały w Łodzi pisarz, publicysta, okazyjnie tłumacz. Hobbystycznie studiował historię i fotografię, ale z żadnym z tych kierunków nie związał swojej przyszłości zawodowej. W 2017 roku zadebiutował w magazynie Histeria opowiadaniem Ostatni kolejarz – wygrywając konkurs poświęcony twórczości Stefana Grabińskiego. W 2020 roku wydał powieść Stacja, dwa lata później nakładem wydawnictwa Vesper ukazał się jego zbiór opowiadań Cisza. W swoich opowieściach nie stroni od wątków psychologicznych i filozoficznych. Bohaterami Majchrzaka są ludzie postawieni w obliczu sytuacji beznadziejnych, autsajderzy i pariasi. Dla dzieł autora charakterystyczne są elementy grozy i mistycyzmu. 

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Marcin Majchrzak, Dług, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 224

Powiązane artykuły

05.10.2023

Nowy Napis Co Tydzień #223 / Szkatuła ze św. Teresą

Laureatka drugiego miejsca w konkursie prozatorskim Snuj Story 2023, Marta Maciejewska, czyta fragment nagrodzonego opowiadania.

Przedstawiamy laureatkę drugiego miejsca w konkursie prozatorskim Snuj Story 2023: Martę Maciejewską.

Wyjątkowo plastyczna opowieść Marty Maciejewskiej utrzymana została w tonacji buffo, z lekką, ale głęboko ironiczną tęsknotą za sferą sacrum. Za światem pojemniejszym, zapewne mniej wymiernym, na pewno mniej oczywistym, nie każdemu dostępnym, gdzie to, co uniwersalne, a więc wielokrotnie pojawiające się w literaturze, łączy się z tym, co indywidualne – z życiem człowieka, który pragnie ów świat na swój sposób okiełznać i nazwać. Nazywa go z ogromną błyskotliwością, z wciągającą czytelnika nieprzewidywalnością, z humorem wyzbytym cynizmu i nihilizmu, nie wpada także w patos ani w moralizowanie. Jednym z najbardziej interesujących wymiarów tego brawurowo napisanego i znakomicie skomponowanego utworu jest jego autentyczność. Opowieści tego rodzaju nie zdarzają się w polskiej prozie zbyt często, są śmiertelnie poważne, a równocześnie bezbrzeżnie komiczne, ponieważ śmiech jest subtelnym i wszędobylskim bohaterem świata opisywanego przez Martę Maciejewską, a jej słowa – dają wielką radość z lektury.

– z laudacji Jury konkursu.

Szkatuła ze św. Teresą

 

Jedna rzecz nie dawała mi spokoju. Tkwiła na mnie jak zjełczały zapach z miejsca, o którym każdy wolałby zapomnieć i najczęściej zapomina. Z czasem nieswój naskórek stał się naturalnym elementem, stał się częścią lipidowej siatki. Jego niechciane przybłąkanie wyłaziło w momentach przerwy, w chwilach, gdy supełki zmysłów wiązane czyimś głosem, jakimś zdaniem czy dotykiem ulegały rozluźnieniu. Działo się to podczas nocnych wędrówek do toalety, gdzie z prędkością światła dopadałam włącznika, czy podczas krótkich pauz w kościele, gdzie każdy był pozostawiony na pastwę samemu sobie. Pojawiało się jedno zdanie. Zdanie napomnienie, zdanie wydrwienie, zdanie elektryczny języczek, zdanie zmora, które wskazywało palcem i ze szczerbatym uśmiechem mówiło, tupiąc z podekscytowania nogami – A gdzie pierwsze piątki miesiąca?

 

Jakoś do piątego było nawet dobrze. Myślałam, że uda mi się dobrnąć do końca i dołączyć do tych szczęśliwców, którym dane będzie zaznać ostatniej spowiedzi przed śmiercią. Zaliczyć level, zebrać odpowiednią liczbę punktów, której żadna późniejsza wpadka mi już nie odbierze, bo przydrałowałam do gwarantowanego pułapu, wbiłam w niego pazury i teraz mogę na nim trochę odpocząć. Chciałam mieć pewność, że w momencie przejścia mego na tamten świat, nieważne, w jakim miejscu będę się znajdować, zza rogu wyłoni się ksiądz w komży wyszywanej pękatymi owocami winogron, w dłoniach – gładkich jak tafla wody i bladych jak woskowe ciało gromnicy – będzie trzymał złotą monsterę, a w niej białe oko, na którym osiądzie promień słońca wpadający przez szybę. A obok pulchni ministranci czystymi jak łza głosami będą słać pieśni przebłagalne przed tron samego Boga. Ja, z której siły ziemskie zaczną wypełzać jak powietrze z przebitej dętki, skinę nieznacznie głową na znak, że czas wypowiedzieć ostatnie słowa, pozbyć się ostatnich grzechów, które mnie jeszcze trzymają na tym padole. Po szczerym wyznaniu win, przyjęciu hostii, miałabym ciężko westchnąć. Pozwolić, by ostatni oddech okrążył całe moje ciało i wraz z wydechem odejść. Wtedy jakaś drobna kobieta, która do tej pory siedziała na drewnianym krześle, niemalże zlewająca się z szarością ściany, podeszłaby do okna, otworzyła je i pozwoliła ulecieć mojej duszy.

 

Ale nie. Nie mogło być tak pięknie. Mój własny ojciec skazał mnie na piekło albo co najwyżej na czyściec co i tak nie było alternatywą wielce satysfakcjonującą. Nawalił akumulator – tak mówił, zdejmując maskę z haczyka. Nie dojedziemy na czas. Ładowanie trochę potrwa. Samochód nie ma energii. Muszę go podpiąć – tłumaczył się i rozkładał ręce ze skruchą, czego nie przyjęłam dobrze. Nie wyczaruję ci – wkurzył się na moją obombaną minę, ale potem złagodniał i myślami był z powrotem przed „Sensacjami XX wieku”. Idź się pomódl do pokoju. Przed Bogiem się wyspowiadasz. Bóg mi podpisu akurat nie zostawi – wymamrotałam przez nadęte policzki, wtedy on się zamachnął, ja zrobiłam unik i zwiałam kilka metrów dalej, a on pogroził mi pięścią. W niedzielę pójdziesz. Wtedy też można się wyspowiadać – przetarł palce ścierką, którą zwędził mamie z kuchni i zostawił mnie płacząca ze złości pod garażem.

Marta Maciejewska – polonistka, promotorka kultury, copywriterka i social media managerka. Od 4 lat pracuje w poznańskiej instytucji kultury w dziale promocji, w której zajmuje się komunikacją wydarzeń, w tym międzynarodowych projektów i festiwali. Angażuje się w literackie przedsięwzięcia m.in. poprzez przygotowywanie planów marketingowych dla dwóch największych festiwali literackich, które odbywają się na terenie Poznania – Poznań Poetów oraz Festiwal Fabuły. Ponadto tworzy strategie marketingowe dla innych podmiotów – wydawnictw, fundacji i inicjatyw społecznych. Zadebiutowała opowiadaniem Bal, które zostało nagrodzone pierwszym miejscem w konkursie „Wolność jest w nas” organizowanym podczas Festiwalu Fabuły w Poznaniu. Autorka recenzji literackich, a także eseju biograficznego Wysoka góra. O tym, dlaczego Goethe, pisząc o kolorach, napisał o Boznańskiej opublikowanego w antologii Nieprzyzwoicie młody esej

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Marta Maciejewska, Szkatuła ze św. Teresą, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 223

Powiązane artykuły

28.09.2023

Nowy Napis Co Tydzień #222 / Życie i czasy piórolotka śnieżynki

Przejdź do nagrania z Hubertem Sulimą

Zwycięzcą konkursu SNUJ STORY 2023 został Hubert Sulima, autor tekstu Życie i czasy piórolotka śnieżynki.

W swojej opowieści, intrygującej i napisanej poruszająco i dojrzale, a także niezmiernie zmysłowej, Hubert Sulima prowadzi czytelnika przez świat myśli i świat nocy. W obydwu światach autor Życia i czasów piórolotka śnieżynki staje wobec archetypicznej ciemności, wszechobecnej i niepojętej, a także wobec osobistego osamotnienia, nieustająco porusza się na nieuchwytnej granicy snu i rzeczywistości. Spośród żywiołów wybiera ziemię – może to symbol niezaspokojonej tęsknoty za życiem wiecznym, może śmierć, a może wyobraźnia.

W opowieści Huberta Sulimy każde słowo ma zapach i wagę. Noce przeważają w niej nad dniami, ciemność nad światłem, niemniej ukazany w niej człowiek mimo ułomności własnej natury okazuje się wytrzymały; pozostały mu myśli i zmysły. I to właśnie nimi opisuje siebie i swój świat, mimo że i one także mogą okazać się niewystarczające wobec niewyrażalnego. Zwłaszcza wówczas, gdy pozostaje – jak zapisał autor – „wymykający się zrozumieniu cień”. Hubert Sulima przywołuje ów cień. Piękna to opowieść i piękna ciemność.

 – fragment laudacji Jury konkursu.

Życie i czasy piórolotka śnieżynki [fragment]

5.

Wstałem bardzo późno, słońce było wysoko, wypalało wszystko na biało. Byłem słaby, myśli mi się rozbiegały, trudno było mi wygrzebać się z posłania. Chwilę krążyłem po schronie bez celu. Woda smakowała mułem, a fasola miała jego konsystencję. Wszystko, czym próbowałem się zająć, rozpadało mi się w rękach. Wyszedłem na zewnątrz i wspiąłem się na szczyt dębu. Mimo że już dawno obiecałem sobie, że nigdy więcej tego nie zrobię. Siedziałem na wysokiej gałęzi i patrzyłem na horyzont. gdzieś tam są otoczone murami obozy dla małżeństw z dziećmi. Obozy dla tych, którzy stracili nadzieję. Obozy dla głuchych. Obozy dla ambitnych i pracowitych. Obozy dla szukających ratunku. I toczących wojny. Obozy dla osób przeciwnych obozom. Fasola przewróciła mi się w żołądku. Już od dawna żyłem poza czasem, tylko według wschodów i zachodów słońca. Wszystko, na co patrzyłem i co sobie przypominałem, wydawało się coraz dziwniejsze, obce. Niezrozumiałe połączenie atomów. Nie można w horyzont wejść, nie można z nim porozmawiać, on nie ma nic do powiedzenia. To, co ważne ukrywa przede mną. Zakręciło mi się w głowie i musiałem złapać się mocniej gałęzi. Czułem tęsknotę za czymś, czego nie umiałem nazwać, co było tylko obietnicą, nieokreślonym czymś więcej. Ale czy horyzont po prostu nie jest właśnie tęsknotą? I zawsze nią był? Wystarczy wspiąć się odpowiednio wysoko, a one zawsze tam będą. Jak bóstewko o podwójnej naturze z syrenim ogonem i przydymionym wzrokiem.
 

„Klaunada!” – rzuciłem w końcu na głos, nie wiem czy bardziej do siebie, czy do tych wszystkich bożków, i zszedłem na dół. Nie chciałem być zauważony.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Hubert Sulima, Życie i czasy piórolotka śnieżynki, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 222

Powiązane artykuły

31.08.2023

Nowy Napis Co Tydzień #218 / Imperium dzieci

Marta Sokołowska czyta fragment swojej książki prozatorskiej Imperium dzieci wydanej nakładem Biura Literackiego w 2021 roku.

 

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Marta Sokołowska, Imperium dzieci, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 218

Powiązane artykuły

31.08.2023

Nowy Napis Co Tydzień #218 / Spacer

Maria Krzywda czyta fragment swojej książki prozatorskiej Wszystko dobrze wydanej nakładem Biura Literackiego w 2022 roku.

 

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Maria Krzywda, Spacer, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 218

Powiązane artykuły

24.05.2023

Na plaży

Wstałam o szóstej. O wpół do siódmej szłam na plażę, drogę przebiegł mi kot. Czarny, nieduży. Otarł się o moją nogę, tę z bandażem, co nim owinęłam ranę, która drugi miesiąc goić się nie chce. Pogłaskałam go i powlókł się za mną. Ustawiłam się w kolejce pod rybacką budką. Morze, spokojne, jak starość nieczułe, cofało się po horyzont i wracało na brzeg odwiecznie niezdecydowane: ziemię posiąść czy niebo i w tym od starości, której siłą rzeczy do nieba bliżej, się różniące.

Kot gdzieś zniknął, nie było już kota, pewnie zaszył się w wydmowych zaroślach.

– Tylko jeden kuter wypłynął – z budki wychylił się sprzedawca, nieogolony, w gumowej kapocie. – To i ryb mało będzie. – W kolejce ustawiło się ze trzydzieści osób, emerytów większość (ryby prosto od rybaków, niesprawione, tańsze są niż w sklepie), trochę właścicieli małych smażalni, czynnych poza sezonem. – Bruksela płaci wam, żeby nie łowić, to nie łowicie – odezwał się ospale białobrody mężczyzna. Nikt nie podjął tematu, zapadnięto w czekanie.

Niedaleko była ławeczka. Usiadłam, a na moich kolanach słońce. Dobrze, pochwaliłam je, pogrzej odwapnione kości. Mewy szwendały się wokół z jakimś chaotycznym, wścibstwem, wydziergiwaly w piasku szponiaste szyfry. Zdawało mi się, że czarna kula czochra włókna wydmowej trawy, ale od dawna po półoślepłych źrenicach skaczą mi, skupiają się i rozpryskują ciemne plamy – i człowiek nigdy do końca nie wie, które z nich to mary. Wreszcie dobiegł warkot kutra i wróciłam do kolejki. Błyskały się, ślizgały w słońcu uwalniane z sieci rybie płetwy – w kolejności odwróconej migotały dawnoprzeszłe lata – jakby czas, przejrzawszy na oczy, chwycił się za głowę. Stawałam się coraz młodsza, a wszystko coraz starsze; im bardziej byłam gładsza, jędrniejsza, giętka i wyprostowana, tym starsze samochody furkotały pod oknem na grzbietach kocich łbów, a kłaniały im się po bokach masywne, dawno wycięte klony. Fasady przedwojennych, wyburzonych już kamienic kruszały w cieniu zagłady. Jednak w sercu i w nogach było mi lekko, bo wszystko to stare, rzężące, przeminięte, w świetle mej młodości zyskiwało perspektywę.

– Już po rybach – obwieścił po godzinie rybak z budy takim tonem, jakby odjechał ostatni pociąg i nigdy nie miał wrócić. Co było począć, ruszyłam powoli z powrotem wzdłuż brzegu. Pod stopami chrzęściły kruszyny wyszczerbionych muszli. Lśniące płaszczyzny wody garnęły się pod niebo w poddańczej ufności, znieruchomiały statek na redzie spoglądał smutną dalekością, jak los nieprzeczuty, lecz już przesądzony. Ktoś zawołał: – Pani zaczeka! – Odwracam się. Dwóch chłopaczków, takich koło dwudziestki, pędzi za mną, wymachując rękami, a w tych rękach podrygują pełne siaty – czy oni bar jakiś obwoźny prowadzili i dlatego w kolejce nie stali, nie wiem.

– Nie dostała pani ryb? – pyta jeden, z bródką, pucołowaty.

– No nie.

Wtedy drugi, drągal, ze szczeciną, wyjmuje z siatki łososia, z półtora kilo sztuka, jak nie więcej, i śledzi porządną garść – bo tylko łososie i śledzie zgarnęły tego dnia sieci – i wsuwa do mojej torby.

Potem oddalili się szybko, gibkimi krokami młodości, śmiejąc się z czegoś, a statek na redzie płowiał w mgielnej ławicy, która, nie wiedzieć kiedy, rozłożyła się nad tonią. Czarny kot wyłonił się z wydm i patrzył w dal.

Opowiadanie pochodzi ze zbioru Kocio.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Elżbieta Isakiewicz, Na plaży, Czytelnia, nowynapis.eu, 2023

Powiązane artykuły

25.05.2023

Nowy Napis Co Tydzień #204 / Wespół

Węglowe pyły wczepiały się w mgielne włókna i osnuwały każdą piędź ziemi. Ludzie mieli poczerniałe twarze, kamienice ściany. Mrok zapadał szeroko, zachłannie. Przyglądaliśmy się psu w świetle lampy zwisającej nad kuchennym stołem. Jedno ucho miał białe, drugie brązowe, umaszczenie w dwukolorowe łaty, krowiaste, oczy wielgaśne, półprzytomne, nos czarny. Jego wynędzniałym ciałem wstrząsały dreszcze, co i raz przechodząc w konwulsje. Mieścił się w dorosłej dłoni.

– Przeżyje? – spytał brat, który znalazł go na hałdzie miału pozostałej po nieczynnej kopalni zwanej durakiem, chyba dlatego, że jej nieruchomy szyb wbijał się w przestworza, jakby im wygrażał. Nieba nie lubią pomstowania, mawiała matka. Teraz zagotowała wodę i przelała ją do dwóch butelek, między nimi umieściła psa: – Będzie miał ciepło, jak w inkubatorze. – Nakazała nam zmieniać wodę, gdy ostygnie. Czyniliśmy to gorliwie, ale pies nadal był zbyt słaby, by jeść. Nie chciał też pić.  Usiłowaliśmy wsączyć mu parę kropel pipetą do pyska – nie łykał. Nazajutrz owinęliśmy go w koc i zawieźliśmy do weterynarza. Ten orzekł: – Albo przeżyje, albo nie. – Pieniędzy nie wziął.

Pamiętam z tego dnia sprzedawcę garnków, który, posuwając wzdłuż ulicy swój brzęczący wózek, wołał wysokim, popękanym głosem: – Rondle, patelnie, poookrywki! – i że policzki paliły mnie jakimś piekącym gorącem, a brata bolał brzuch. Matka, zdezorientowana naszą niemocą, napisała nam usprawiedliwienie nieobecności w szkole.  Pod wieczór przeżuwałem kęs razowego chleba z dżemem, mełłem go bez smaku – jak wszystko wokół zalatywał węglowym miałem. Jadłem w łóżku, na wpół leżąc, oparty o poduszki i dłoń, w której trzymałem chleb, niemal przylegała do zawiniątka z psem umoszczonym na mym brzuchu. Wtem czarne nozdrza psa drgnęły nieznacznie, jakby opadła nań kropla wody i można było sądzić, że wstrząsnęło nim doznanie z jakiejś sennej paplaniny przepływu wymiarów, na granicy których się znalazł. Lecz niebawem poruszenie powtarza się i czubek nosa ledwo zauważalnie przechyla się w kierunku pajdy chleba. Podsuwam ją bliżej i psie nozdrza, rozszerzając się i zwężając, wdają się w regularny, rytmiczny trans wąchania. Wzgardzony razowy chleb, oblepiony słodką mazią, przejął funkcję dźwigni, która wskrzesza mechanizm życia. Przed nocą wypił trochę wody.

Nazwaliśmy go Razowy. Był łagodny, niemal nieszczekający. Z jego ogromnych ślepi sączył się dojrzały, wyzuty pretensji i złudzeń spokój, który dostrzega się w uśmiechu bladych, doświadczonych ciężką chorobą dzieci i który uderza w konfrontacji z infantylizmem ciała. Na spacerach nie szalał, nie uganiał się za sukami, nie reagował na zaczepki innych psów. Zakładaliśmy mu smycz, podążając na kraniec ruchliwej ulicy, do parku ze stawem, w którym ciemne, śmigłe chmury szukały lustra. Harce w tym stawie letnią porą były jedynym odstępstwem Razowego od powściągliwego stylu bycia – jakby brał udział w rytuale ablucji, w nabożeństwie przymierza. Skończył półtora roku, gdy mój klasowy kolega przyszedł do szkoły z wieścią, że ma na wydaniu (tak się wyraził) dwa koty z miotu ich domowej kotki: czarnego i albinosa. Czarny, wiadomo, pospolitość skażona diabelskim umaszczeniem, wzgardzana przez zabobonne lęki człowieka, albinos co innego – wszyscy chcieli albinosa, który w dodatku miał różowe ślepia i kojarzył się z atrakcją w cyrkowym namiocie. Graliśmy o niego w orła i reszkę. Wygrałem.

Matka, nieuprzedzona o tym wszystkim, na przybycie nowego lokatora zareagowała gniewem. W takim stanie z gwałtowną energią przestawiała meble, a następnie przesuwała je w poprzednie miejsce. Gdy gniew wybuchał w maju lub czerwcu, dodatkowo gotowała liście szpinaku. Stawiała przed nami talerze z ciemnozieloną paciają, której sam widok przyprawiał o mdłości. W inne miesiące dostawaliśmy gniewną owsiankę, tym różniącą się od zwyczajnej, że była gęsta, kleista i bez smaku –  matczyna złość wysysała z niej jadalność. Zaczynał się zaś gniew od tego, że lewa brew matki unosiła się znacznie wyżej od prawej i pozostawała w tym położeniu niewymownie długą chwilę. Tym razem odnosiło się wrażenie, że poszczególne etapy gniewu przybrały skróconą wersję, jakby śpieszno im było obwieścić: –Proszę natychmiast zwrócić kota właścicielowi. (Owo „proszę”, wyniośle ugrzecznione, obce, należało również do rytuału gniewu).

Albinos pełzał po drewnianej podłodze, znacząc ją plamami moczu i wydając dźwięki podobne do skargi podduszanego pisklęcia, a ja te ślady wycierałem, gdy nagle Razowy zwlókł się z legowiska, zbliżył do albinosa, obwąchał, pochylił łeb (tak że o podłogę kłapnęły końcówki uszu), chwycił kota za sierść na grzbiecie i przeniósł go na swoje legowisko w kącie pokoju, między wersalką a stojącą lampą. A przecież Razowy nie spłodził albinosa, nie łączyła ich nawet wspólnota gatunku – i pewnie dlatego widok psa z wachlarzowymi uszami, co przylegały do czaszki niby włosy, człapiącego z białym kocim pomiotem w pysku, zawierał w sobie coś nieodwołalnego – jak błysk flesza, zza którego wyłoni się ślubna fotografia lub jak wstępny pomruk dzwonu, który za moment wprawi w drżenie mury miasta, przyprawiając serca mieszkańców o trwożliwy, uroczysty dygot. Porażeni wyniosłą arogancją tej decyzji, zapadłej wbrew matczynej woli, patrzyliśmy na psa: umościwszy się na boku, zagarniał kota przednimi łapami pod swój brzuch i lizał go, niczym mleczna suka małe; zaś albinos, odurzony ciepłą wilgocią języka, objęty psim oddechem, pogrążał się w drzemliwym błogostanie i w końcu przymknął powieki do snu.

Szmer deszczu, przywiany węglowym wiatrem, zamotał się w okiennych framugach. Matka westchnęła. Westchnienia matek są czym innym niż westchnienia kochanek, sióstr, ciotek czy babek – nie ma bardziej znaczących westchnień – łączy cię z nimi metafizyka pępowiny, utajona pamięć wewnątrzmacicznej symbiozy, wyprzedzająca, co się stanie, wiedząca, zanim słowo odłączy się od myśli. Tak i ja wiedziałem, odkąd matka zaczerpnęła powietrza, że to już kres gniewu i nie będziemy pęcznieć od owsianki.

Albinos rósł i obsikując posłanie, jakie dla niego wyszykowaliśmy, odmówił przenosin z legowiska Razowego. Sypiali razem i razem oddawali igraszkom, wspólnie jedli i wyczekiwali pod drzwiami naszych powrotów. Albinos nie mógł słyszeć kroków – był głuchy (genetyczne upośledzenie często dotykające białe koty) – ani swojego miaukliwego przerażenia za każdym razem, kiedy sięgaliśmy po smycz, co komunikowało, że Razowy idzie na spacer. Nie wystarczało uspokajające psie liźnięcie albinosa po pysku – jego różowe ślepia nabiegały żarem panicznego strachu przed rozłąką. Raz ze starego paska sporządziliśmy dla kota smycz i zabraliśmy obydwu. Ale naturalne środowisko albinosa, jego swojskość wyznaczała ograniczona przestrzeń naszego mieszkania, a jej zawiadowcą i gwarantem był Razowy, toteż nie odstępował go na krok, pętał mu się pod łapami z różowym, błagalnym błyskiem w zdezorientowanych oczach, jakby nalegał: wracajmy.

Dotarliśmy do parku. Zduszona zieleń mełła zgryzoty późnego lata. (O którym matka mawiała: – Udaje, że wciąż jest. Niepotrzebnie. – Zapalała papierosa, dym płowiał w jej włosach, pełgał po fałdach firanki, nad abażurem spinał się ze światłem, w radiu ktoś śpiewał o ginącej miłości). Wiekowi dreptali wokół stawu, którego nadbrzeżną alejkę wytyczono na główny osiedlowy wybieg starości. Łby ich psów sięgały przerośniętych, rudawych traw. Razowy, spuszczony ze smyczy, pruł do wody. Wziąłem albinosa na ręce, ale przerył mi pazurami po ramieniu i wyrwał się. Mknie kot za swym psem, smycz mu się majta, co tchu pędzi, lecz Razowy, daleko w przedzie, sprężystymi susami dosięga już rozmokłych pałek tataraku nad stawem. Wtedy od strony skweru startuje kasztanowy wyżeł (pobłyskują w biegu naprężone mięśnie jego masywnego torsu), przednie łapy fruną nad ziemią, zagarniają jej prądy, gdy tylne odbijają się od niej z lekkością pierza, jak w strefie zwiotczałej grawitacji. I już wiadomo, po co ten rajd obudzonego myśliwego, co jest jego celem. Tak, albinos, rozpędzony i zszarzały od węgłowego pyłu, podobny w tym pędzie do pospolitego szaraka. Odległość między nimi niknie jak zatapiany gwałtem ląd. Wtem z drugiej strony, od stawu, unosi się kłapouchy łeb Razowego, widać, że błyskawicznie ocenia sytuację. Jeszcze nie zdążył zanurzyć się w wodzie – tego dnia przyćmionej, mulistej (jakby wpadły do niej osmolone obłoki) – a już pomyka z powrotem, na przestrzał, po trajektorii biegu wyżła.

Ujadanie. Kłębowisko sczepionych form. Zapaśnicza walka barw. Wściekły charkot psich gardeł. Kły wyszczerzone. Wniebobrane tumany sierści. Krwistość ran, wsiąkająca strugami w glebę. Biegniemy – a jakbyśmy stali w miejscu, pot zalewa nam czoła – a jakby zaciskały się na czaszkach lodowe szczęki. – Albinos! Albinos! Chowaj się! – wydzieramy się, choć to wołanie do głuchoty. – Razowy! Razowy! Do nogi!

Z przystawowej alejki wlecze się wiekowy i woła do wyżła: – Fredzio! Fredzio! Wracaj!

Odczuwaliśmy tę szczególną, zaprawioną ekscytacją trwogę, jaka otacza strefę spraw ostatecznych, wyższych od nas, zawiadujących nami i wyprowadzających czas poza jednostki i miary. Byliśmy źdźbłami wessanymi w wir trąby powietrznej, po obłąkanym locie opadłymi bez tchu w matnię nieznanego lądu. Brat, pochylony nad Razowym, kiwał się i chlipał. Pies z głębokimi na pięść ranami szarpanymi, z pianą na pysku, skowyczał jakąś pobitewną pieśń. Wyżeł leżał na boku półtora metra dalej, dyszący – trudno było rozeznać, kto tu jest triumfatorem, a kto ofiarą. Albinos popiskiwał na nieodległym drzewie kasztanowca, w jego rozgałęzionej, na brązowo wyschniętej koronie. Gromadzili się gapie.  Wiekowy, lamentując, zabrał wyżła (dalszy jego los pozostał nam nieznany), matka, powiadomiona przez brata, Razowego. Zadzwoniono po straż pożarną. Zmierzchało. Kot musiał przysypiać w swym uwięzieniu, bo czasem milkł. Kiedy wracał do świadomości, charczał. Pomroka już stężała, gdy matka, wyłoniwszy się z niej – zdała relację ze stanu Razowego: w lecznicy pozszywali go i powiedzieli, że się wyliże. Ale nas przenikał ziąb, ten dziwny żądliwy ziąb, co jesieniami zarzuca sidła, by mroczyć dusze, a którego pierwsze dotknięcie – jedną z niewidocznych oznak dojrzewania – zawdzięczam tamtej chwili.

Wreszcie pojawia się straż. Rozwidlenia kasztanowca olbrzymieją w poświacie reflektorów i zdaje się, że kot na wieczność zatracił się w ich szponach, tym bardziej że nie odzywa się już wcale. Jestem głodny, matka pali papierosa – dym spleciony z węglową wilgocią zatacza się w mym żołądku mdłym, kosmatym ciężarem. Jeden ze strażaków krzyczy „mamy go!” i splątany siecią albinos trafia w nasze ręce. Ciężar przetacza się, krótko i z ulgą wymiotuję.

Nastąpił długi okres gojenia ran, zainfekowany jednak pewną odmianą: choć Razowy nadal spędzał z albinosem długie godziny na wylegiwaniu się, coraz częściej opuszczał posłanie, wskakiwał na okienny parapet i z natężeniem obserwował uliczny zgiełk, to prawo i lewo kierunkowe przemieszczanie się głów i karoserii, ten jazgot świateł i cieni, klaksonów i zawyć, neonowych rozkołysanych zalśnień w okopach powszedniej czerni, poobijanych, dziwnie zbolałych nawoływań garncarza, pisków i śmiechów wracających ze szkoły dzieci, butów natrętniej niż zegary wystukujących rytm spraw koniecznych. Albo podbiegał do drzwi, skomląc, ponaglając do wyjścia. Na ulicy gnał w stronę parku, z łbem wysuniętym do przodu ciągnął mnie na smyczy, później węszył wokół stawu, wiercił się po alei wiekowych – to jasne, szukał wyżła.

Ów dzień od rana rozświetlał wyż atlantycki (usłyszałem w radiu, zbierając się do szkoły), tak że nawet zapylone niebo wydawało się przemyte. Razowy miotał się od drzwi do okna, plątał się pod nogami krojącej chleb matki. – Niech któryś go wyprowadzi – zirytowała się. Brat powiedział, że musi do łazienki, wypadło na mnie. Jedną ręką zakładałem Razowemu smycz, drugą uchyliłem drzwi. Raptem szarpnął tak mocno, że przewróciłem się na podłogę.

Ściany klatki schodowej dudnią jego szczekaniem, biegnę za nim nieskończenie długo, rozwlekle (jak w zmierzających do celu i nieznajdujących finału snach), potrącam sąsiadkę.  Ulicę zalewa blaszany blask samochodowych dachów (oślepił je atlantycki wyż), poranny ruch sunie dwupasmowo niby rozdwojona rzeka. I Razowy też jest rozdwojony. Jedna jego część, z głową – białe ucho zwinięte pod nią, przeciwległe rozpostarte na podobieństwo skrzydła – zatrzymała się pod kołami dostawczej ciężarówki z napisem „Piece olejowe, hurt, detal”, druga, z ogonem – małej miejskiej osobówki. Zdumiewające, nie widać krwi, czemu być może też zawinił wyż. Klaksony. Albinos – wedle relacji matki –  różowym wzrokiem patrzy z parapetu w dół (intensywność tego spojrzenia różowi czarne, popękane ściany zatopionych w marzeniu o własnej ruinie, wspartych o siebie kamienic).

Pochowaliśmy Razowego na działce ciotki, pod miastem, w narożnej części, przez swą narożność własnej, ustronnej. Za ogrodzeniem, trochę na północ, rozpościerał się widok z durakiem.

Chłodna wyżowa pogoda utrzymywała się i następnego dnia matka, wzorem wszystkich sąsiadek, wywiesiła w oknie pościel. Albinos spał w legowisku Razowego, jak zwykle. Po tej stronie, gdzie układał się pies, brat położył mu pluszową zabawkę. Matka poszła do pracy w sklepie za rogiem. Obiecała, że kiedy przyjdziemy ze szkoły, zrobi nam knedle, które jadaliśmy od wielkiego dzwonu (ale czyż nie słyszeliśmy już jego wspinającego tonu, jego kąsających powietrze werbli?). Gdy wróciła, na posłaniu Razowego był tylko pluszak. Albinos wyfrunął przez otwarte okno – biała głucha kula, ściemniała w słonecznych zaciekach popołudnia.

Wkrótce na meczu piłkarskim szkolnych drużyn (jego syn grał na bramce) spotkałem weterynarza, tego, co nie wziął pieniędzy, gdy Razowy umierał po raz pierwszy. – Jak tam pies? – zagadnął. Streściłem mu tę historię. Stwierdził, że to się zdarza: szczególnie związane ze sobą stworzenia, niekoniecznie tego samego gatunku, popełniają samobójstwo, kiedy jedno ginie. Powiedziałem o tym matce. Odwróciła się, zapaliła papierosa. – Nie powinno być późnego lata – odparła jedynie. – Jest lato, a potem jesień. I nic więcej.

Opowiadanie ze zbioru Kocio.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Elżbieta Isakiewicz, Wespół, „Nowy Napis Co Tydzień”, 2023, nr 204

Powiązane artykuły

16.05.2023

Na cmentarzu w Szczecinie

Trwa turniej szachowy w Policach. Myszkuję w ruinach niemieckiej fabryki benzyny syntetycznej. Tylko zgliszcza. Stąd do Berlina jest już tylko jeden krok. W przewodniku czytam o tysiącach pracowników przymusowych, którzy ponad siły pracowali dla okupanta; wielu z nich nie przetrwało katorżniczej pracy.

Organizator turnieju mówi mi, że za kilka dni pojedziemy na cmentarz do Szczecina, aby złożyć wieniec na grobie znanego działacza, sprawnego organizatora lokalnego życia szachowego. Mój rozmówca jest po wylewie i wypowiada imię działacza mało zrozumiale (może Donald, a może Reginald?). Niestety, nie usłyszałem też dobrze jego nazwiska; nie wydawało mi się to wtedy ważne. Chyba po cichu liczyłem, że nigdy nie będę forpocztą, nie będę na czele, ale gdzieś w drugim, może trzecim rzędzie, a najlepiej z tyłu. Kilka dni później sprawa komplikuje się. Przed salą turniejową stoi wynajęty bus, a w jego wnętrzu dowiaduję się, że to ja przewodzę delegacji i że na pewno sobie poradzę, bo tamci, organizatorzy, pokładają we mnie nadzieję, pokładają nadzieję w młodych, a ja jestem stosunkowo młody. Jedzie z nami córka pana Donalda bądź Reginalda, no i co najmniej kilku szachistów, działaczy, trenerów. I oto jesteśmy na największym cmentarzu Europy, jakiś miejscowy działacz opowiada nam o gatunkach rosnących tam drzew, idziemy alejką, ptaki pięknie śpiewają. Ogarnia mnie coraz większy niepokój, bo to wszystko bardzo oficjalne, kilkanaście osób, a ja będę musiał coś w tym duchu powiedzieć i może jestem uzdolniony, ale niekoniecznie w wygłaszaniu cmentarnych mów. Jestem przede wszystkim okrutnie skacowany i wciąż zastanawiam się, jak zmarły przed ponad trzydziestu laty działacz miał na imię: Donald? Roland? Reginald? Obok idzie jego córka, mógłbym się zapytać, ale mam jeszcze resztki przyzwoitości… Córka zresztą jednemu z uczestników delegacji coś mówi o ojcu, ale ma aparat na zębach i mówi mało wyraźnie, czasami dociera do mnie jedynie: „tatuś, tatuś”, co oczywiście nic mi nie daje. Pojawia się myśl, że za chwilę ujrzę nagrobek, a tam będzie wyraźnie napisane, więc po co się pytać, po co się kompromitować, już niedługo się dowiem. I w końcu doszliśmy, a tam scenariusz najgorszy z możliwych: grawer jest nieczytelny, nie wiadomo, kto tam leży, imię też niewyraźne, tylko tyle, że na końcu widoczne jest „d”. I wtedy to mnie dopiero zatkało, wycieram z czoła krople potu. Szachiści, działacze, trenerzy patrzą w moją stronę, trzeba coś powiedzieć:

– Już tyle lat minęło – i tu powiedziałem specjalnie niewyraźnie – panie… naldzie, ale wtedy zrozumiałem, że nic nie wiem o tym człowieku i zamilkłem, i ta cisza, te straszne pięć, może siedem sekund, aż w końcu wydusiłem z siebie: „znany, wspaniały szachisto, wybitny organizatorze życia szachowego, niech ci te tysiące drzew szumią do wiecznego snu, niech ci ta piękna ziemia lekką będzie”, i znów się zapowietrzyłem, i już nie patrzyłem się w oczy tych ludzi, tak mi było wstyd, taka chała, jak mawiał jeden z tych szachistów, gdy miał przegraną pozycję: „ale trup”. I ja byłem blady jak trup, obiecałem sobie, że nigdy więcej nie dam się wmontować w żadną delegację, choćby mnie prosili, a nawet błagali, że nie mam nic do powiedzenia o tym gościu i o żadnym innym.

Wracamy z córką pana Donalda vel Reginalda, a ona mówi, że ładnie powiedziałem, że jestem prawie jak poeta, że bardzo jej się podobały te drzewa, tylko że tatuś miał na imię „Ryszard” i że był dobrym organizatorem, ale w szachy to on specjalnie nie potrafił grać… I teraz oczami wyobraźni jeszcze raz widzę ten pomnik, ten wyblakły grawer i swoją irytację, że Donald jest za krótki, a Reginald za długi, to musiał być Ryszard i spalam się ze wstydu, wśród pięknych drzew i ptasiej orkiestry, i przy tej kobiecie, która bardzo delikatnie, tak po kobiecemu, uświadomiła mi, że jestem idiotą.

Jeśli kopiujesz fragment, wklej poniższy tekst:
Źródło tekstu: Bartłomiej Siwiec, Na cmentarzu w Szczecinie, Czytelnia, nowynapis.eu, 2023

Powiązane artykuły

Loading...